Po nocy, spędzonej w pustej szopie na żydowskim przedmieściu Warszawy - a w pobliżu szubienicy miejskiej, Rafał ocknął się nade dniem. Szopa stała z dala od drogi, usłyszał jednak szczęk i turkot idących armat, taborów, piechoty. Wylazł ze swego legowiska i dopytał się u idących piechurów, że to nasi odstępują na całej linii. Ogarnęło go tępe zdumienie. Kiedy na początku tej nocy odchodził z Raszyna, cała armia kipiała od dumy z odniesionego zwycięstwa. Teraz ze wszystką swoją siłą uchodziła z placu! Jakże straszliwie dudniły armaty na tej nocnej drodze odwrotu! Jakże ciężki, znużony i grobowy był krok ustępującego żołnierza!
- Sasi uszli! - tłumaczono Rafałowi z szeregów.
- Niemiec Niemcu brat!
- Podłe psy saskie! ze środka bitwy w tył poszły...
- Tysiąc dwieście głów, stu pięćdziesięciu huzarów, dwanaście armat, wszystkie swoje trzy bataliony zebrali w kupę i uszli...
Rafał wmieszał się w szeregi i pociągnął z nimi. Po drodze rozpytywał się wciąż o brygadę Sokolnickiego. Dopiero rankiem powziął wiadomość, że ten generał mianowany został naczelnikiem lewego skrzydła i że osłania niziny Powiśla od strony Wilanowa za Czerniakowskimi i Mokotowskimi rogatkami. Olbromski z małym oddziałem piechoty, który brnął samopas, powlókł się za okopami w tamtym kierunku.
O świcie dał się słyszeć daleki ogień tyralierski. Przemknął w rannej mgle jakiś oddziałek konny i zjechał w nizinę wilanowską. Na wzgórzu w okolicach Mokotowa zaczepiła Rafała straż gwardii obywatelskiej i z wielkimi ceremoniami powiodła do oficera komenderującego wartą. Stary ów wiarus na pytania Rafała o generała Sokolnickiego nic pewnego powiedzieć nie chciał i kazał mu czekać w obozie gwardii na skraju Łazienkowskiego parku. Wyrosło tam istne miasteczko, wzniesione poprzedniego wieczora. Ze stołów, drzwi, okiennic, ławek i stołków pobudowali obrońcy. miasta rodzaj chatek, szałasów, namiotów, a przede wszystkim kuczek. Spali w tych schroniskach nie tylko sarni, ale i ich rodziny, które przyniosły im zapasy i napoje. W chwili gdy Rafał nadszedł, gwardia już była wstała, przebudzona nadzwyczaj niedelikatnie przez pułkownika Łubieńskiego i jego adiutanta Rokickiego.
Dowódcy ustawiali w szyku bojowym rozespanych mieszczan, gdyż od strony Piaseczna słychać było coraz bliżej strzały karabinowe. Rafał zatrzymał się w jednym z przygodnych szałasów, usiadł tam w kucki pod nakryciem drzwi wyrwanych skądś z zawiasami i zapadł w stan drzemania. Po dniu wczorajszym miał wciąż jeszcze huk w głowie. Z krótkiego snu wyrwało go silne targnięcie za ramię. Jakiś nie znany mu oficer budził go i wołał do generała.
Sokolnicki stał niedaleko na koniu. Był schlastany bryłami gliny do galonów i kity na czapce. Ciżmów i amarantowych spodni nie widać było pod błotem. Twarz miał czarną i posępną od znużenia. Koń jego cały był w pianach. Para szła z niego.
Gdy Rafał przybiegł do strzemienia z ukłonem, generał zażartował:
- Tak to się sprawiasz, panie adiutancie? Po szałasach tej babskiej piechoty muszę cię szukać! Co za czapkę masz na głowie?
- Panie generale... czapka spadła na grobli, gdyśmy dygowali armaty. Podjąłem pierwszą z brzegu na szosie, w nocy. A konia mi zabito koło Falent. Jestem niezdrów...
- Ech, piecuchy! czy dostałeś co nowego w lasku?
- Zdaje mi się, że mię szturchano, ale dokładnie nie wiem, gdzie i kiedy...
- Cóż myślisz robić?
- Muszę poszukać schronienia, bo mi trudno stać na nogach.
- No, radź sobie, jak umiesz.
- Panie generale...
- Czegoż jeszcze!
- Czy, gdybym wyzdrowiał, mogę mieć nadzieję służby pod jego rozkazami?
Sokolnicki pomyślał przez chwilę, obejrzał go od stóp do głowy i rzekł niechętnie:
- Możesz zgłosić się do mnie. Tylko nie piechotą. Pomyśl o dobrym koniu i lepszym uniformie. Może się znajdzie dla ciebie miejsce adiutanta.
Rafał podziękował mu ukłonem i spojrzeniem. Generał w tłumie. oficerów popędził w kierunku Mokotowa. Olbromski ze zdziwieniem dowiedział się, że to już popołudnie. Mówiono w szeregach gwardii o zawieszeniu broni. Nie mając tu co czynić, strudzony ułan poszedł wprost przez park Łazienkowski ku miastu. Minął noga za nogą dolne aleje, wszedł na górną i obok drewnianych domków brnął po błocie. Często przystawał, opierał się o drzewa. Kiedy wszedł w miasto, był tak osłabiony, że wciąż przysiadał na ziemi. Wspominał sobie to głód, to pragnienie, ale przede wszystkim miał w oczach i myśli wczorajsze pole. Blisko trzy dni nie jadł.
Kiedy ostatni raz dźwignął się z ziemi i podniósł oczy, ujrzał przed sobą żelazną kratę ogrodu, przerzucone przez nią suche jeszcze, poplątane badyle dzikiego wina, a w głębi ogrodu front pałacyku i balkon. Stanęły naprzeciwko jego oczu drzwi zamknięte, okna z zapuszczonymi firankami, kamienne schody z lewej strony balkonu, byliny zeszłorocznych kwiatów na klombach...
Wsparł się piersiami i ramieniem na tępych grotach żelaznej balustrady ogrodzenia i patrzał uważnie w to miejsce. Tu za lustrzanymi drzwiami rozlegał się szelest sukni Heleny de With. Tu szemrały pod atłasowymi stopy małe ziarenka piasku, zaniesione przez wiatr na gładkie skrzyżale z marmuru, gdy' zstępowała cicho jak duch. Prawdaż to, o mocny Boże, że już jej nie ma?... Serce tłukło się o żelazne kraty, przy których biło niegdyś w oczekiwaniu. Żelazne szczeble okryła ruda rdza. Rygiel furtki był zasunięty, na ścieżce leżały badyle i czarne liście. Na szybach, na stopniach ganku, za nieruchomymi firankami gniło niezbłagane i niezłomne milczenie.
Ulicami ciągnęły podwody chłopskie, zwożące do Warszawy w gnojnicach i drabinkach rannych spod Raszyna i spod Piaseczna. Gdy szpitale były już przepełnione, mieszkańcy zabierali do swoich domów nieszczęśliwych, odstawionych częstokroć bez żadnego opatrzenia, w opłakanym stanie.
Jakiś oddziałek gwardii spostrzegł Rafała przytulonego do kraty ogrodu i zabrał go ze sobą. Ranny poszedł bez oporu. Na pytanie, czy nie ma w Warszawie rodziny, krewnych, znajomych, nie umiał odpowiedzieć, przytłoczony mocą ostatniego wzruszenia. Ale wreszcie przypomniał sobie dom księcia Gintułta i prosił, żeby go tam odprowadzono.
Brama pałacowa była otwarta, a na podwórzu stało kilkanaście chłopskich furmanek. Chude konięta chrupały obrok w tobach i siano w półkoszkach tuż pod oknami. Główne wejście, dawniej szczelnie zawsze zamknięte, teraz rozwarte było na ścieżaj. Rozmaici ubodzy ludkowie wchodzili i wychodzili tamtędy. Kiedy dwaj gwardziści wprowadzili Rafała do przedsionka, na ich spotkanie wyszedł stary kamerdyner z Grudna. Nie poznał wcale Rafała i zajął się nim z ledwie ukrywaną niechęcią.
W salonach dolnych i w przepysznej bibliotece stały teraz łóżka, łóżka i łóżka, jak w szpitalu, a na nich stękali ranni. Ciche, wykwintne pokoiki, zamienione na sale operacyjne, zalane były kałużami krwi, pełne straszliwych krzyków ludzi operowanych na trzeźwo, wijących się w konwulsjach pod piłką i lancetem. W innych dogasali z jękiem konający. Kilku młodych chirurgów w 'krwawych koszulach uwijało się między łóżkami. Za nimi nosił wodę w miskach, ręczniki, gąbki, przyrządy operacyjne stary, na pół oślepły Andrzej. Rafał widział to wszystko jakby we śnie. Posadzony na krześle w jednym z przyległych pokojów, oparł głowę o ścianę i śnił na jawie o pustym domu Heleny de With.
Wiosenne słońce płonęło. Potok światła wlewał się do ogrodu. Długa uliczka wysychała w tym blasku i dymiła się od wiosennego, przedwieczornego czadu.
- Oto jeszcze jeden ranny... - wyszeptał jakiś głos we drzwiach pokoju.
Rafał dźwignął ciężką głowę i skierował oczy w to miejsce. We drzwiach stał książę Gintułt. Ranny poznał go bardziej po wzruszeniu całego swego ciała, po drżeniu serca, po dreszczu rąk i nóg niż zamglonym wzrokiem. Książę zmienił się prawie do niepoznania. Ciemnoszara twarz porznięta była bruzdami, oczy skryły się pod osłoną powiek. Zęby powypadały, a ostatni z nich sterczał zabawnie na przodzie.
Książę Gintułt zbliżył się do Rafała i długo patrzał nań z odcieniem zdumienia.
- Przecie to jest Rafuś Olbromski... - rzekł wreszcie z cicha do swego starego sługi.
Andrzej chwilę łypał oczyma, zanim zdołał wykrztusić:
- Ale co też to książę pan!... Przecież to jakiś oficer.
Rafał dźwignął się ze swego miejsca i wyciągnął do księcia rękę.
- Rafuś! na miły Bóg... Więc i ty między wojaki? No, chwałaż Bogu, żeś żywy i żeś się pod ten dach dostał. Andrzejku! Żywo, żywo, dajcież mu osobny pokój, ten, w którym mieszkał swego czasu.
Ranny znalazł się wkrótce w dawnym swym łóżku. Chirurg opatrzył jego starą ranę na nowo, przemył, oczyścił i zalepił świeżo otrzymane pchnięcia, kazał mu dać posiłek i ułożyć do snu.
Rafał ocknął się dopiero nazajutrz rano. Okna były już półuchylone. Stary Andrzej w swych pantoflach z żółtej skóry bezdźwięcznie sprzątał w pokoju.
Rafał czuł się daleko lepiej. Miał wprawdzie jeszcze ból głowy, ale już ani śladu wczorajszego ucisku. Andrzej patrzał na niego uważnymi oczyma i zginał sztywny kark w łaskawym ukłonie. Wkrótce nadszedł książę z chirurgiem. Kiedy ostatni opatrywał rany, Gintułt siadł w nogach Rafałowego posłania i przypatrywał się obojętnie tym czynnościom. Chirurg wnet wyszedł oznajmując, że chory za dwa, trzy dni będzie mógł wstać z łóżka.
- Cieszę się - rzekł Gintułt - że nie jesteś ciężej chory, gdyż w takim razie musielibyśmy się zaraz rozstać.
Rafał nie zrozumiał.
- Będę zmuszony wyjechać z Warszawy - ciągnął książę - a chciałbym mieć w tobie towarzysza podróży.
- Niestety, jestem teraz skrępowany służbą żołnierską. Skoro tylko wyzdrowieję, muszę się udać do obozu.
- Tam właśnie i ja podążę.
- Książę pan wstępuje do wojska?
- Aha.
- Jakże się cieszę!
- Nie masz czego... Ja nie z chęci walczenia z Austriakami idę do obozu. Powinien byś mnie rozumieć. Idę spełnić powinność... Nie wiem, czy z tobą mogę mówić jeszcze jak dawniej. Postąpiłeś ze mną tak dziwnie... wyjechałeś bez słowa oznajmienia.
Olbromski posępnie milczał.
- Przyszedłem tutaj nie po to, żeby ci robić jakiekolwiek wymówki. Bóg z tobą. Rad jestem, że wracasz do zdrowia.
- Nie mogę wypowiedzieć w tej chwili wszystkiego, co mię skłoniło wówczas do nagłego wyjazdu - to tylko wyznać jestem zdolny...
- Nie trudź się.
- Ojciec mię wezwał...
Gintułt uśmiechnął się pobłażliwie.
- Ojciec pisał tu do mnie po twym wyjeździe, zasięgając wiadomości, gdzie jesteś.
Rafał zamilkł. I książę siedział w milczeniu. Po jakimś dopiero czasie rzekł:
- Nieraz wspominaliśmy cię z Mistrzem katedry...
- Czy przebywa tutaj major de With? - spytał bezczelnie Olbromski.
Książę podniósł na niego blade oczy i rzucił wzgardliwe słówko:
- Nie.
- Gdzież jest?
- Przed Bogiem. Mistrz katedry zginął.
- Walcząc z nami!
- Jeżeli wiedziałeś o tym, to dlaczegoż trudzisz mnie i siebie niskim kłamstwem?
- W jakim celu książę pan udaje się do obozu? -wykrętnie spytał Rafał.
- W celu przypatrywania się, jak to mam zwyczaj, biegowi rzeczy ludzkich.
- Dziwny cel... W chwili nieszczęścia kraju... - mówił Rafał ze spuszczonymi oczyma.
- Tak sądzisz?
- Wczoraj byłem w bitwie. Widziałem, że tam nie ma miejsca na badania rzeczy ludzkich.
- Nie ma?
- Można tam przynieść duszę swą i ciało z wiarą w skuteczność boju. Wtedy się jest potrzebnym. Kto by szedł po to, żeby patrzeć, jak inni umierają...
- Jeśli mię pamięć nie myli, można dostrzec jeszcze jedno miejsce w bitwie, właśnie dla siebie.
- Nie rozumiem.
- Bo też złym byłeś uczniem, twardego byłeś karku i zmysłowych oczu.
- Dziś jestem żołnierzem i za jedyną cnotę uznaję i wyznaję niezłomne męstwo.
- Mówisz też jak żołdak.
- Każdy dziś człowiek na tej ziemi powinien być żołnierzem. Widziałem, jak generał Sokolnicki po żołniersku stał piersią całą naprzeciwko wroga.
- Widzisz, bracie, ja jestem ten, który o wszystkim i o tym męstwie Sokolnickiego chce mieć swój własny sąd, wyważony z sumienia.
- Nie pora na to.
- Mnie zawsze pora.
- Nie! Teraz pora iść na wały! Kto żyje! Czynić, co każą.
Książę spochmurniał. Zaćmiła się jego twarz. Rzekł wstając ze swego miejsca:
- Nie pora już na to, co tak ordynarnie zalecasz mi, mój rycerzu, ale tylko z tego względu, że podpisano konwencję: Warszawa będzie ustąpiona Austriakom.
- Kto podpisał?! - krzyknął Rafał wyskakując z łóżka.
- Leż spokojnie.
- Za krew, co bluznęła z tysiąca kilkuset piersi na drodze raszyńskiej - ustąpienie!
- Leż spokojnie. Już wojska nasze idą na Pragę.
- Więc jestem jeniec?!
- Ranni w potrzebie raszyńskiej mają prawo po wyleczeniu się iść do swych brygad. Gdy się wyliżesz, pójdziemy obadwaj. A po drodze jeszcze ze sobą porozmawiamy. Teraz masz jeszcze gorączkowe w gębie i może dlatego brutalne słowa, a ja tego nie znoszę.
- Raczy książę przebaczyć...
- Nie jestem wcale obrażony, aczkolwiek lubię prowadzić roztrząsania bez krzyku.
- Kiedyż stąd wyjdziemy?
- Jak tylko ty i twoi kamraci, a przynajmniej pewna ich garstka, będziecie mogli stać na nogach.
- Czy nie wiadomo księciu, gdzie się obraca generał Sokolnicki?
- Poszedł już na Pragę.
- Czy Austriacy są już w mieście?
- Nie, jeszcze ich nie ma. Zapewne w tych dniach wejdą. Konwencja jest zaszczytna i, ile ja wnosić mogę słabym rozumem ze wszystkiego, nadzwyczajnie dla nas zyskowna.
- Jakże to?
- Masa wojska cesarskiego uwięziona zostanie w stolicy, a nasz żołnierz wyruszy w pole...