Miał Bartek Gronikowski z Bukowiny "swoje" dziesięcioro przykazania, hoć ik ta tak do znaku nie było dziesieńć.
Ja jest twój las, cobyś po mnie hodzieł, ka ci sie fce. Nie bees wołał leśnego nadaremno, ba go zaras śrutem po kolanak.
Pamiętaj, cobyś nigda przez dźwierza du domu nie prziseł.
Nie poządaj ani scygła, ani wilgi, ani mysikrólika z cudzego lasa, ba jino to, co sie na plecy biere. Rabsicuj. ale tak, coby cie nie hycili. A oprócz tego wiele on miał porzekadeł - i tak:
Na swoim nabij - na cudzym zabij. W cudzym lesie strzelić - w hałupie sie dzielić.
Z hałupiny w worcek zarno - do hałupy z tęgom sarnom.
Nie tego dźwierz, co go licy - jino tego, komu kwicy. Telo baba, co i dźwierz - jino, ka trza, dobrze mierz - - i wiele podobnych.
Inni strzelcy się też od niego tych przysłów uczyli i tak sława jego nie tylko jako myśliwego, ale i jako poety rosła.
Bartek Gronikowski urodzony to był rabsic, czyli kłusownik. Nieduży, suchy, lekki, lotny jak ptak, gibki jak pstrąg, chytry jak lis, a zażarty do zwierzyny jak ryś. Nawet podobny on był do rysia z ruchów kocich, bo kiedy choćby po gościńcu na jarmark szedł, to tak lekko, jakby się bał stąpaniem co spłoszyć, a oczy, co mu bystro na wsze strony latały, widziały, zdawało się, w gąszcz leśny na trzysta sążni.
Nic Bartek poza strzeleckom robotom nie chciał znać, chyba z musu. Wiosna, lato, jesień, zima - co tylko mógł czasu wolnego od gospodarstwa dopaść, było co strzału warte czy nie było - hybaj do lasa z flintom! Czasem go i dwa. i trzy tygodnie baba w domu nie oglądała.
Ale choć koziarz był tęgi, najlepiej on lubił po lesie gazdować za sarnami, za zającem, za lisem. - W turniak wesoło, ale widno - mawiał. Dopiero w las kiedy się zaszył - tam jego życie, uciecha.
Każde zioło znał, każdy gatunek mchu, a lasy od Trsztyny na Orawie po Kiezmark na Spiżu, od Gewontu po Gorce nowotarskie. Już on tam nigdzie nie zginął. Taki węch miał do lasu jak wilk albo i pies. Wyplątał się wszędy.
A las to był, las!
Koło Nowego Targu, koło wsi rąbywali, ale popod Tatry chyba tyle, co na opał w zimie po krajach. Popod Koszystą, popod Wołoszyn, popod Holice i Kołowy nikt go nie ruszał. Drzewa rosły z drzew, smreki, jodły, buki, jawory, a pomiędzy tym maliny dzikie, głogi, jeżyny, plątowiska wybujałe, gęstwy, ostrokoły, sieci i wiązadła roślinne, paści. w których się usidlić było można, zagrząść w zbutwjelinie, w zdradnej spróchliźnie, w zgniłych mokradłach, zdławić się w zwikłanych, ugibających się, a prężnych pręciach, gałęziach, konarach, choinach, które się uginały pod naciskiem, ale nie dały rozerwać, tylko chwytały w elastyczne sploty, wkręcały w siebie i otaczały jak węże duszące.
Tam było życie Bartka Gronikowskiego, tam jego uciecha!
Darł się między drzewa olbrzymie, mchami orosłe, jak niedźwiedź, przesuwał się popod gęstwiny jak lis, przesadzał kłody zwalone i leśne potoki jak jeleń, wietrzył lasem jak wilk, spinał się na jodły jak żbik, a kołysał się na wierzchołku jak orzeł. Strasznie on to lubił: strzelbę wsunął popod kamień albo wepchnął w chuściaki. a sam i bez potrzeby na smreka albo na jodłe wlazł i dopiero się stamtąd patrzał. Koło niego las, las i las... Wierchowce tylko drzew tu ostro strzelające, czarne, gęsto zbite smreki, tam rozłożyste, zielone buki i jawory, opłynęło go to w krąg jak morze... A ponad lasami hale, upłazy jasne, szerokie i wierchy powyżej jeszcze strome, wyniosłe ściany krzesanic urwistych - - i wyżej jeszcze obłoki - - i wyżej jeszcze niebo... Tak się na smreku albo na jodle czasem i pół dnia przekołysał Bartek Gronikowski, a czasem i pół nocy, jak sęp. Patrzał do światu i pływał se po lesie oczyma, ze lepi i łosoś płetwami nie potrefi. A las albo stał cicho, jak zaumarly, albo się kołysał i szumiał, a wtedy kołysał się z nim wraz w jedną i w drugą stronę Bartek Gronikowski na smreku albo na jodle, podawał się za wiatrem i odginał wstecz i okrążał go szum, i unosił, ze lepi woda w Morskim Oku łososia na sobie nie huzia do słonka.
A wiatr chodził kołami. Czasem po jednej stronie lasu było cicho, po drugiej się drzewa w półkrąg pochylały, jak kiebyś kosą zajon. I czasem las cicho stał, a z daleka leciał szum, coraz bliżej, aż ogarnął drzewa i popłynął po nich jak jastrząb piersią i skrzydłami nisko po kłosach, kiedy ptaki łowi. Kłosy się uginają, a on z szumem polata.
Kiedy słońce jasno świeciło, że się zdawało, iż wiatr świecący leci, albo kiedy złota, radosna cisza leżała na przestrzeni, wówczas Bartek Gronikowski wdychał w siebie woń lasu, ostrą i rzeźwą, i tak mu było, jakoby płuca skrzideł dostajały. Tak byś pedział, ze ci hnetki z ciała wylecom i na skrzidłak śmignom. Ono sie wej i zołądek lekcejsy robi w cłowieku, kiedy go tak wyhuzia na jedli, a zawonie mu lase. Hej ni mas to jako las, na syćkie biedy.
I on ci wej syćko tak, jak basy ku gęślom. Smutno ci - on ta tyś niewesoły; radeś - i jemu niemarkotno. Cihoś - hoćby sumiał, to tak jakbyś go nie słysał; śpie-was se - ej, juz i on głośny, hoćby ciho stał. Takie ci to wej, jak sekunda muzyce? na jakom nute zamyślis, on tys ta hnet za tobom. Jakoz go wej nie bedzies rad widział? Dy ci ani baba, ani dzieci telo nie przihlebiom. Ka ta!
Turnie som nie jest takie abo i woda. Jakiesi to jest mocniejse jako cłowiek, nie fce sie mu przyhylić - - ale las! Teloz by ci kołyskom beł abo łózkem. Ono by ci tys i po śmierzci nalepi w nim beło. I za truchłe by ci beł, jesce jakom! i modlełby sie nad tobom. Truchła przestrona, zywicna, robaki by de nie zjadły, ba niedźwiedź, wilk, honorny dźwierz. a i dusa by sie radowała odlatujący, ze cie ta do bodaś jakiego, hoć ta i świenconego dołu nie rucom, ba se bees leżał jako jawor, kie mu juz korzenie zetlejom abo go wiater praśnie, wolnemi piersiami ku niebu, hoć i nie zywy.
Znał Bartek Gronikowski zwierzynę leśną, jak jego baba pięć swoich gęsi przy domu. Do bodaj czego on nie strzelał, a nawet obyczaj strzelecki chował, że kotnych samic szczędził, na porę dość uważał. Chyba że już bieda w chałupie przycisnęła, jeść się chciało (na Bukowinie, wiadomo, ziarnko kłoska nie dogoni) - wtedy już nie wybierał. Sarna, zając: to to był jego najczęstszy strzał; do jelenia strzelał ze trzy razy, ale nigdy szczęśliwie. Mało było wrodniaków, trudno było i trafić na niego. Kozic nie rachować, już i dzików ze dwa, i niedźwiedzi coś pięć położył, była uciecha w domu, jedzenia długo, skóry się sprzedało - to był najlepszy strzał.
Kiedy Bartek Gronikowski miał już zwierzynę w torbie, sarnę albo zająca, kiedy już był spokojny: to się dopiero lubił przypatrywać zwierzęcemu życiu. Więc godzinami przypatrywał się dzikim kogutom albo głuhaniom, które osobliwie za Tatrami od południowej strony około Krywania, poza Wołowiec, po skoruszynach, po jałowcach, po maliniakach siadywać lubią, strzegąc się orłów i jastrzębi z góry, nie dowierzając też kosodrzewinie i gąszczom leśnym, z których podkradały się rzutny ryś, zdradna kuna. krwiożerczy, podstępny lis i straszny, niespodziany, jak piorun wypadający żbik. Tam roztaczały one swoje przepyszne pióra, ogony w dwie strony rozgięte, skrzydła barwiste, wspaniałe; tam toczyły z sobą wojny, rzucały się jak oszalałe na poddające się samice i brały je pod siebie, jeżąc się całe w zapamiętałej namiętności miłosnej? tam wygrzewały się one w słońcu, jakby oślepłe blaskiem. Tam żerowały po upłazach dzikie gołębie, śmigłe i ostrożne; zrywały się z furczeniem jarząbki i dzikie kaczki, wielkie, ciężkie krzyżówki l mniejsze, ściglejsze cyranki, przypadały na młaczyska i mokradła popod doliny, w bujne trawy, albo sterowały po Jeziorkach. Indziej, w Roztoce, wiedział on o gronostajach białych z czarnymi ogonkami, które wyślizgiwały się spod kamieni, ostre pyszczki i bystre oczki wysuwając naprzód. Nieraz przerwał on celnym rzutem kamienia albo i strzałem pogoń kuny za nieszczęśliwą wiewiórką z drzewa na drzewo, kiedy rzuca się ona z cukaniem, rozczapierzając ogon, na ledwo chwytne gałązki. Wiewiórki miłował on nade wszystko. Już kiedy ją na drzewie zobaczył, gotów się był bez końca przypatrywać: jak ona się po pniu spina, po gałęziach przechadza, tu skręci główkę, tam się obejrzy, siądzie, ogonem się nakryje jak baba spódnicą na deszcz. Szyszkę w łapki - dopiero weźmie łuszczyć, łupiny ciskać, ziarno gryźć. Uciecha! Zastrzelił ich Gronikowski, ale tylko kilka, kiedy młody był i do bodaś strzału gorący; chował także parę w domu, ale mu tego żal było, to puścił zawsze po czasie. Tak i dzięcioły lubił, szpiegował je przy robocie, jak ogonem do drzewa przyparte kują zapamiętale w korę albo, osobliwie na wczesną wiosnę, pogwizdując jak piszczałki, między gałęzie nieszybko przelatują.
Gdzie się sojka zadarła - słuchał; gdzie drozdy zadzwoniły - przystanął. Nie dla samego też ich cudnego świstania nieraz; gdzie drozdy ku końcu marca, w początku kwietnia gwiżdżą, tam często słonka ciągnie. Rzadka ona w Tatrach i trudna do strzału na tle gór pod mrok wieczorny, ale przecie ich trochę Bartek dzieciom do chałupy przyniósł. Ale to był taki strzał na zabawkę, kiedy bardzo dużo prochu w rożku było. Najczęściej to sobie tylko legł gdzie pod smrekami, zawabił na gębie, a potem słuchał, jak chrapią.
Lubił patrzeć wieczorem, zwłaszcza gdy mu się zdarzyło z wyższa patrzeć, jak w samotną pustkę u jego stóp, w stalowy, zimny mrok gór leci puchacz, ogromny ptak na puszystych skrzydłach, podobny do widma, które złowrogo wróży. Patrzał za nim, dopóki nie znikł, z jakąś trwogą zabobonną w sercu, i patrzał za nim jeszcze w pustkę, jakby się tam coś stać miało.
I do kóz, kiedy się podkradał, a bać się nikogo nie potrzebował, o strzał mu też na gwałt nie szło: to patrzał, jak się po upłazkach pasą, jak po turniach łażą, po urwiskach, po krawędziach, po spasztach chodzą, że się zdaje, już gdzie nie ma racicy wszczerbić. I dopiero wereda spogląda w dół, w przepaść przeokropną, jakby skrzydła miała, a to ma tylko nogi. Albo na skałkę wskoczy, że ledwie cztery nogi w kupie zmieści, i tak stoi i poziera naokoło, a gwiżdże przez nos, jak co zobaczy albo zawietrzy. Widział Bartek Gronikowski. jak się od orła kozy bronią, zbijając w stadko, jak koza broni koźlęcia sobą zastawiając, jak podskakuje ku orłu z rogami; widział, jak czasem młoda, ale już za ciężka, aby ją mógł unieść, a silna kozica pędzi z grani na grań z przyszpilonym do jej grzbietu szponami orłem, tak szybko, aby mu się skrzydła w tył wywinęły od pędu i aby ją puścić musiał. I nieraz się zdarzyło Bartkowi zastrzelić kozę, która miała blizny w bokach od takiego chwytu.
Nieraz on i niedźwiedziowi patrzał blisko w oczy, kiedy ten na zadnich nogach stawał, kufę rozwierał i ślepiami jarzył, widział też, jak poza siebie między zadnie nogi ogromnymi kamieniami, kłodami drzewa, co złapie, ciska.
Ryś postrzelony koło Siwego Wierchu na Orawie rzucił się na niego z cisowego konaru tyle dobrze, że go Bartek na lufę strzelby w skoku podchwycił i tą lufą odbił. Skoczył jeszcze ryś z ziemi, ale już był słabszy i tylko mu ramię przegryzł, i pierś podrapał. Potem padł, był mocno strzelony, w brzuch.
Strzelby miał Bartek Gronikowski pochowane w różnych miejscach. Pod Wołoszynem, niedaleko Wielkiej Siklawy z Pięciu Stawów, miał dubeltówkę, pod Rohaczami miał drugą, dwie pojedynki rozmaicie jeszcze indziej. W strzelbach się kochał i jak jaką zobaczył, a zwidziała mu się, ostatnie cielę był gotów sprzedać, a strzelbę kupić. Babie tłumaczył, że inaczej nie może być. Przyjdą na niego donosy z Węgier od grafów Salamonów albo ze zakopiańskiego dworu przyjdzie rewizja, a tu jednej strzelbecki, jednego kapślika w domu nie masz!
Jest tylko klucz, co z niego dzieci strzelają... Strzegą na niego hajduki po drogach, a on sobie idzie z fajką w gębie i ciupagą w garści, jak sołtys białczański albo wójt z Poronina. Przecie go nikt nie będzie rewidował, że ma w opasku z prochem róg, we woreczku kulki i śrut jaki kto chce, zajęczy, kaczy, kapśliki przy nich, worek płócienny na zwierzynę, z pożywieniem na trzy, cztery dni pod czuchą. Idzie sobie i tyle, do lasu po gałęzie na opał albo za interesem. Ale przecie raz idzie w jaworzyńskie lasy na Spiż, raz w zuberskie w Orawę, jakżeby to było. żeby tylko jedną strzelbę miał? Musiałby więcej po nią latać niż z nią. Jeszcze by się i piąta przydała. Jest śliczne miejsce na schowanie w Hlińskiej Dolinie, pod samym Hrubym Wierchem - dziura pod skałą między smrekami, żeby i człowiek wlazł, a nic jej nie widać. Sucha też taka, jak ziemniaczana nać...
Kiedy tak mówił, baba tylko wzdychała ciężko. Miłowała ona swoje cielęta, miłowała płótno, co je sama tkała, ale zaprzeczyć się nie dało, mało kiedy byli oni bez mięsa w domu, bez śtuki, hasen s tyk strzelbów beł... Ale przy tej piątej, a była śliczna dubeltówka jak oko, to się już Bartek zmiłował nad nią; nie sprzedał jej ani cielęcia, ani płótna, tylko przesiustał za dubeltówkę pług, nowiuteńki, i piętnaście desek, co mieli nimi pobijać dach na szopie, bo ciekło.
Kiedy Bartek Gronikowski na polowanie szedł, zawsze ukląkł przed domem i pomodlił się pobożnie, a o dwie rzeczy Pana Boga prosił: żeby mu ze zwierzyną szczęścił i żeby mu dał szczęśliwie spotkać leśnego od grafów Salamonów z Jaworzyny, niejakiego Dobrowolskiego, rodem z Lipnicy Murowanej, Polaka, który za węgierską granicą do służby przystał. Miał on do niego złość wielką, a to z tej przyczyny, że go leśny podejrzewał i tropił, i choć nigdy Bartka ze strzelbą nie dojrzał, zawsze na niego jako na najgorszego raubszyca wskazywał. Raz się tak zdarzyło, że Bartek na węgierskiej stronie strzelił do rogacza, a Dobrowolski strzał usłyszał. Choć Bartek i strzelbę, i rogacza dobrze schował i dopiero na drugi dzień w nocy po niego sobie przyjść obiecywał, a sam obleciawszy wilczym pędem kawał lasu i przeskoczywszy graniczną między Węgrami a Polską wodę, z chrustem na ramieniu ku domowi szedł: Dobrowolski, którego strzał przywabił, kręcił się, kręcił, aż Bartka z chrustem spostrzegł, wodę przeszedł, jak był w butach, i ku niemu. Bartek nie uciekał, bo się czuł na swoim i nie chciał tym większych budzić podejrzeń.
Dobrowolski zdejmuje dubeltówkę z ramienia, mierzy - stój!
Bartek stanął.
Dobrowolski do niego: Tyś strzelał! coś zabił?! gdzieś schował?!
Bartek się zaklina, że nie on, przysięga się. żeby mu tak obie nogi w ziemię wrosły (w takiej opresji Pan Bóg dobrze wie. że człowiek inaczej postąpić nie może), przysięga, żeby tu trupem padł, na swojego patrona i świętą Magdalenę, co mu na myśl przyszła - Dobrowolski nie wierzy. Porwała Bartka złość, że mu nie wierzy, kiedy się tyle przysięga, bo przecie samym świętym nawet ubliża, których on na świadectwo bierze. Jakże to może być, żeby kto człowiekowi nie wierzył, kiedy się na swojego patrona i świętą Magdalenę przysiągł?! Krzyczy więc ze złością, że kto tu ma prawo do niego, kiedy tu nie Węgry, tylko Polska - i szarpie się. A Dobrowolski: że on mu pokaże Polskę i Węgry, buch go kolbą w plecy, chłop był okrutny, Bartek nieduży, związał mu ręce powrózkiem, buch drugi raz kolbą w plecy, w łeb. marsz za wodę i pognał go do Lewoczy, do sądu. Burzyło się w Bartku serce, że mało nie pękło, bo choć był winny, to jednak Dobrowolski, który go na strzale nie złapał, bezbronnego zobaczył i przysięgającego słyszał: powinien był go za niewinnego mieć. Całą drogę Bartek z tego stanowiska wychodząc, z najgłębszym wewnętrznym przekonaniem. że tak powinno było być: o swojej niewinności krzyczał i dowodził.
Tymczasem zaś Dobrowolski tłukł go kolbą, a ponieważ w sądzie w Lewoczy Bartka dla braku dowodów uwolnili, odprowadził go do granicy i znowu tłukł, ile chciał, tak że Bartek blisko miesiąc wstać z łóżka nie mógł. bo mu ciało ledwo od kości nie odpadało i dziury miał w głowie.
Nie uwierzył mu, obraził przez to, aresztował za granicą bez prawa, do Lewoczy gnał, pobił i poranił, o chorobę i koszta przyprawił, lasu na czas pozbawił: poprzysiągł Bartek Dobrowolskiemu zemstę i to nie bele jakom! Postrzelić go albo zastrzelić - coz to znacy? Z jednego się wykuruje, od drugiego zaraz zginie, ani nie będzie wiedział, kiedy. Nie mógł się Bartek takiej zemsty odżałować, którą wykonał już na jednym strzelcu liptowskim, co mu dwa capy w okropną słotę i z niesłychanym trudem upolowane, kiedy Bartek na śmierć znużony przy nich usnął, ukradł. Dojrzał go Bartek z daleka i zapamiętał. Trzy dni się po górach nawłóczył. nic spotkać nie mógł, deszcz i grad go bił, ze śniegiem się urwał w Cu-brynie, dobrze do stawu nie wjechał, ledwo życia nie pozbył, aż mu wreszcie Pan Bóg kozy nagodził i to tak, że od dwóch strzałów z dubeltówki dwa capy spadły. Ale duch się już ledwo w nim trzymał - a ten się podkradł ku śpiącemu i ukradł. Byłby pewnie i strzelbę zabrał, tylko że ją Bartek w ręce przez sen dzierżył. Ej! Przi samej ziemi! Kiedy go Bartek w dwa tygodnie później na uboczy pod Tomanową Węgierską zobaczył - kiedy się nie złoży, nie gruchnie! W samą głowę mierzył i w samą głowę trafił. Ale cóż - znalazł się jak głuptak. Liptowski strzelec nie tylko się nie spostrzegł i nie zmartwił, że umiera, bo czasu na to nie miał, ale nawet nie wiedział i tego, kto go zabił, bo Bartka nie widział. Cos to telo wypłacić kogo? Tak jak nic... Lesnego France Horwatha i hajduka Bunkosza zza smreków postrzelił, zabić nie chciał, tylko śledzenia za myśliwymi oduczyć, puścił im śrut po nogach - wyleczyli się; Bunkosz za służbę podziękował, zląkł się. ale Horwath jeszcze zażartszy potem był. Przepędził też kulkę przez ramię jakiemuś leśniczemu z Kokawy. co go przy sarnach spłoszył, i strzelił za nim - chciał trafić, prawda, w szyję, ale nie trafił - ale cóż to wszystko było? Byle co - a z Dobrowolskim musiało być nie bodaś jako! Tu trzeba było czegoś dokonać, co hej!
I czekał na sposobność, czekał siedmnaście lat.
Aż wypatrzył przypadkiem, że Dobrowolski w lesie pod Holicą na wąskiej perci zastawił oklepiec na niedźwiedzia i co dzień tam wieczorem podchodził spojrzeć, czy się zwierz nie złapał. Chytrze się Bartek podkradł rano, ciężki kłot drewniany od oklepca odciął, a żelazo przewlókł w gęstwinę na perć, w inne miejsce pod niską turnię, i zakrył tak, żeby śladu z niego nie było. Nie prawą» to lewą nogą musiał się Dobrowolski chwycić.
Takom sobie podnętę sam przigotowił.
Legł za turnią w borówniaku i czekał. Kiedy pora, iż Dobrowolski mógł iść, się zbliżyła, Bartek gorączkowo szeptał: Boze daj! coby sie dopod! ej Boze! daj, coby sie dopod!
I tak się stało. Przeraźliwy, nagły krzyk zwieścił Bart-kowi, o co Boga prosił.
Cicho, jak kuna, która się na zająca skrada, wczołgnął on się na turnię i wyjrzał zza głazu. Dobrowolski, jęcząc straszliwie, schylony wpół, usiłował wcisnąć między że-laza, co się mu w łydkę zębami wcięły, lufę od strzelby, aby je rozważyć.
- Tuś! - szepnął Bartek.
I jednym rzutem, jak ryś na capa, spadł na grzbiet leśnego.
Nim się ten opamiętać zdołał, wydarł mu strzelbę z rąk, wyrwał kordelas z pochwy i precz odrzucił.
Po czym sam odskoczył i wyciągnął krócicę zza pasa, bo strzelbę na turni zostawił, i wymierzył mu w piersi.
- Panie Dobrowolski, teroześ mój! - rzekł. Dobrowolski zbielał i wargi mu się trząść zaczęły.
A Bartek mówił: - Przisiędze, hoćjek sie na swojego patrona i na samom świentom Magdalene przisieńgoł, wie-rzyć-eś nie kcioł, niewinnego mnie, cyk ta beł winny, abo nie, to lo tobie jek był niewinny, do Lewocyś gnoł, kol-bomeś mie bieł - is teros! Cos bedzie?
Nie pomogły prośby i zaklęcia leśnego. - Hej! jesce byś mie kie ty dopod! - odpowiedział i straszną rzecz, o której, przywlekając w to miejsce oklepiec, myślał, wykonał. Groząc leśnemu krócicą, ręce mu związał, "moze samo tem powrózke, co on mu wte", i ku olbrzymiemu kopcu wielkich, czarnych mrówek go podwlekł, po czym do drzewa przytroczył, a usta ziemią i błotem zatknął i szmatą przewiązał.
- No, teroz ze se haw stój do rania, kim cie towarzi-sia sukać pudom, panie Dobrowolski z Lipnice Murowanej. Jesce ta jaki wilcosek tym mrowcom pomoze. Bądźmy zdrowi! Is, jo cie ta nie bedem kolbom śturkoł, boś przecie nie bydle, ba cłowiek.
Ukłonił mu się kapeluszem i poszedł.
Przed świtaniem, kiedy się podkradł w to miejsce, aby Dobrowolskiemu, gdyby jeszcze żył, łeb obuchem ciupagi rozkruszyć, znalazł go ogryzionego do kości, znać. że nie tylko przez mrówki, ale i przez wilki. Prawie nagi krwawy szkielet zwisał na postronkach w rozkopanym i rozrzuconym kopcu, z jednym piszczelem w czerwonych od krwi żelaznych obręczach oklepca, którego zęby aż się w kość wpiły.
Rozwarł Bartek oklepiec, szybko go na dawne miejsce odwlókł, kłot przywiązał, nastawił go, jak trzeba. A Dobrowolskiego szkielet zostawił, gdzie leżał, nic nie ruszył, pieniędzy, co miał przy sobie trochę, nic, tylko odrobinę tytoniu węgierskiego do macharzyny przesypał i prochu tak na trzy strzelenia z rogu do rogu. Potem przeżegnał szkielet i hip! do lasu, duchem gnał, aż się wieczorem nad Orawicami w reglach zatrzymał i zaraz, strzelbę schowawszy, do wsi zeszedł, niby to za zakupnem gęsi. bo tam chowali ich dużo i ładne. Rad by był fajnego gąsiora nabyć - szukał...
O nic się nie bał. Sądy się ani pytać nie będą. Wilki leśnego zjadły, pod noc sam w pustki chodził. O nic się nie bał. Bo i Panu Bogu bardzo ufał. Nie tylko, że mu On Dobrowolskiego w oklepiec wprowadził, ale jeszcze i wilki zesłał, które go zjadły tak, że ani szlaku znaku, co się zrobiło. Pan Bóg z nimi
Nigdy Bartek z powodu Dobrowolskiego snu niespokojnego nie zaznał. Sumieniowi zadośćuczynił, Pan Bóg mu przy Dobrowolskim pożegnał, pobłogosławił, a duchów też się nie lękał. - Te duhy, co po lesie abo po halak hodzujom - mawiał - som nie jest zawzięte. Zwiedzie cie, pokłamie cie drogami, cobyś hnet i przepad ka, zestrasy cie, to hej. ale coby sie ta zaś miało mścić, ścigać cie, jako te, jako ik to nazywajom, upiory, to nie. Ba na smentarz w nocy nie chodź, ale po coz byś hań i seł? Strzylał na smentarzu, hoć sie ta prawda i hań dziwaśka zajonc albo liska trefi, nie bedzies, bo zawdy wsi blisko i grzych. A co w halak abo w lesie cłeka byś zabieł, to mozes spokojnie hodzić. Gonił cie po śmierzci nie bedzie. Dyj tu niejeden strzelec, jako i Tylka z Dzia-nisa, trzok Luptaków na spaniu obuskem zabieł, a bez to jesce dwaścia rok po polowacce hadzał. To ta nic. A jesce jak sie sprawiedliwie pomścis na kim - e, ani nie patrz poza sie!
Co rozmaite duhy, strasaki po Tatrak, to som jest. Wsę-dej ik pełno, nie trza sukać. Mało sie ci zadrzimie ka w dolinie, ka pusto: oho! jus ci sie zła krew obzywa. Abo ci łańcuhe zezbercy nade głowom, abo ci ocy tak zasuje, jakoby ci sydźkie gwiazdy do nik spadły abo jakoby ci złotem zapróseł.
Dużo dziwnych rzeczy Bartek Gronikowski w górach doświadczył i opowiadał nieraz.
Ale co najcudniejszego ludzie od niego słyszeli, to historię b dzikim człowieku, choć nie wiadomo: dziki to był cłowiek cy waryjak?
Idem raz późnom jesieniom, śnieg przikurzował, bez Hale Królowom dołu. koło potoka - capu niózek tęgiego na grzibiecie, co jek w Granacie zabieł - patrzem, ono sie cosi pluska we wodzie. E kis to diabli, co sie teraz kąpie, kie pokurzuje i zimno? Nablizam sie - we wodzie cłowiek z góralska odziaty, wieńce na nim z choiny, z kosodrzewu, z selijakiego ziela. Nie kąpie sie, ino cosi we wodzie suka. Nablizyłek sie jesce więcyl - ja sie go ta nie bał, strzelbe miałek w gotowości - on łup do lasa. Ja za nim. Uciók mi na kwile, skrył sie między smrecaski młode - patrzem po kwili - jest je! Stoi, patrzy do mnie. Ja ku niemu mierze, krzyce mu: stój! bo bedem strzylał! - ale ino tak na śpas. bo cos byk ta miał do niego strzylać. On stoi, zobzierał mie, ocy miał wielgie, i obzywa się ku mnie, tak bez pół mówięcy, bez pół kieby śpiewał, tak: Ozgrzesys mie? Ozgrzesys mie? Serce woda niesie po zielonym lesie - serce woda wziena wodzicka studziena, tocy po kamieniak, tocy po strumieniak - kasi sie pod skałą krwawą rybką stało... Ozgrzesys mie? Ozgrzesys mie? - i zaś znowa jako przódziej. Ja stał i słuhał, to tak dobrze ze trzi razy mi przepedział, w rzecy prześpiewał. cok sie wej, nie przymierzajęcy, jak pacierza pieknie wyuceł i dosiela bacem. Nieraz to sie mi wej i w nocy przyśnije abo sie mi tak samo od siebie zbacy, ka w lesie abo przy orbie w polu cy ka inendyj. Ozgrze-sys mie?... Ozgrzesys mie?... A tak załośliwie śpiewał, co jaze luto belo słuhać. Ja do niego gwarze: ozgrzesem cie, ino pódź ku mnie. Myśle, waryjak, trza na jego nute ś nim. Fciałek go do wsi na Bukowine przywieść, niek ta ś nim pote robiom, co uwazom. E - nie idzie. Pojdze, podź! On nic. Wyjonek kawałek oscypka, cok go miał
w tórbce pod boke, pokazujem mu - nic. Jesce sie cofie ku lasu. Wzionek, ruciłek...
Cafnon sie jesce więcyl. Popatrzał na mnie tak, jakoby sie co dobrego ode mnie spodziewał, a ja kiebyk sie nie nazdał, co on fce? Patrzi kwile i powiada: Ja do tobie hlebem, a ty ku mnie kamieniem, ja do tobie krwią, a ty ku mnie ślinom! - I patrzem, hyce on gałązke ze ziemi i przezegnał mie. Ja rzeke: Je cozek ci zrobieł, coś sie pogniewał? Jesce mie zegnas! Ale on do lasa i przepad. Ja nie seł za nim, bo mi cap ciązał, a capu na dzikiego cłowieka siustał nie bedzies, bo cłowieka nie zjes. Haj. Zginon mi. Kasi sie ta jesce w lesie obezwał, je ale jek ni móg uznać, co mówieł. Juzek go pote nika nigdyj nie spotkał. Słysałek później z pastyrzy, w Pańscycy, ze go mieli widzieć, ale zuciekali, bo sie go zlękli. Ja sie go ta nie bał. I posukowałek go nawet kieniekie, kiek w tenta stronę zaseł, ale darmo. Kajsi sie beskurcyja straciła. Młody beł, nie beło mu nad pięć dwaścia roków. Odzienie miał z góralska, ale widno beło po mowie, ze je nietutejsy, ka od Krakowa abo z ka inendyj. Taki ci sie wej i cudak trefi w lesie. Ono by cie wej hnet i ogłupić zdołało. Hej! las, to je nie plotka...
***
Pewnego razu rozchorował się Bartek na łoźnicę, na tyfus, po którym mu na czas jakiś jakby nogi odjęło, i z półtora roku w lesie nie był. Martwił się o strzelby, że się ordzew chwyci, głód był w chałupie, ledwie wytrwał.
Na koniec wyrwał się do lasu, ku Holicy, gdzie najszacowniejszą dubeltówkę schowaną miał. Znalazł ją, oczyścił, oskrobał, nabił i ruszył dalej w głąb - gdy straszliwy jego oczom przedstawił się widok, a stało to się tak nagle, że zdawało mu się w pierwszym wrażeniu, iż na oczy jego padł czar. Oto cała ogromna przestrzeń lasu leżała wyrąbana. Pookrzesywane z konarów drzewa leżały jak okiem sięgnąć zwalone.
Instynkt pchnął Bartka wstecz: cofnął się w gąszcz ze strzelbą.
Jak przed wężem jadowitym począł uciekać. Obleciał popod Holicę, popod Szeroką Jaworzyńską, uciekał od tego strasznego miejsca; gdy ku Żabiemu prześwieciło mu coś nagle między gałęziami i znowu wielką przestrzeń zwalonych drzew zobaczył. Więc począł uciekać wyżej, a teraz już zdawało mu się, że na każdym miejscu otworzyć mu się może ten straszny widok. Zrozumiał, że tak może być. Pierwszy raz w życiu nie wiedział, jak biec, zatrzymywał się, wahał, bał się w lesie...
Pierwszy raz Bartkowi Gronikowskiemu z Bukowiny stało się w tatrzańskich lasach ciasno...
Las aż ku samemu Rybiemu Jezioru wszędzie był cięty. Zaszył się więc Bartek Gronikowski w gąszcz i legł na ziemię. Język mu zesechł, oczy go piekły. Nieznane uczucie rozpacznej trwogi ogarnęło go. Nuż usłyszy tuż za sobą stuk toporów, zgrzyt piły i trzask walących się smreków... Co przyległ głową ku mchom, śmiertelnie znużony i z sił opadły, dźwigał ją i nadsłuchiwał... Goniła go pusta, łysa przestrzeń. Jasne słońce, które na wyrębach zobaczył, napełniało go obrzydzeniem i wstrętem... jego, co się do słońca mógł i pół dnia gdzie w pustkowiu kołysać na wierchowcu drzewa.
Już nie było pustki w Tatrach. Nie juhasi, co tam kilka miesięcy przegazdowali po halach; nie strzelcy, jeden koło Lodowego na Spiżu, drugi w Pośrednim Wierchu od Liptowa, trzeci we Wołowcu ku Orawie; nie leśni, tak samo rzadko rozsiani - ale Jakieś potwory zagęściły się w lesie, w odwiecznych, wiekuistych puszczach, niszcząc je i tępiąc gorzej ognia i wichru halnego. Bartok Gronh kowski drżał i kurczowo strzelbę ściskał w ręku. Już nie on był na polowaniu, ale na niego polowano, i to nie jakiś Horwath czy Dobrowolski, ale ścigała go, tropiła łysa, pusta przestrzeń, ścigało go przeklęte, straszliwe "...Widno", polował na niego "Świat". Bartek Gronikowski na podstęp miał podstęp, na kule kulę, wobec rąbania lasów uczuł się bezwładny: "skończył się!" Nie wiedział, czy tak jest, ale widział w wyobraźni walące się lub powalone już pod toporami potężne smreki w Koprowej Dolinie, szumiące, rozłożyste jawory pod Rohaczami, jodły śmigłe za Siwym Wierchem, za Syndlowcem. Całe Tatry, wszystkie lasy tatrzańskie mogą już tak leżeć, pnie obok pniów, konary i gałęzie w kupach, tylko oduziomce zostawione bielą się, bielą z ziemi, bielą do słońca, jak martwe kości. Skończyło się...
Wiatr, co szumiał od wierchów i kołysał ponad nim smreki, wydał się Bartkowi jakąś straszną, pełną żałoby muzyką, jakimś pogrzebowym śpiewem cmentarnym.
Pierwszy raz zasmuciło się Bartkowi Gronikowskiemu serce przy wianiu wiatru.
Nad lasem przeglądały turnie Żabiego, nagie, twarde i strome. Złość go na nie porwała. - Hej! Dobrze wam tam, wysoko! - krzyknął ku nim z podniesioną ręką. -
Wtoz wam hań co zrobi? Nie pudzie was we worku znosić do młyna mleć! Ale las!...
I tak już będzie zawsze - jutro, pojutrze, za rok, za dziesięć lat, za trzydzieści - bo nim tam smreki ścięte odrosną... Hej! Nie docka nik!...
Straszliwe, złowrogie, zgubne dla Bartka "Widno" spadło na lasy tatrzańskie z łoskotem toporów i pił, jak powódź z hukiem na pola zasiane. Zostanie pustka, pomarlisko...
Siedział Bartek pod drzewem, o pień plecami wsparty, i lamentował w duszy. Strzelbę trzymał w rękach, lufami do siebie, jak bezużyteczne narzędzie, jak rozbitek na łodzi sznury od steru, który bałwan zgruchotał.
Zapadał mrok. Wiatr pociągał ku jezioru.
Wtem zachrzęściło i zaszeleściło coś w gęstwinie i naprzeciw Bartka, o kilkanaście kroków, wynurzył się z gęstwiny jeleń. Wiatr szedł od niego - nie czuł.
Stanął. Począł się wpatrywać w Bartka, któremu mrok zatarł kształt, a który siedział nieruchomy pod smrekiem jak zaumarły.
Zaś Bartek Gronikowski spojrzał na jego wspaniałe rogi i szeroką pierś, kiwnął ku niemu lufami strzelby z rąk i ozwał się żałośnie: Cos teraz s nami bedzie?...
Jeleń zawrócił się na miejscu i skoczył w gąszcz.