JAKIE JEST SERCE MATKI ALBO KIEDY ANIOŁ PŁAKAŁ

Była biedna gdowa Sobuśka i syna miała jednego Sobka, na którego nigdy inaczej nie wołała, tylko Sobuś, i nikt go też już inaczej we wsi nie nazwał. Sobuś, Sobuś, a Sobuś był gorszy psa. Złe to było jako dziecko, a kiedy zaczął parobczyć, zeźlił się jak pies. A najgorszy był dla matki. Nigdy jej dobrego słowa nie powiedział, ba cięgiem przezywał, popychał, poszturkiwał, czasem zbił na kwaśne jabłko, a wymagał od niej roboty wszeliniejakiej koło siebie, sam robiąc tyle, co nic. Ledwie tam oborał, obsiał i obkosił ten kęseczek pola, co mieli, a resztę: rób, matka! Nieraz piętą potrącił, że nie dość fryśka. A to niebożątko obstarne już było, kopę lat i siedm miało, to taka ci wartka nie będzie, bo nie da rady. Ale się to nie użaliło, nie uskarżyło nigdy, ino zawsze "Sobuś, Sobuś, mój Sobuś", a od pracy aż się zgibała we dwoje.

Sobek się nie żenił; jedno dziewki się go bały, nierade go widziały skróś tej złości dla matki najwięcej, drugie, że i on sam bardzo do tego nie ciągnął. Ino se chciał kucharkę wziąć, coby go oprała i jeść ugotowiła. I upatrzył se taką jedną i ona się zgodziła, ale se wtedy pomyślał:

Po co mi teraz matka w chałupie? Na sto diabłów! Stara jest, ledwie łazi, ledwie robi. Kaśka zrobi wszystko, jesce nie telo lepiej, a i wygodę będę z nią miał. Po co mam darmozjada żywić? Wyzenem matke do pola, niek ta idzie, ka kce!

Jaki Sobek, taka Kaśka. I ona mu też mówiła: Wyzeń matcysko, wyzeń matcysko... Co ci ś niej?! Ino zre! - Bo chciała być sama ino w chałupie ze Sobkiem, żeby jej nikt inny nie gawędził po izbie, a co naganobi, żeby tylko jej było. W jednę noc, w zimie to było, przed Gody, Sobek nie lega na pościel nic, tylko siedzi na ławie. Matka se upościelała, jako ta mogła, na ziemi pod piecem, bo tylko jedna pościel w chałupie była i na niej Sobek spawał; leży cichutko, a modli się, bo widzi - kaganiec się świecił - że Sobek zły. - Coz bedzie, coz bedzie?... szepce sobie w duszy, bo gorszy jeszcze był teraz niźli przedtem.

Wtem Sobek mówi z ławy:

- Matka! wstaj!

Zbiera się to niebożątko, bo się ani spytać nie śmiała: na co - wstaje.

- Warcej!

- Zaraz, zaraz, Sobusicku... Cos kces?

- Przinieście wody. Pić sie mi kce.

- Je dy je jest przecie w konewce.

- Ni ma! - zaśmiał się Sobek i kopnął konewkę, że aż na matkę woda chlusła. - Jest je, co? - mówi.

Matka się zapaską odziała, bierze konewkę za ucho.

Zimno było co cud, a ślizgo; po wodę trza było ku potoku iść, dość obdalno. Przyniosła.

Ledwo, że postawiła koło ławy, Sobek kopnął drugi raz w konewkę i wodę całą wychlusnął.

Przerażona popatrzała na niego matka.

- Brudna beła, nie cysta. Przinieście jesce raz. Nic nie powiedziała, przyniosła, a on trzeci raz to samo.

W izbie już pełno wody się nalało, że Sobek na ławie nogi

wyciągnął, a matka we wodzie boso stała.

- I ta beła brudna... Icie, matka, jesce po inom...

- Sobuś, dyj hań zimno... ja boske...

- To sie matka obuj!

- Jakoż się obujem, synku ostomilsy? Kyrpcy ni mom nijakik, a te kapcątka stare, cok je przecie jakosi pomiędzy hałupy nasła i jako tako pozesywała, mokre całe - - we wodzie lezom...

Bo on jej nie kupił nigdy nic. Co miała, to albo ze starości leciało z niej, albo kto darował, bo mu się jej luto stało, albo znalazła, jak i te kapce.

- To idź matke boske - mówi Sobek.

- Sobuś...

- To się wam jus ani telo posługować nie kce?! - krzyknął Sobek. - A zryć tobyście zarli?! Co! Hybąj matka po wode! W te razy!

- A nie oźlejes zaś znowa?

- A jak oźlejem, to co? Cyk haw nie pan? No?! I jeszcze raz poszła, i jeszcze raz przyniosła wody, i znowu on konewkę na izbę wylał.

- Samo taka, jak i hańty, brudna. Matka, icie po wode!

Wtedy stara Sobuśka, trzęsąca się cała od mrozu, padła przed nim na kolana, na wodę na izbie nie zważając, bo już widziała, że do czegoś złego zamierza. A on ją odtrącił od siebie nogą i mówi;

- Idziecie po wodę? Nie?!

- Sobuś!

- Ja wiem, zek Sobek i jako mie wołajom! - wrzasnął Sobek. - Nie potrzebujecie mi syćko przybacować! A kie sie wam posługować nie kce, to do pola!

- Sobuś!...

- Do pola, mówiem! Mnie tu takik łachmandów nie trza, co ś nik nijakiej wygody nie ma. Przidzie Kaśka od Kurosa, to bedzie. A wy sie biercie z izby, prec!

- Sobuś, dej noc, zimno...

- Do pola!

- Umarznem...

- Ciepliście, kie we wodzie klęcycie.

- Dziecko moje! Wykarmiłak cie...

- Ba!

- Temi piersiami -

- A jakiemiście kcieli?! Do pola!

- To mnie jus tak wyganias?

- Tak!

- A jutro mi przyńść podzwolis?

- Nigda! Przidzie Kaśka! Darmozjadów mi nie trza.

- To sie jus mam we świecie stracić?

- Strać sie, matka, ka kces! Hoćby w g.....! Objęła mu nogi rękami i usta do kolan przycisnąć chciała, ale on ją kopnął, że aż z jękiem na podłogę, w tę wodę zimną na izbie wznak padła. Byłaby może zemdlała, żeby nie ta woda właśnie. Poznała, że tu śpasów ni mas. Pozbierała, co tam miała, a było tego jak pięść, we węzełek, przychodzi ku Sobkowi, co ciągiem na ławie z wyciągniętymi nogami siedział, i powiada:

- Dajze sie mi pobośkać, synecku mój, hoć mie jus tak nierad widzis... dziecko moje...

Ale Sobek jak się siepnie w tył, jak wrzaśnie: Mnie tu wasego "bośkania nie trza! Przidzie haw Kaśka od Kurosa, to mie ubośka, kielo mi sie be kciało! Do pola, dzia-dulo zatracona! Bo jak nie?!

I złapał za garnek odrutowany, co na stole stał.

Wyszła Sobuśka cichutko w pole, tylko się ode drzwi jeszcze popatrzyła na Sobka i uśmiechnęła do niego przez łzy.

Ciemno, kapce, co je wdziała, mokrzuteńkie, zimno, nie wie, gdzie iść.

- Pudem ka, na hałupy, zapukam do okna, moze mie przecie puscom, nie tu, to ka inendej - myśli.

Bajtoć! Ze tobyk musiała pedzieć, ze mie Sobuś wygnał z domu, toby na niego pomstowali, a to przecie dziecko...

Pudem do światu, stracem sie...

Pan Bóg dobry, to mi sie ta nie da długo plątać po-miendzy ludziami.

Idzie, kiełza po lodzie, w śniegu grzęźnie, idzie...

A Sobkowa chałupa na boku stała, na łące, i bardzo daleko do niej widać było. Toż to obejrzy się Sobuśka, widzi, w chałupie jasno w oknie.

- Nie śpi, kagańca nie zaduhnon - myśli. Nie śpi dziecko... I pić sie mu kce, a wody nijakiej ni ma... Sam po nie nie pudzie, bo zimno i ćma... A pić sie mu kce... Kiebyk mu jom prziniesła... Jest putnia na oborze, wypłucem cysto pieknie, postawieni przi dźwirzak, dzwirze ino tyle uhylem, co mu powiem: Synku, mas wode, jakbyś pić kciał - i pude. Nie bede ta jus długo kusić świate, nie...

I jak myśli, tak robi. Wróciła, do obory cichutko weszła, putnię do potoku zaniosła, raz, drugi i trzeci wypłukała i czystej wody Sobkowi pod drzwi przyniosła, i wtedy padła przy niej martwa.

I wtedy to wej janioł, co po jej duse prziseł, płakał.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

NA SKALNYM PODHALU

NASTĘPNY ROZDZIAŁ