Powrót

W kilka dni później, dobrze po północku, obadwaj przyjaciele dojeżdżali do Olszyny. Zabawili dzień w Tarnowie, gdzie Rafał przeistoczył się w eleganckiego młodzieńca, a następnie w ciągu całej niemal doby, dwa razy przeprzągłszy konie, dążyli ku ostatecznemu celowi podróży. Jakiś czas jechali brzegiem rzeki płynącej w dość wąskiej dolinie, którą zasypał kamieniec, żwir i piasek. Nad wieczorem dopiero powóz zjechał z wynioślejszych płaskowzgórz, z garbów bezleśnych w sam rozdół Wisłoki. Rafał poczuł nozdrzami powiew z ziemi nasiąkłej wodą, zadrzewionej, wiklowej. Oczy jego nie mogły dojrzeć w szarzejącym krajobrazie przeciwległych, zawiślańskich brzegów... Każdy szczegół był dla nich tutaj poniekąd znajomy. Mijali wsie długie, zamożne, gęsto zabudowane, gdzie pleciak wiklowy wygradza każdy zakątek, każdą ścieżkę. Pędzili alejami wierzb i brzóz, złożonymi z drzew tak grubych, wyniosłych i rozłożystych, że zdawały się być utworami ludzkiego snu o widziadłach. Latarnie powozowe ciskały w zapłocia, w podwórza i sady wiejskie raptowne smugi światła. Widzieli wtedy ogromne tarcze słoneczników, jakby przestraszone gęby prostacze, gapiące się zza parkanów... Wysokie, badylaste malwy i jaskrawe georginie przypominały Rafałowi wsie z tamtej strony... Tak samo jak tam śliwkowe drzewa gięły się wpół pod ciężarem owocu i, podpierane drągami, chyliły ku przechodniowi gałęzie z nieskończonych sadów. Gruszki jak dzbany i śliczne jabłka migały między strzechami. Suchy liść łopotał już wszędy po drzewach i przejmował serce szczególną tęsknotą do rodzinnego domu, troską o swoich.

Krzysztof opowiadał przyjacielowi o tych miejscach szczegóły co ciekawsze, legendy, dawne podania i dzieje. W umyśle słuchacza tworzył się jakoby welon, zasłona drogocenna, osłaniająca tajemniczo te sioła ledwie widoczne, wzgórza, łęgi, lasy, krzyże przydrożne...

W nocy powiał ostrzejszy wiatr od Wisłoki i odwieczne aleje wydały z głębin swych głos stary i potężny. Rafał nastawił twarz przeciwko temu powiewowi rzecznemu. Rzeźwo serce uderzyło mu w piersi, ale wnet je zdławiły wspomnienia... Znowu zamknęło się w sobie.

Dojeżdżając do Olszyny, Cedro nie mógł usiedzieć na miejscu. Stawał w bryce, przechylał się to na tę, to na tamtą stronę, o coś wypytywał woźniców... Czasami wyskakiwał i szedł prędko pod górę, wesoło gwiżdżąc i pośpiewując. Z pewnego pagórka dały się widzieć w oddaleniu światła.

- Nie śpią! - zawołał Krzysztof dziecięcym prawie dyszkantem.

Zawstydził się zaraz tej swojej czułostkowości i dodał tonem sztucznie chłodnym a drwiącym:

- Będziesz musiał, kochanku, asystować przy ministranturze czułych scen familijnych od początku do końca...

Powóz stoczył się ze wzgórza i chwilę zatrzymał przed bramą. Ale nim służący zlazł z kozła, żeby otworzyć, już wierzeje rozwarły się z trzaskiem. Słychać było zajadłe naszczekiwanie psów, wrzawę i wołania ludzi z latarniami biegnących do powozu. Wprędce obadwaj przyjezdni znaleźli się na stopniach szerokiego przedsionka. Krzysztof rzucił się w ramiona kogoś, co stał w cieniu. Szeptał najczulsze nazwy, oddawał najrzewniejsze pocałunki. Rafał zażenowany stał z boku. Był onieśmielony i wściekły na przyjaciela za te czułości.

Zaczyna się ministrantura... - myślał w pasji.

Krzysztof porwał go za ramię i ciągnął ku drzwiom. Tam przedstawił go ojcu mówiąc:

- Oto papa ma przed sobą mojego wybawcę z nurtów Wisły. Sam we własnej osobie - Rafuś Olbromski!

- Proszę, proszę... Witam! - mówił przyjaźnie stary pan, którego Rafał miał przed oczyma.

- Siłą go zabrałem z drogi...

- Wchodźcież, wchodźcie do pokoju, bo zimno. A gdzieżeście się to zdybali? To dobrze, że przybywasz, panie Rafale... Cieszę się podwójnie, boć jesteśmy w kuzynostwie, aczkolwiek dalekim. Ojca pańskiego pamiętam jeszcze z roku... czekajcież...

Rafał widział to doskonale, jak wielkiego wysiłku owocem było zastosowanie względem niego koniecznej grzeczności w chwili, gdy stary pan tak dalece był zajęty synem, że się potykał na progach, potrącał o odrzwia i zawadzał o rogi stołów. Był to szczupły mężczyzna lat około sześćdziesięciu, z twarzą schorowaną, wydelikaconą, subtelną i jeszcze piękną. Głowę jego osłaniała gładka peruczka bez pudru, a górną wargę okrywał mały, podgolony i przyczerniony wąsik. Ubrany był we francuskie jedwabne szatki, w pończochy i pantofle. Żabot i chustka na szyi, koronkowe mankiety, utrzymanie paznokci i rąk, sposób trzymania ich na stole, nawet wówczas gdy oczyma i słowami pieścił syna, dawało możność w starszym panu Cedrze poznać eleganta pierwszej wody, człowieka najlepszego towarzystwa. Oczy jego były przymglone łzami szczęścia, gdy patrzał a patrzał na syna, ale i wówczas nie ustał w nich wyraz badawczości i siły. Wśród najczulszych słów i najrzewniejszych uścisków padały z jego warg rozkazy, które w mgnieniu oka wykonywali lokaje kręcący się dokoła stołów. Gdy przybyli zasiedli do wieczerzy w wąskim pokoju przylegającym do wielkiej sieni, z drzwiczek ukrytych w kącie za szafą kredensową wybiegła młoda panienka lat czternastu, piętnastu, w nocnym szlafroczku. Rzuciła się w ramiona brata.

- Mery! - zawołał młody Cedro z uczuciem radości. Panienka wnet podniosła głowę i spojrzała na niego z zabawnym uśmieszkiem. Za chwilę szepnęła:

- Czy przywiozłeś?

- Naturalnie! A teraz patrz no, trzpiocie...

- Jakżem szczęśliwa!

- Jesteś ubrana jak pasterka Filis, a tymczasem... Przedstawiam ci naszego kuzynka Rafała Olbromskiego.

- Kuzyna... -wyszeptała z najgłębszym zdumieniem, odgarniając loki i wlepiając w Rafała oczy tak oszołomione, jakby jej przedstawiano białego niedźwiedzia albo jaguara.

- Masz go czcić, szanować, poważać i comme de raison kochać, jest to bowiem wybawca z nurtów Wisły twego brata, szambelana Jego Cesarskiej Mości, rozumie się, szambelana in spe, a oprócz tego jest to przedstawiciel socjety warszawskiej, który właśnie wyda wyrok o twoich koafiurach. Ależ prawda, gdzież Kurtiwronka?

- Elle dort... -szepnęła siostra nie spuszczając oczu z Rafała. - Śpi ślicznie, złożyła ręce...

Krzysztof z błazeńską miną pokazał, jak to Kurtiwronka trzyma rączki złożone nadobnie na sześćdziesięcioletnim łonie dziewiczym.

- Ile razy ziewnęła przed zaśnięciem?

- Siedmnaście grubo i trzy w wiolinie.

- Siadajcie, siadajcie do stołu!... - wołał ojciec. - Jutro będziecie mieli dosyć czasu na plotki wiedeńskie i olszyńskie. Patrz no, Krzyś, co to tu podają...

Najstarszy z lokajów, uśmiechnięty z tak szczerą radością, jakby to jego rodzony syn zawitał pod strzechę domową, wlewał pieczołowicie na talerz Krzysztofa zupę z owoców, zaprawioną śmietaną. Młodzieniec ujrzawszy to widowisko wyciągnął ręce ku niebu i zawołał:

- Garus! Nareszcie, nareszcie... O, Niemcy! jeśli wam kiedy przebaczę, że blisko rok nie kosztowałem ludzkiego jedzenia... O, Niemcy, narodzie filozofów i kiepskich generałów! Skarz mię, gromowładny Jowiszu, pozbaw mię nadziei otrzymania klucza szambelańskiego, wydrzyj mi z piersi serce hrabiowskie...

- Krzyś, już drugi raz... lekkomyślnie... - syknął ojciec wznosząc uroczyście palec do góry.

- Milczę, papo, gdyż jem i jestem wzorem kochających synów... A czy są i kartofle ze skwarkami?

- Ze świeżuteńką młodą sperką! - szepnął mu prawie do ucha ów najstarszy między lokajami.

Kilku młodszych z nabożnym niewolniczo zadowoleniem przypatrywało się, jak to jaśnie panicz uwija prostacką zupę.

- A gdyby też tak domniemany szambelan... przepraszam, papusiu!... - mruczał Krzysztof - gdyby też wasz młody pan i dziedzic, przybywający z dalekich Niemców, dostał jeszcze "pędziźrybię"? Cóż wy na to?

- Jest gotowe... - uśmiechnął się lokaj stawiając nowy talerz.

Za chwilę Krzysztof z błyszczącymi oczyma krajał na ćwierci pain de gibier, mrugając na Rafała, żeby czasu nie tracił. Ojciec i siostra w milczeniu i zachwycie przypatrywali się młodemu. Mery czasami odrywała wzrok od jego twarzy i zabawnie śledziła Rafała.

- Czy papa widzi, co za koafiura! - mówiła parskając śmiechem i wskazując ostrzyżenie głowy brata z pozostawieniem na ciemieniu wysokiego, ufryzowanego czuba.

- Nie śmiej się z elegantów wiedeńskich, bo zostaniesz starą panną i będziesz wtedy przed zaśnięciem ziewała siedmnaście razy grubo i trzy w wiolinie.

- Rafuś! czemu nie jesz? - wołał rzucając się z nożem i widelcem na ulubione potrawy. - Zlituj się, nie zwlekaj, bo ja za nic nie ręczę. Mogę zjeść wszystko. Tylko jeszcze pieczone kartofle...

- Już podają...

- Myślałam, że zgubisz nareszcie w Wiedniu swe furmańskie gusta... - szydziła siostra.

- Tylko jeszcze pieczone kartofle!... Herr Je! cóż za kartofle!... Tylko w Polsce, to jest Zachodniej Galicji, ta amerykańska sierotka... Niemcy, jeśli w ogóle jedzą...

- Później będziesz obmawiał Niemców, teraz musisz, musisz opowiadać. Już mogłeś zaspokoić głód, więc zaczynaj. Ostrzegam, że jeśli nie będziesz mówił rzeczy ciekawych, wcale nie dostaniesz ciastek cioci Matyni.

- Opowiem wszystko, tylko dawajcie dużo ciastek cioci Matyni, dużo, jak dla chorego! Rafuś! nie żyłeś jeszcze na świecie, jeśli nie znasz ciastek...

- A propos... gdzieżeście się panowie zetknęli? - spytał stary pan.

- W Tarnowie - szybko rzekł Krzysztof. - Rafał powracał właśnie z Bardyjowa, gdzie na wodach bawił z przyjaciołmi, szukając... czyż mam wyznać?

- Tu leży sekret... - śmiał się starzec.

- Ale nic sobie nie upatrzył. Niemeczki, Czeszki, Węgierki... To nie dla nas. Miał już z Tarnowa wracać da siebie w Sandomierskie, ale go namówiłem, żeby zamiast gnuśnieć u rodziców zawitał do mnie, żeby poznał oryginała Trepkę. Obiecałem mu dla zachęty, że papuś obmyśli dla niego jakąś doskonałą karierę... - dodał bez wahania, widząc dobrze, jak ojciec skrzywił się i wzruszył ramionami.

- Opowiadaj... - nastawała Mery przypatrując się wciąż Rafałowi jak dziwowisku.

-- Zaraz, zaraz... Nie można od razu, mościa panno... Ale skoro się tak wszyscy niecierpliwią, więc incipiam... Od czegóż? Naturalnie... Skoro zjawia się w domu rodzicielskim "hrabia" Krzysztof Cedro...

Policzki starego pana wolno się zabarwiły i radość śmiała się w jego oczach, z lekka przysłonionych rzęsami.

- Skoro zjawia się w domu rodzicielskim hrabia Krzysztof Cedro, to od czegóż ma zacząć swe wiedeńskie epos? Naturalnie od poszukiwań w archiwach. Okazało się, że Marcin Cedro...

- No, tak, tak... - rzucił ojciec z nieszczerym lekceważeniem - wiemy dobrze, kto był Marcin Cedro...

- Ależ kiedy wynalazłem nową jego misję, jakiej oko nie widziało ani ucho nie słyszało. Za Michała Korybuta jeździł w misji sekretnej...

- Kto tam dziś na takie rzeczy zwraca uwagę!... - rzekł ojciec sentencjonalnie. - Dziś dla nas powinno być maksymą to samo co za Rzeczypospolitej: równość szlachecka. Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Posłuchaj, co mówi Trepka. Nieprawdaż, kuzynie?

Rafał mruknął coś niezdecydowanego. Uczuł tylko po tym pytaniu bardziej, niż przed chwilą, jak go twarz pali, zarówno od schłostania drogowego przez wiatr, jak od nawału wrażeń.

- Filut z papusia... - szepnął Krzysztof nachylając się ku ojcu i całując go w rękę.

Po chwili rzekł głośno zwracając się do lokajów:

- Od dnia dzisiejszego macie, zbiry, tytułować jaśnie pana nie inaczej, tylko jaśnie panem hrabią, panienkę - panną hrabianką, a mnie... Mnie tymczasem jeszcze nie! Jak ma być równość, to równość. I tak jestem szlachcic na zagrodzie, więc równy temu oto... panu hrabiemu i pannie hrabiance.

Stary pan poprawiał mankiety, uśmiechał się, ale i sykał niecierpliwie.

- Jesteś hrabianką z mojej łaski... - rzekł Krzysztof zwracając się do siostry. - Przynieś za to jeszcze ciastek. Gdyby nie ja, siedziałabyś między parafialnymi makolągwami jako równa pierwszej lepszej na zagrodzie. Aha! Nakaż Kurtiwronce, żeby do ciebie nie przystępowała bez comtesse'y.

- No, teraz już opowiadaj o Wiedniu, Krzyś... - błagała siostra wieszając się u jego ramienia.

Rafał przypatrywał się tej panience, gdy tak z roziskrzonymi oczyma brała udział w rozmowie, z uczuciem nieuchwytnej prawie odrazy. Jej loki, białe czoło, różowe policzki, ładna, ściągła twarzyczka przypominały mu o istnieniu kobiet i napełniły głowę niejasnym udręczeniem, piersi szlochaniem, których opanować nie ma czasu wśród ożywionej rozmowy. Nade wszystko gdy pochylała się z szeptem gorączkowym ku bratu, gdy zatapiała w nim oczy, Rafał wzdrygał się i cierpiał na całym ciele. Czuł, jak się w nim wówczas zatapiają niewidzialne kły męczarni.

Na szczęście, po wieczerzy wszyscy przeszli do pokojów paradnych, znajdujących się po prawej ręce od wejścia. Były świeżo, widać w przewidywaniu pełnoletności Mery, wyrestaurowane w guście angielskim. Wszystkie meble były z drzewa mahoniowego, a proste, bez ozdób. Ściany pomalowano w arabeski albo widoki ruin i bladych pejzażów. Dwa niewielkie gabinety odznaczały się szczególnie ową modną simplicite: były powleczone nikłym kolorem z wątłymi szlaki, a ozdobione niewielkimi obrazami szkoły włoskiej. Ale w głębi domu istniały jeszcze stare, nie odnowione, zapomniane pokoiki, saloniki, nie na pokaz, gdzie ocalały podniszczone, staromodne obicia szpalerowe i brokatele, dawne meble w guście francuskim, esowate, na wygiętych nóżkach z rzeźbionymi kwiatami i bukietami. Tam jeszcze marzyły o ubiegłej świetności i dniach tryumfu chińskie stoliczki, poobłamywane i starte inkrustowane szafki i cacka. Straciwszy prawa modnego bytu i łaski w salonie, zdawały się kryć swoją nędzę po kątach najmniej widocznych. Przechodząc obok dużego zwierciadła w pierwszym salonie, Rafał rzucił w taflę spojrzenie - i cofnął się na widok swojej osoby. Pomimo przebrania w przyzwoite, a nawet wykwintne suknie wyglądał na zamaskowanego złoczyńcę. Nalana twarz była w tej chwili pokryta sinymi i szkarłatnymi plamami, rzadkie włosy oblepiły czoło poorane w bruzdy, a oczy spoglądały z dzikością i drapieżnym brutalstwem. Wszedł prędko do sąsiedniej salki. Staremu panu sprawiało to oczywistą przyjemność, że przed dalekim a niezamożnym krewniakiem może pochlubić się nowomodnym urządzeniem domu. W istocie salon był obszerny i pięknie umeblowany, ale Rafałowi nie zaimponował. Lokaje zapalili świece w kandelabrach ściennych, w świecznikach wiszących i stojących. Krzysztof obrócił się do pantaleonu stojącego w rogu i zagrał ulubioną, widać prawie domową piosenkę:

La nuit tomboit dans la prairie,
L'Echos dormoit dans le vallon,
Pres du ruisseau chantoit Amélie...

Stary pan usiadł w fotelu, przymknął oczy i z uśmiechem rozkoszy, z niewymowną radością w załzawionych źrenicach oddychał tą melodią. Nogi jego, obute w płytkie pantofle i pończochy, nieruchomo spoczywały na dywanie; splecione i zaciśnięte ręce zdawały się przytulać do serca oddalone głowy dzieci.

Panna Mery, wsparta na ramieniu brata, z początku nieśmiało, a później coraz wyraźniej, piękniej zaczęła nucić bez słów. Głowa jej, otulona obłokiem loków, nachylona była zrazu ku bratu, ale stopniowo wznosiła się, zwracała ku ojcu, wreszcie ku niemu, ku gościowi. Z piersi dziewiczej płynęła coraz wyżej i wyżej, uroczyściej i piękniej, bujna melodia piosenki. Wreszcie popłynęły wyrazy:

Au matin dans les prés de Flore
La rose a 1'instant de s'ouvrir
Attend que la vermeille Aurore
Sur son char amene Zéphir...

Ale Krzysztof przerzucił się wnet do innej melodii. Siostra z początku nie mogła jej znaleźć w pamięci. Zawołał nie przerywając gry:

- Air: ,,Dans un bois solitaire et sombre..."

- Aha, już wiem!...

Zaczęła śpiewać:

Auprs d'une féconde source,
D'ou coutent cent petits ruisseaux,
L'Amour fatigué de sa course
Dormoit sur un lit de xoseaux...

Stary pan nie mógł udźwignąć powiek ani rozerwać uśmiechu leżącego na ustach. Nie chciał może spłoszyć chwili głębokiego, śpiewnego szczęścia, co napełniło po brzegi zaciszne pokoje wiejskiego domu...


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ