OJCIEC ZADŻUMIONYCH

W El-Arish

 

Trzy razy księżyc odmienił się złoty,

Jak na tym piasku rozbiłem namioty.

Maleńkie dziecko karmiła mi żona,

Prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki,

Cała rodzina, dzisiaj pogrzebiona,

Przybyła ze mną. Dziewięć dromaderów

Chodziło co dnia na piasku pagórki

Karmić się chwastem nadmorskich ajerów;

A wieczór - wszystkie tu się kładły wiankiem,

Tu, gdzie się ogień już dawno nie pali.

Córki po wodę chodziły ze dzbankiem,

Synowie moi ogień rozkładali,

Żona, z synaczkiem przy piersiach, warzyła.

Wszystko to dzisiaj tam - gdzie ta mogiła

Promienistemu słońcu się odśmiecha,

Wszystko tam leży pod kopułką Szecha.

A ja samotny wracam - o boleści!

Trzy razy wieków przeżywszy czterdzieści,

Odkąd do mego płóciennego dworu

W téj kwarantannie wszedł anioł pomoru.

O! niewiadoma ta boleść nikomu,

Jaka się w moim sercu dziś zamyka!

Wracam na Liban, do mojego domu -

W dziedzińcu moim pomarańcza dzika

Zapyta: "Starcze! gdzie są twoje dziatki?" -

W dziedzińcu moim córek moich kwiatki

Spytają: "Starcze! gdzie są twoje córki?"

Naprzód błękitne na Libanie chmurki

Pytać mię będą o synów, o żonę,

O dzieci moje, wszystkie pogrzebione

Tam, pod grobowcem tym okropnym Szecha -

I wszystkie będą mię pytały echa,

I wszyscy ludzie, czy wracam ze zdrowiem,

Pytać się będą. - Cóż ja im odpowiem?!

 

Przybyłem. Namiot rozbiłem na piasku.

Wielbłądy moje cicho się pokładły;

Dziecko, jak mały aniołek w obrazku,

Karmiło wróble, a ptaszęta jadły,

Aż do rąk prawie przychodząc dziecinie. -

Widzisz tę małą rzeczułkę w dolinie?

Od niéj wracała najmłodsza dziewczyna,

Z dzbankiem na głowie, prościutka jak trzcina.

Przyszła do ognia i wodą z potoku,

Śmiejąc się, lekko trysnęła na braci. -

Najstarszy - z ogniem zapalonym w oku

Wstał, dzbanek wody chwycił w drżące dłonie

I rzekł: "Sam Bóg ci za wodę zapłaci,

Bo chcę pić jak pies, bo ogień mam w łonie".

To mówiąc, wodę wypiwszy ze dzbana,

Powalił się tu jak palma złamana.

Przybiegłem - nie czas już było ratować. -

Siostry go chciały martwego całować;

Krzyknąłem wściekły: "Niech się nikt nie waży!"

Porwałem trupa i rzuciłem straży,

Aby go wzięła na żelazne zgrzebła

I tam, gdzie grzebią zarażonych, grzebła.

A od téj nocy tak pełnéj boleści

Naznaczono mi nowych dni czterdzieści.

 

Téj saméj nocy Hafne i Amina

Umarły leżąc na łożu przy sobie.

A patrz! - tak cicho umierały obie!

Że choć po śmierci najstarszego syna

Oczy się moje do snu nie zawarły,

A nie słyszałem, jak obie umarły.

I nawet matka własna nie słyszała,

Choć wiem, że także téj nocy nie spała.

Rankiem obiedwie sine jak żelazo,

Dwie moje córki zabite zarazą,

Wywlec kazałem strażnikom z namiotu;

I porzuciły nas! - i bez powrotu!...

A jak dorosłym przystoi dziewicom,

Włosami ziemię zamiotły rodzicom.

 

Widzisz te słońce w niebie lazurowém?

Zawsze tam wschodzi za lasem palmowym,

Zawsze zachodzi za tą piasku górą;

Zawsze te niebo nie splamione chmurą:

A mnie się zdało wtenczas, nie wiém czemu,

Że słońce słońcu nie równe złotemu;

I już nie takie, jakie było wczora,

Ale podobne do słońca upiora.

A niebo, które patrzało na zgubę

Mego rodzeństwa, moich trojga dzieci:

Tak mi się mgliste zdawało i grube

Ziemi wyziewem i słońca purpurą,

Że nie wiedziałem, czy pacierz doleci

Do Pana Boga, co się zakrył chmurą.

 

I tak dni dziegieć przeszło, choć nieskoro.

Reszta mych dzieci żyła - wszystko czworo,

Małżonka moja serce miała lżéjsze,

I nawet moje dzieciątko najmniéjsze

Żyło i kwiatkiem nic chciało usychać -

Ja sam nareszcie zacząłem oddychać;

Bo nie wierzyłem, żeby wziąwszy troje

Bóg mi chciał zabrać wszystkie dzieci moje.

 

O! była to więc piekielna godzina!

Gdy patrząc na twarz najmłodszego syna

Śmierć zobaczyłem! - Ach, ja go tak strzegłem! -

Pierwszy na twarzy znak wystąpił drobny;

Nikt by nie dostrzegł - ja, ojciec, spostrzegłem.

On do tamtego stawał się podobny;

Stawał się jak mój trup pierworodzony

Z jasnego blady, z bladego czerwony.

Patrzę! - Na twarzy plam żelaznych krocie -

Więc zawołałem głośno: "Śmierć w namiocie!"

I pochwyciwszy go z takiémi trądy

Wyniosłem na step, pomiędzy wielbłądy,

Aby go tam śmierć zgryzła do ostatka;

I żeby na to nie patrzała - matka.

 

Przy konającym czuwaliśmy bliscy

Ja z wielbłądami - na kolanach wszyscy.

Łamałem ręce i wołałem głośno:

"Oby nie umarł! lub się był nie rodził!" -

A tam nad palmy, z twarzą nielitośną,

Gdy konał mój syn, blady miesiąc wschodził

I patrzał: - tego z pamięci nie zatrzéć!

I nie wiem, jak ten sam miesiąc mógł patrzéć?

Gdy skonał w moim ojcowskim uścisku,

Chciałem go spalić na popiół w ognisku;

Lecz ledwie ogień zaczął biec po szacie,

Wyrwałem trupa i rzuciłem straży -

Poniosło mi go czarnych dwóch grabarzy,

I lepiéj mu tam przy siostrach i bracie.

Od tego zgonu i od téj boleści

Naznaczono mi nowych dni czterdzieści.

 

Pod kręgiem słońca jako krew czerwonym

I pod namiotem tym zapowietrzonym

Żyliśmy, słowa nie mówiąc do siebie,

I śmierć przed samą śmiercią udawali

Myśląc, że Boga oszukamy w niebie,

Że się ten bałwan zarazy przewali. -

Powrócił! - Anioł powrócił morderca!

Ale mnie znalazł bez łez i bez serca,

Już omdlałego na boleści świeże,

Już mówiącego: "Niech Bóg wszystko bierze!"

Miałem na syna trzeciego cierpienia

Powieki bez łez i serce z kamienia.

Boleść już była jako chleb powszedni.

I pod oczyma mi konał mój średni,

Najmniéj kochany w mém rodzinném gronie

I najmniéj z dzieci płakany po zgonie.

Toteż Bóg jemu wynagrodził za to,

Bo mu dał cichą śmierć i lodowatą,

Bez żadnych bolów, bez żadnych omamień.

Skonał i skościał, i stał się jak kamień.

A tak okropnie po śmierci wyglądał,

Jakby już próżnych naszych łez nie żądał,

Ale chciał tylko lice swoje wrazić

W serca nieczułe, oczy nam przerazić

I wiecznie zostać w rodziców pamięci

Z twarzą, co woła: "Jesteście przeklęci!" -

 

Skonał. Myślałem wtenczas - o rozpaczy! -

Że jeśli reszcie Pan Bóg nie przebaczy,

Jeśli anioła śmierci przyszle po nie:

Dziecko mi weźmie - żonę - a po żonie

Mnie nieszczęsnego zawoła przed Stwórcę...

Córka! - Ja myśleć nie śmiałem o córce!

I trwoga o nią nie gryzła mię żadna.

Ach, ona była młoda! taka ładna!

Taka wesoła, kiedy moją głowę

Do lilijowych brała chłodzić rączek,

Kiedy zrobiwszy z jedwabiu osnowę,

Około cedru biegała po trawie,

Jak pracowity snując się pajączek.

Patrz! i ten pas mój błyszczący jaskrawie

Ona robiła - i te smutne oczy

Ona rąbkami złocistych warkoczy

Tak przesłaniała, że patrzałem na nią

Jako na róże przeze łzy i słońce.

Ach, ona była domu mego panią!

Ona jak jaśni anieli obrońcę

Najmniéjsze dziecko w kołyseczce strzegła.

I gdzie płacz jaki słyszała, tam biegła;

I wszystkie nasze opłakała ciosy,

I wszystkie nasze łzy - wzięła na włosy.

 

Dziesięć dni przeszło i nocy tak długich,

Że śmierć już mogła na gwiazdy odlecić.

Dziesięć dni przeszło, dziesięć nocy drugich

Przeszło - nadzieja zaczynała świecić...

Po dzieciach ustał wielki płacz niewieści

I naliczyliśmy ranków trzydzieści.

Nareszcie zbywszy pamięci i mocy,

Położyłem się i zasnąłem w nocy.

I we śnie, w lekkie owinięte chmury,

Ujrzałem moje dwie umarłe córy.

Przyszły za ręce trzymając się obie;

I pozdrowiwszy mię pokojem w grobie,

Poszły, oczyma cichymi błyszczące,

Nawiedzać inne, po namiocie śpiące.

Szły cicho, z wolna, schylały się nisko

Nad matki łożem, nad dziecka kołyską;

Potém na moją najmłódszą dziewczynę

Obiedwie - ręce położyły sine!

Budzę się z krzykiem i umarłą dziatwę

Klnąc wołam dziko: "Hatfe! moja Hatfe!"

Przyszła jak ptaszek cicho po kobiercu,

Rzuciła mi się rączkami na szyję;

I przekonałem się, że Hatfe żyje,

Słysząc jéj serce bijące na sercu,

Ale nazajutrz grom przyszedł uderzyć -

Córka!!! - Lecz na co z boleścią się szerzyć?

I te mi dziecko sroga śmierć wydarła!

I ta mi córka na rękach umarła!

A była jedna najstraszniejsza chwila -

Kiedy ją bole targały zabójcze,

Wołała: "Ratuj mię! ratuj, mój ojcze!"

I miała wtenczas czerwone usteczka

Jak młoda róża, kiedy się rozchyla. -

I tak umarła ta moja dzieweczka,

Że mi się serce rozdarło na ćwierci -

A piękna była jak anioł - po śmierci!

 

Przyszli nade mną płakać nieborakiem

Strażnicy; przyszli mi wydrzeć to ciało.

I nieostrożni zaczepili hakiem -

Hak padł na pierś jéj twardą, krągłą, białą...

I tu - bogdajby jak ja nie umarli! -

Tu ją pod mymi oczyma rozdarli. -

Ty im to, Boże niebieski, spamiętasz!

Wziąłem ją - i sam zaniosłem na cmentarz.

Z założonymi na piersiach rękoma

Siedziała trzy dni matka nieruchoma

W kącie namiotu, żółta, jakby z drewna.

Dziecina stała się blada i rzewna;

Bo mleko matki zaczęło wysychać,

I co dnia było płacz w kołysce słychać.

A ta pustynia - nie masz dzieci w grobie! -

Ona inaczéj wydaje się tobie,

Może złocista, jasna i weselna?

Lecz dla mnie jest to równina piekielna!

Przez tę równinę, przez te piasku kupy

Ciągnięto śniade moich dzieci trupy.

A tam na wzgórzu, kędy morze bije,

Dla ciebie szumi morze - dla mnie wyje;

A kiedy z wichrem na brzegi nie skacze,

Dla ciebie szemrze tylko - dla mnie płacze,

Co dnia, gdy przyszła wieczorna godzina,

Śpiewającegom słyszał muezina:

Jakby się nad mym ulitował losem,

Zaczął smutniejszym obwoływać głosem,

Krzycząc ze swego piaskowego stoga

Nieszczęśliwemu ojcu - wielkość Boga.

O! bądźże mi Ty pochwalony, Alla!

Szumem pożaru, co miasta zapala,

Trzęsieniem ziemi, co grody wywraca,

Zarazą, która dzieci mi wytraca

I bierze syny z łona rodzicielki.

O Allach! Akbar Allach! jesteś wielki!

Wszystko, co miało tylko twarz człowieka,

Zaczęło stronić ode mnie z daleka.

Namiotu mego - córki go uprzędły -

Płótna na rosie poczerniały, zwiędły

I podarły się, i lekko napięte,

Były jak próchna z ludzkich trumien zdjęte.

Zarazę było znać na tym namiocie -

I wiesz, że nawet tych wróbelków krocie,

Co zlatywały się tutaj o brzasku

Jeść okruszyny i kąpać się w piasku;

Odkąd mi dzieci zaczęło ubywać,

Po żer przestały się wszystkie zlatywać.

Czy odstraszyło je podarte płótno

Namiotu mego? czy twarz moja biedna? -

Nie przyleciała z ptaszyn ani jedna

I spostrzegłem to - i było mi smutno.

Po córce w pięć dni - o Boże mój! Boże!

Z wieczora huczeć już zaczęło morze

I słońca się krąg pochował ponury,

I niebo czarne zaciągnęły chmury.

Noc przyszła, dotąd w pamięci ohydna,

Ciemna, od gromów czerwoności widna.

Jeszcze dziś czuję i widzę, i słyszę,

Słyszę, jak namiot gęste sieką deszcze,

Jak się rozciąga, jak głucho szeleszcze,

Jak się nade mną w ciemności kołysze

I od piorunów się cały czerwieni,

Podobny grobom szatańskim z płomieni.

Zdawało mi się za burzy łoskotem,

Żem słyszał martwe dzieci, za namiotem,

Wszystkie jęczące przeraźliwie, głucho.

Więc natężałem wzrok, serce i ucho;

I z przerażeniem rozmyślałem w sobie,

Jak moim dzieciom takiéj nocy w grobie?

 

I nagle! - Czemuż ta Śmierć tak zdradziecko!

Tak cicho weszła pod namiotu żagle?! -

Grom spadał hucząc po gromie i nagle

W kołysce z cicha zapłakało dziecko -

A płacz ten musiał być strasznym wyrazem...

Bo zaraz - matka - ja - oboje razem -

Rzuciliśmy się, gdzie robaczek lichy...

A choć dziecięcia jęk był bardzo cichy,

To tak wydawał się obojgu głośny

I tak rozdarty, i taki żałosny,

I tak z głębokich wnętrzności wyjęty!

I tak rozumny! i taki przeklęty!!!

Żeśmy oboje biegli gromem tknięci,

I bez nadziei już! i bez pamięci!

I nie zawiodło przeczucie żałoby!

Umarło - z takiéj jak tamte choroby.

I poszło leżeć między trupy bratnie,

Moje najmilsze!... i moje ostatnie!!!

Śmierć mi go czarna wzięła nielitośnie.

I już nie wróci! ani mi urośnie!

Ani go kiedy mój dom już zobaczy! -

I już nie wróci nigdy!- o rozpaczy!!!

 

Noc przyszła druga, błyszcząca gwiazdami.

Byliśmy z matką w namiocie - przed nami

Leżało dziecko na stole, nieżywe,

Nieruchomością śmierci przeraźliwe.

Uczułem wtenczas, patrząc na tę postać,

Że gdyby mogło choć tak z nami zostać

Przez wszystkie lata - choć tak, nie inaczéj -

Ubyłoby mi z serca pół rozpaczy.

A te już - ani zarazy strażnicy,

Ani ja niosłem do Szecha kaplicy,

Gdzie się nam trupia otwierała brama,

Ale je matka tam zaniosła sama.

 

W namiocie pustym ja zostałem z żoną.

Ale czy pojmiesz? - zamiast nas połączyć,

Boleść, obojgu nam rozdarłszy łono,

Zaczęła jakieś jady w serca sączyć,

I teraz chyba je sam Bóg oczyści.

Smutek podobny był do nienawiści

I stanął czarny, wielki, między nami.

Więc rozłączeni byliśmy i sami.

I nie mówiliśmy do siebie słowa -

Bo powiedz, jakaż być mogła rozmowa

W pustym namiocie między mną i żoną?

Pomiędzy ojcem i matką tych dzieci?...

Słońce wschodziło w upały czerwono,

Co dnia tonęło tam, gdzie teraz świeci

Jak jaka skrawa pożaru pochodnia. -

Więc tak bezdzietnym było - i tak co dnia -

Cisza ogromna namiot nasz zaległa.

Chyba mysz jaka w księżycu przebiegła;

Zgoła innego jęku ni szelestu...

Doczekaliśmy więc tak dni czterdziestu.

I kwarantanny przybyli lekarze,

Głęboko patrząc w nasze smutne twarze.

Widziałem, jak się każdy z nich zadziwiał;

Bo nachyliłem się był i posiwiał.

A żona moja od niespań i troski

Była jak bursztyn albo żółte woski;

Na głowie miała z włosów siwych wieniec,

Jakiś okropny ceglany rumieniec,

A oczy pełne takiéj błyskawicy,

Jak ci, co wyjdą na słońce z ciemnicy.

Lekarz nam kazał w sustawy uderzyć,

Tam gdzie zaraza pierwsze rzuca strupy -

Zdrów byłem. - Ludzie! czy będziecie wierzyć?

Ja, co me wszystkie całowałem trupy,

Z téj kwarantanny wychodziłem zdrowy;

Żona, co nawet nie tknęła połowy,

Nad piersiami się uderzywszy zbladła

I zachwiała się z jękiem - i upadła.

A ja na ręce wziąłem trup niewieści,

Zaniosłem w namiot i rzuciwszy brzemię

Upadłem przy niéj jak martwy na ziemię.

I obudziłem się - na dni czterdzieści...

 

Przed samą śmiercią wyznała mi matka,

Że chciała z grobu swojego dzieciątka

Jakiéj pamiątki, kamienia lub kwiatka,

Włoska w złocistych na głowie obrączkach;

I ta po dziecku umarłym pamiątka -

Patrzaj! - obrazek ten, co trzymał w rączkach,

Te włoski złote i tak dzisiaj święte,

W mogiłce z główki maleńkiemu zdjęte -

Bo biedna matka miała tyle mocy,

Że odkopała dziecko o północy;

Znalazła jeszcze nie zepsutym wcale,

Pocałowała; w usteczek korale

I znów włożyła do trupich obsłónek -

Te upominki i ten pocałunek,

Zazdrosnéj ziemi Szecha ukradzione,

Zabiły matkę i wzięły mi żonę.

 

I znów się łono piaskowe otwarło,

Gdzie pochowałem matkę martwych zmarłą.

Potem wróciłem do płóciennéj nory

Schować się w cieniu jak nocne potwory.

Ani ja słońca na niebieskim sklepie,

Ani mnie ludzie widzieli na stepie.

Stałem się jako zdziecinniali - starzy -

W pamięci mojéj - żadnéj żywéj twarzy,

Tylko te sine i okropne Iica,

Które mi wzięła zarazy martwica.

I w dzień błękitny, i w noc każdą ciemną

Oni tu byli w tym namiocie ze mną;

Gadałem z nimi, zmyślałem rozmowy,

W których rozmawiał ze mną tłum grobowy;

I często dziwnym natrafiłem losem

Na głos, co moich był dzieciątek głosem.

Z obłąkanego budziły mię śnicia

Po nocy hyjen przeraźliwe wycia

Tam nad trumnami... i słuchałem blady,

Jak nad trupami płacze trupojady.

Stałem się wreszcie jak wąż, gdy ochłodnie.

I przechodziły mi dnie i tygodnie

Bez żadnych bolów, pamiątek, omamień.

Stałem się twardy i zimny jak kamień.

I raz - ach, boska nade mną opieka!

Patrzę, ktoś w namiot mój cicho zagląda -

I ach! - Nie była to już twarz człowieka,

Lecz głowa mego starego wielbłąda.

Spojrzał - i spojrzał z twarzą tak litośną,

Że rozpłakałem się jak dziecko głośno.

 

I tak przeżyłem smutnych dni czterdzieście;

Przyszli mię ludzie uwolnić nareszcie.

O gorżka wolność i chwila odlotu!

Jam do ciemnego już przywykł namiotu;

Z uczuciem smutku, boleści i zgrozy

Będę wyrywał koły i powrozy,

Które... (o Boże wiekuisty, świeć mi!...)

Do tego piasku zatykałem z dziećmi.

Ach, pomóż ty mi je zerwać - sam jestem!

A może tobie posępnym szelestem

Te płótna więcéj boleści powiedzą?

One widziały wszystko! wszystko wiedzą!

Czyż nie są teraz jak męki obrazy?

Patrz na nie, dotknij! Nie bój się zarazy,

Nie bój się śmierci, co dotknięciem sinem...

Wszak ty nie jesteś, synu moim synem.

Lecz nie - uciekaj! Ja wiem że te płótna

Straszne się muszą obcym ludziom zdawać.

Śmierć od zarazy? - ach! to śmierć okrutna!

Zaczynasz własnych braci nie poznawać,

Potem cię ogień pali, piersi gorą...

Ach! ja tak moich widziałem ośmioro!

I co dnia patrząc na tak konające,

Wysiedziałem tu całe trzy miesiące.

Dziś - oto dziewięć wielbłądów podróżnych,

A na nich - patrzaj, osiem juków próżnych,

I nie zostało mi nic - oprócz Boga;

I tam mój cmentarz - a tamtędy droga -

 


OD AUTORA

SPIS TREŚCI