Od tej pory wszystko mnie przerażało. Czekałem na coś nieznanego, a gdy raz niańka krzyknęła głośniej:
- Już idzie!... idzie!...
Zerwałem się od lekcji i wpadłem do kuchni pytając:
- Co idzie?...
- Walek z miasta - odpowiedziała. - Ale cóżeś tak pobladł?...
- Nic, nic...
I wróciłem przekonany, że - już coś idzie tutaj, na co wszyscy oczekiwali.
Któregoś dnia, w pierwszej połowie maja, zrobił się u nas ruch. Po południu przyszedł pan kasjer.
- Boję się - mówił wzruszonym głosem do mamy - boję się, żeby u nas nie było jakiego głupstwa. Jedni z tej strony, drudzy z tamtej, a my - we środku... Może być źle...
I otrząsnął się jak na mrozie.
- Cóż tam panu? - odparła mama. - Pan już jesteś oswojony, ale my... A jednak... przyjmiemy wszystko, co Bóg da.
- Nie myśli pani wyjechać? - spytał nagle. - Bo ja w razie czego...
- Dokąd?... Zostają inni, zostaniemy i my. Co nas ma spotkać, niech spotka na miejscu. Nie wiadomo, czy uciekając przed imaginacją nie trafilibyśmy na nieszczęście.
Pan kasjer pobladł.
- To prawda, to prawda - rzekł. - Ha, więc i ja zostanę. Pożegnał mamę, lecz wrócił się ode drzwi.
- Jednakże dzisiaj można by jeszcze znaleźć wolną drogę... Kto wie, czy nie wyjadę...
Nagle - machnął zaciśniętą pięścią i tonem wielkiej energii dodał:
- Zresztą - pal diabli!... Zostanę. Raz kozie śmierć... Ale na ganku znowu widać opuściła go energia i z miną bardzo zafrasowaną oglądał się na wszystkie strony.
Dziwna rzecz, te wątpliwości kasjera obudziły we mnie złowrogie przeczucia, jak gdyby od jego pozostania w mieście zależało czyjeś życie. Byłem tak zmieszany, że pomimo nieśmiałości zapytałem matki:
- Moja złota mamo - co to będzie?... Nadspodziewanie matka, zamiast ofuknąć, pogłaskała mnie i odpowiedziała spokojnie:
- Nic nie będzie, moje dziecko, nic. Weź się do książki i nie rób takich wielkich oczu, bo będą śmiać się z ciebie jak z pana kasjera.
Słowa te od razu mnie uspokoiły. Rozejrzałem się. W kuchni, jak zwykle, krzątają się koło obiadu, na dziedzińcu chłopiec rąbie drzewo, ogród kipi śpiewem ptaków, a z nieba leją się potoki wiosennego światła.
"Co tu nabijać sobie głowę jakimiś strachami?" - pomyślałem i zamiast do książki - wziąłem się do robienia wózka.
W duszę zaczęło mi napływać majowe ciepło, szelest drzew, zapach kwiatów... Chwilami odkładałem na bok wózek, ażeby przypatrzeć się mrówce z wolna przechodzącej z trawy na trawę, albo schwyciwszy rękoma za gałąź huśtałem się i wywracałem koziołki, śmiałem się, sam nie wiem z czego. Czułem tylko, że jak tym oto ptakom, tak i mnie serce napełnia radość i że mi jest dobrze na świecie. Zdaje mi się, że była to najszczęśliwsza chwila w moim dzieciństwie. Spadła bez powodu, trwała krótko i nieznacznie odeszła.
Dzień upłynął spokojnie. Około dziesiątej wieczór, jak zwykle, rozebrała mnie niańka i - twardo zasnąłem. Wkrótce ocknąłem się, ale niezupełnie; poczucie rzeczywistości mieszało się z marzeniem. Wiedziałem, że jest noc i że leżę na łóżku, lecz marzyłem, że w poduszce jest jakby czworokątne okienko, przez które patrzę na inny świat. To znowu zdawało mi się, że pływam w nieokreślonej przestrzeni, a jednocześnie słyszę, że ktoś stąpa po pokoju. Chciałem otworzyć oczy, ale zarazem mówiłem sobie: jeszcze chwilkę, otworzę później... Nagle zatrząsłem się od stóp do głów i usiadłem na łóżku. Jakiś głos cicho, ale wyraźnie szeptał prawic nad moim uchem:
- Już idą...
- Kto tu jest? - zapytałem strwożony.
Żadnej odpowiedzi.
Zeskoczyłem na podłogę i po omacku doszedłem do łóżka mamy. Ale mamy nie było.
Wróciłem na swoją pościel i owinąwszy się kołdrą słuchałem. Z ulicy dochodził jakiś ciągły szmer, podobny do rzęsistego deszczu. Przetarłem oczy; szmer nie ustal, ale zrobił się podobny do stąpania wielu ludzi po piasku. Czasami coś szczęknęło, czasami koń parsknął, to znowu coś ciężko toczyło się i na mgnienie oka ustawało. Potem rozległo się szarpnięcie i - znów dychać przytłumione toczenie się, parskanie, niekiedy szczęk, na tle jednostajnego szmeru, jakby ludzkich nóg, które szły, szły i szły bez końca.
Trwało to dłużej niż kwadrans, a gdy zegar wykukał drugą godzinę, szelest osłabnął, zagłuszony cichym turkotem wozów. Teraz dopiero usłyszałem na ulicy głos z ludzkiej piersi; ktoś przeciągle ziewnął: "A... a... a!..."
Potem i turkot przycichnął, po raz drugi odezwał się szmer jednostajny i toczenie się chwilami przerywane - i z wolna wszystko umilkło. A wtedy zauważyłem, że pod ścianą domu na dziedzińcu ktoś mówi jękliwym głosem: "Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami..."
Nie mogłem wytrzymać. Wstałem z łóżka i z wyciągniętymi rękoma, potykając się w ciemności o sprzęty, wyszedłem z pokoju do sieni mówiąc przyciszonym głosem:
- Mamo!... gdzie mama?...
Uderzyłem ręką o drzwi wychodzące na podwórze, ale drzwi były zamknięte. Już chciałem wołać, ażeby kto przyszedł, gdy wtem padło na mnie z góry skąpe światło. Przypomniałem sobie pokoik na strychu i wdrapałem się tam po schodach, które za każdym krokiem żałośnie skrzypiały.
Stanąłem przy oknie. Owiał mnie świeży oddech nocy i pierwszy, niepojęty strach zaczął stopniowo zmniejszać się przechodząc w ciekawość.
"Nic nie ma - mówiłem w duchu. - Zwyczajni jacyś ludzie idą i jadą..."
I wytężyłem wzrok kierując się odległym szmerem, który jeszcze dolatywał od czasu do czasu. Noc nie była ciemną ani pochmurną; był to raczej szary zmrok, nad którym unosiło się czarne niebo, słabo iskrzące gwiazdy, a nisko, nad horyzontem, pasek księżyca w ostatniej kwadrze, wąziutki i ponury. Przy tym świetle zobaczyłem coś, o czym nie marzyłem nawet we śnie. Na bocznej drodze, w lewo od naszego domu, sunęła między polami olbrzymia żmija!... Głową już sięgała samotnej chaty, a ogon jeszcze krył się w olszynie. Wypełniała całą szerokość drogi czołgając się powoli, w ogromnych skrętach. Od olszyny zginała się na prawo, od jaru wielkim łukiem zwracała się w lewo, około chaty znowu w prawo. Miejscami zapadała w doliny, miejscami pełzała po wzgórzach. Blask księżyca skośnie padający na ziemię oświetlał to niezmierne cielsko najeżone iglicami, których końce migotały w sposób nad wszelki wyraz dziwny. Niekiedy zdawało się, że to fale potoku, który niepojętym zrządzeniem wspina się sam na wzgórza, a czasem wyglądało jak iskierki ciemnego ognia, gdyby ogień mógł być ciemnym.
Przypadkiem spojrzałem na gościniec, który biegł na prawo do miasta, i tam, już niedaleko lasu, zobaczyłem - takiego samego potwora. Tylko ten zdawał się być jeszcze dłuższy, jeszcze grubszy i lśnił się jeszcze posępniejszym blaskiem.
Na podwórzu rozległ się szelest kroków; poznałem niańkę.
- Co to jest, Łukaszowo, tam na gościńcu?
- Wojsko!... - odparła chrypliwym szeptem.
- Wojsko?... - powtórzyłem. - Wojsko!... - i zeszedłem na dół.
Mama już wróciła do pokoju i zapaliła świecę. Myślałem, że mię wykrzyczy za to, żem wyszedł z łóżka i w jednej koszuli wlazłem na strych. Ale nie robiła mi żadnych wymówek.
Sam nie wiedząc dlaczego, zacząłem się ubierać, a następnie, już wciągnąwszy but na nogę, położyłem się i zasnąłem. Musiałem przez sen krzyczeć, bo mama zbudziła mnie, oglądała mi usta i dotykała głowy.
Około dziewiątej z rana (właśnie kończyłem jeść kaszę z mlekiem) przybiegł do nas pan kasjer. Był nie uczesany i już w progu zawołał:
- Nie zgadnie pani, co zdarzyło mi się dziś w nocy!... Mały figiel i nie zobaczylibyście mnie więcej... Ale... Dzień dobry pani!... Jestem tak wzruszony, że zapomniałem przywitać się.
Pocałował mamę w rękę, mnie pogłaskał i usiadł na krześle.
- Cóż się stało? - zapytała mama, ze zdziwieniem patrząc na niego.
- Nadzwyczajny wypadek, jaki tylko mnie mógł spotkać! - odparł kasjer.
I nagle dodał wysilając się na słodką minę:
- Czy nie dostałbym u pani szklanki wody?...
- Może herbaty?... ,
- Z na j większą chęcią...
- A może z arakiem?...
- Pani taka łaskawa... Stokrotne dzięki!...
Wnet przyniesiono herbatę, cukier i arak. Pan kasjer upił trochę herbaty, dolał araku, znowu upił i znowu dolał, potem -jeszcze raz dolał i zaczął:
- Słyszała pani, że dziś w nocy przechodziło wojsko?...
Mama skinęła głową.
- Masa wojska... masa! Piechota, kawaleria... armaty!... -dodał ciszej. - Armaty tak wielkie, że ledwo konie mogły uciągnąć...
W tej chwili przyszło mi na myśl owo ciężkie toczenie się, które słyszałem w nocy.
- Masa wojska i masa armat - mówił kasjer popijając każde zdanie herbatą.
- Ja - prawił - już spałem. Śniła mi się - wtrącił niedbale - bitwa, w której odznaczyłem się najwięcej, gdy wtem - budzę się i słyszę, że idzie wojsko!...
Zrywam się, nie tracę przytomności, ale mówię w duchu: "Już po mnie." Wiadomo pani - dodał ciszej - jaką tu odgrywam rolę, a gdyby mnie schwytano...
Ostatni wyraz wypowiedział bolejącym tonem. Odgadłem, że bardzo by się żałował.
- Naturalnie pierwsza rzecz zniszczyć ślady. Sięgam do portmonetki, gdzie schowałem moją nominacją, po ciemku wyszukuję ją i - połykam!...
No, teraz, myślę, niczego mi nie dowiodą, i spokojnie zasypiam. Uważa pani, zasypiam najspokojniej w świecie... Brm!...
Pan kasjer otrząsnął się i znowu dolał araku.
- Tymczasem - tu zniżył głos - niech sobie pani wyobrazi, wstaję rano, chcę słudze dać pieniądze na bułki, otwieram portmonetkę i - w pierwszej przegrodzie, wie pani, co znajduję?... Moją nominacją!... O, tę samą!...
Istotnie trzymał w ręku niebieski papierek.
- Struchlałem - prawił - pot mnie oblał. Boże, gdyby tak w nocy zrobili rewizją!... Ale, czy wie pani, co połknąłem zamiast nieszczęśliwego dokumentu?...
Spoglądał kolejno na mamę i na mnie.
- Połknąłem... papierek trzyrublowy!... Połknąłem ostatnie trzy ruble, które mi były bardzo potrzebne, a zostawiłem nominacją, która mogła mnie zgubić!...
Trzeba było tylko rewizji, nic więcej. Niebezpieczeństwo stało za oknem, otarło się o mnie... Przez pół godziny byłem nad grobem!...
Myślałem, że pan kasjer zemdleje z żalu nad swoim możliwym nieszczęściem, i nie wiem dlaczego, żałowałem, że nie połknął swojej nominacji.
- Także zdarzenie! - odezwała się mama.
- Więc i pani mówi o tym tak spokojnie? - zdziwił się kasjer.
- Nic przecież nie stało się panu.
- Ale mogło... mogło się stać! - zawołał.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz potrząsnął głową. Następnie zaprowadził mamę do pieca i szepnął kilka wyrazów. Zdaje się, że mówił o połkniętych trzech rublach i że nawet w tym interesie wyszedł z mamą do drugiego pokoju na poufniejszą rozmowę.
W południe ukazał się pan Dobrzański. Mama wybiegła do niego.
- Słyszał pan... dziś w nocy?... - zapytała.
Kiwnął głową.
- Dużo wojska... dużo!... - mówiła matka. - Szli z trzech stron...
Nauczyciel uśmiechnął się.
- Wszystko dobrze!... - odpowiedział. Wesołość jego wpłynęła na mamę.
- No, Antoś, a my siadajmy do roboty. Powiedz deklamacją. Zacząłem:
W noc księżycową na cecorskim błoniu,
Gdzie Żółkiewskiego spotkał los okrutny,
Jechał Sieniawski odważny i smutny.
Niebieskie oczy serce mu zraniły
I swą srogością...
W tej chwili w pokoju drgnęły szyby.
- "Niebieskie oczy - powtórzył nauczyciel - serce mu zraniły i swą srogością spokoju zbawiły." Czemu nie kończysz?... Szyby drgnęły powtórnie.
- "Niebieskie oczy..." Czemu nie kończysz?... Szyby drgnęły dwa razy, raz po raz.
- Na co się gapisz? - spytał nauczyciel. Widocznie nic nie zauważył.
- Ktoś chodzi po strychu - odparłem, zmieszany nie pytaniami nauczyciela, ale tym odgłosem, jakiego jeszcze nie słyszałem.
- Chodzi po strychu? - powtórzył nauczyciel podnosząc głowę.
Szyby znowu zadrżały.
- Nie, to nie na strychu - rzekłem - to coś zrzucają...
332
- Co? Gdzie?... Tobie się marzy?...
- Przecież okna drżą...
Nauczyciel zerwał się z krzesła przerażony.
- Co ty mówisz, dziecko? - zawołał chwytając mnie za rękę.— Gdzie okna drżą?...
- Drżą, panie...
- Ty kłamiesz...
- Nie, panie - ja słyszę... Wziął mnie za drugą rękę.
- Przyznaj się - mówił - nie umiesz deklamacji i straszysz starego nauczyciela... To szkaradnie!
Patrzyłem zdumiony myśląc, że stracił rozum. Cóż tak nadzwyczajnego, że trochę trzęsą się szyby?
W tej chwili weszła mama.
- Panie Dobrzański - rzekła niespokojnie - jest coś złego... Teraz ściany drgnęły, a szyby zadźwięczały. Nauczyciel cofnął się.
- Bitwa - rzekł głucho.
I usiadł na moim krześle opierając ręce na kolanach. Na podwórzu zrobił się hałas. Wybiegliśmy. Nasz parobek i dziewczyny rozmawiali z jakimś Żydkiem, który jechał biedą zza miasta. Pokazał batem w kierunku samotnej chaty wołając: -Tam! tam!...-! znowu popędził konia chudego i okrytego pianą.
- Tam!... tam!... - powtórzył parobek pokazując na las, na krawędzi horyzontu.
- Jezu!... Jezu!... - lamentowała niańka.
Wymknąłem się po schodach na górkę i spojrzałem. Nic nie widać. Na skraju nieba kilka białych obłoków, niżej - błękitny las - wygon, po którym chodzą kasztanowate i czarne krowy - nad olszyną bocian wracający do gniazda i - nic więcej. Słońce świeci jak zwykle, dzień spokojny, czasem powieje ciepły wiatr od południa, a w powietrzu - cisza. Nawet ptaki nie świergoczą...
Ściany znowu drgnęły. Znowu cisza i znowu kilka drgnięć. Wyjrzałem w stronę miasteczka. Z domów powychodzili ludzie i stojąc przed sieniami słuchali.
"Więc to jest bitwa? - pomyślałem. - Phy! i ja bym tak potrafił."
Nie schodziłem jednak licząc na to, że może pan Dobrzański zapomni o mnie i upiecze mi się lekcja. Ale nadspodziewanie nauczyciel zawołał mnie na dół.
333
- No - rzekł usiłując zapanować nad sobą - każdy robi, co do niego należy. A my wróćmy do naszego.
Siadł, kazał mi znowu zacząć deklamacją, ale zmienił zamiar i zaczął liniować kajet. Chciał wypisać pierwszy wiersz, ale nie mógł utrzymać pióra w ręku, więc zadał mi przepisywanie z książki.
Gdym wziął się do roboty, on zaczął chodzić po pokoju. Co chwilę zbliżał się do okna i słuchał, a czasami mruczał:
- To ariergarda... Wymknęli się... Nawet już nic nie słychać...
- Prawda, że nic nie słychać? - zapytał mnie. Pomyślałem, że nauczyciel jest głuchy. Nie tylko bowiem drżenia okien powtarzały się co chwilę, ale w dodatku towarzyszył im jakiś odgłos wyraźniejszy, jakby gdzieś bardzo daleko zrzucano belki z wozu.
Nareszcie odgłosy stały się już tak mocne, że i pan Dobrzański usłyszał je. Wziął kij i czapkę i rzekł do mnie:
- Nie będzie lekcji, możesz pochować książki. Na podwórzu stała mama, pan pocztmajster i kasjer. Pocztmajster trzymał w ręku długą lunetę, a kasjer zdawał się być bardzo
kontem.
- Teraz mogą wszyscy przekonać się - mówił kasjer, niespokojnie drepcząc na miejscu - że mam diabelnie zimną krew. Nic a nic mnie to nie obchodzi. Ja taki zawsze w niebezpieczeństwach. ..
- Panu chyba nie grozi żadne - odparła mama chłodno.
- Kto wie?... Nam wszystkim może grozić... Przy ostatnich wyrazach zakrztusił się i umilkł.
- Stąd nic nie widać - mówił pan pocztmajster przykładając do oka lunetę. - Muszę wejść na górkę...
- Ja pana zaprowadzę! - zawołałem. • Weszliśmy tam i pan pocztmajster spojrzał przez lunetę. Lecz wnet odjął ją, wytarł chustką szkła z obu stron i znowu patrzył.
- Widzi pan co? - spytałem zaciekawiony.
- Widzę... Pszenicę... Las, a za lasem... Nic - i stąd nic nie widać.
- Z dzwonnicy pewnie by pan zobaczył.
- Masz racją, kochanku! - wykrzyknął pan pocztmajster. -Z dzwonnicy - wyborna myśl!... I zbiegł ze schodów.
334
Na dole mówił kasjer do mamy:
- Słowo pani daję, mam tak swobodną myśl, że mógłbym tańczyć. Mnie to nawet zajmuje, a nawet powiedziałbym, że trochę bawi. Dziś dopiero przekonałem się, że niebezpieczeństwo to mój żywioł... Bum!... bum!... cóż to za muzyka...
W tej chwili wbiegła na podwórze pani pocztmajstrowa.
- Ach, co za nieszczęście! - mówiła do mamy całując ją dwukrotnie. - Straszny dzień... Ja i prezydentowa pakujemy rzeczy, a majorowa kazała nakryć się poduszkami. Słyszy pani wystrzały?... Umarłabym, gdyby do nas wpadła kula!...
- Ale gdzie mój mąż? - spytała nagle. - Czy pani da wiarę, że chciał tam pojechać i przypatrywać się?... On nie ma serca... Musiałam aż zakląć go na nasze szczęście małżeńskie, a nawet powiedziałam, że pojedzie, ale - po moim trupie... Więc został, ale cóż z tego? Wziął lunetę i patrzy!... Umarłabym, gdybym spojrzała w lunetę... Co za huk!... Słabo mi się robi, kiedy pomyślę, że w tej chwili giną ludzie... Jakie szczęście, że to daleko...
- Giną ludzie?... - powtórzyłem, i mróz mnie przeszedł. Dotychczas nie pomyślałem nawet, że te stłumione odgłosy mogą oznaczać śmierć.
Raz widziałem utopionego chłopca. Był mało co większy ode mnie, a jednak przez kilka dni obraz jego zasłaniał mi cały świat. W tej chwili przypomniałem go sobie. I zdawało mi się, że widzę dwu, trzech... dziesięciu... stu takich chłopców, w rozpiętych koszulach, w wypłowiałych sukmanach, z nabrzmiałymi twarzami.
Powietrze napełniły nowe odgłosy. Dał się słyszeć nieustanny szmer, jakby groch sypano na blachę, i od czasu do czasu rozlegały się urywane, gniewne jakby szczekania olbrzymich psów: hau!... hau!... hau!... Przed oczyma coraz częściej przesuwały mi się obrazy martwych chłopców. Więc ukląkłem przy oknie i pełen smutku zacząłem mówić pacierz.
Na podwórzu znowu usłyszałem rozmowę. Był to pan burmistrz, pan Dobrzański i mama.
- Fatalny dzień! - mówił pan burmistrz - ale jakoś nie upadamy na duchu.
- Wolałabym go nie doczekać - odpowiedziała mama. -Chodzę jak błędna, miejsca sobie znaleźć nie mogę. Zdaje mi się, że parę tych godzin to całe lata i że nigdy się nie skończą...
• 33?
- Tak i mnie - mruknął nauczyciel. - Zestarzał się człowiek, kiedy słysząc armaty trwoży się jak baba... Tfy!...
- Dziwna rzecz - odezwał się burmistrz nadstawiając ucha -bitwa zbliża się...
- To źle! - rzekł nauczyciel. Przybiegł kasjer wołając:
- No, ja, panie prezydencie, wyjeżdżam z paniami... Tu może być awantura... Pocztmajster mówi, że zbliżają się...
- To pan jedź! - odparł gniewnie burmistrz - ja nie ruszę się z miasta...
- Ależ pan musi jechać z nami... Jedzie pani, panny...
- Żona i dzieci zostaną ze mną. Nie po to jestem burmistrzem, żebym w takiej chwili uciekał.
- Panie prezydencie...
- Nie zawracaj mi pan głowy! Panu wolno dbać o swoją skórę, boś wielki człowiek, ale ja...
Wyjrzałem. Pan burmistrz był czerwony i wywijał pięściami, aż mu czapka zsunęła się na bakier. Za to pan kasjer był bardzo mizerny i zdawało mi się, że ma nogi cieńsze niż zwykle.
Odgłosy wciąż zbliżały się, ale już byłem z nimi oswojony. Ogarnęło mnie uczucie, że trwają od początku świata i że tak być powinno. Około drugiej uczułem głód; a że dziś obiadu nie gotowano, więc niańka osoliła trochę gorącej wody, wrzuciła w nią masła i nadrobiła chleba. Jedząc taką zupę myślałem, że jest to dzień gorszy od Wielkiego Piątku, bo wtedy na obiad dają choć grzane piwo i śledzie z kartoflami, nie wodziankę.
Podnosiłem do ust łyżkę, kiedy nagle zatrząsł się dom od huku bez porównania gwałtowniejszego niż dotychczas; zdawało się, że występują jakieś nowe potęgi. Aż pochyliłem się na stół, a przerażona niańka krzycząc zaczęła biegać po pokoju. Byłem pewny, że już za naszym ogrodem rozlegają się te częste i ogromne wystrzały.
Niańka zupełnie straciła przytomność. Wydobyła z komody kilka srebrnych łyżek i zawinęła je w fartuch, a potem mnie zaczęła ciągnąć za rękę wołając:
- Chodź do lochu, bo tu śmierć!... Zabiją ciebie i mnie... zabiją wszystkich... słyszysz!...
Wyrwałem się jej, a starowina wybiegła z pokoju modląc się głośno.