149. Homen
Rusin jeden, straciwszy żonę i dzieci przez dżumę, uciekł w lasy z opustoszałej chaty i tam szukał ocalenia. Błądził dzień cały; nad wieczorem zrobił z gałęzi budę, rozpalił ognisko i strudzony usnął. Już było po północy, gdy go mocny odgłos zbudzą. Staje na nogi, słucha: jakieś go śpiewy dochodzą z dala, a przy śpiewie głos bębenków i piszczałek. Słucha dziwiąc się, że gdy wkoło śmierć grasuje, tam się cieszą tak radośnie.
Odgłos słyszany zbliżał się coraz i wystraszony wieśniak ujrzał szeroką drogą ciągnący się homen. Był to orszak mar dziwacznych, co otaczał wóz wokoło, wóz był czarny i wyniosły, a na nim siedziała dżuma. Za każdym krokiem coraz zwiększała się straszliwa drużyna, bo po drodze wszystko niemal przerzucało się w widmo.
Słabo tlało jego ognisko; głownia spora dymiła jeszcze nieco: zaledwo zbliżył się homen, głownia stanęła na nogach, wyciągnęła dwa ramiona, a zarzewie zajaśniało dwoma błyszczącymi oczyma i razem z innymi śpiewać zaczęło.
Osłupiał wieśniak; w niemym przestrachu porywa siekierę i najbliższą chce uderzyć marę, ale siekiera z rąk mu ulata, przerzuca się w wyniosłą niewiastę z kruczym warkoczem i śpiewając po- wiała mu przed oczyma. Homen szedł dalej, a Rusin widział, jak drzewa, krzaki i sowy, i puchacze wysokie przybierając postacie zwiększały ten orszak, straszny zwiastun okropnej śmierci. Upadł bez siły, a gdy rano ciepło słońca go zbudziło, sprzęty, jakie uniósł, były połamane i potłuczone, odzienie podarte, jadło zepsute. Poznał, że nie kto inny, jak homen, tyle mu psot wyrządził. I dziękując Bogu, że choć z życiem ocalał, poszedł dalej szukać przytułku i jadła.