ROZDZIAŁ TRZECI

Poeci. - Architektonika idealna w systemie poetyckiej literatury polskiej. - Porównanie tej literatury z rzymską za Augusta Cezara.

 

Prędzej to może, łatwiej trafi do przekonania wiciu czytelników moich, co się rzekło we dwóch pierwszych rozdziałach, niżeli to, co mam następnie powiedzieć o spółczesnych polskich poetach, sztukmistrzach. Słyszałem nieraz, jakoby się nie godziło pisać o żyjących. Dlaczego? Pisać a mówić, toć wszystko jedno, zdaniem moim. Niechaj tylko każdy tak pisze i mówi o swoim czasie, jakby żył cokolwiek później; o dawniejszych zaś czasach, jakby się patrzył na takowe, a pewnie nie zbłądzi. Szczególniej atoli: niechaj pisze wedle przekonania i rozumienia swego! - Praktyka jest kamieniem probierskim ledwo nie wszystkich mniemań teoretycznych. Jakimiż tworami podparli swoją teorię stronnicy literatury poetyckiej z czasów Stanisława Augusta? Wszelka wiara, nawet poetycka, cudami się rozszerza i pomnaża. Któż uwierzy prorokom bez natchnienia? Prawodawstwo estetyczne potrzebuje sankcji geniuszu. Gdzież są poetyckie dzieła klasyków? Któreż tak silnie zajęło umysły i tak silnie wpływa na opinię spółczesnych, żeby w tej mierze o lepszą iść mogło z celniejszymi tworami naszych romantyków? Gładkie, staranne przekłady z obcych języków, ustawne podwodzenie mowy ku wytworności smaku i delikatności wysłowienia nie przechylą sporu na stronę naśladowstwa. Czasy tych zalet może na zawsze przeminęły. Teraz trudniej niżeli przedtem dostać u nas poetyckiej, pisarskiej sławy: a zalecanki krotofilne niczyjego nie przerobią rozumienia. Zmężniało dzisiejsze pokolenie. Młodzież myśli, rozważa i w smak jej nie idą przymilenia lekkiej Muzy nadsekwańskiej, której kupny uśmiech, toż najznaczniejszy pokaz łaski od lat wielu w samej Francji staniały.

Wcale inaczej ma się rzecz co do tych poetów w literaturze ojczystej, których nie wiedzieć dlaczego romantykami nazwano. Ci własną usilnością, własnymi dziełami mocują, wspierają wyznawaną przez siebie teorią sztuki: jeżeli tylko poecie, sztukmistrzowi teoretyczne rezonowanie na co się przydać może! Ich młoda, poetycka literatura jednym oto żartkim skokiem daleką przestrzeń ubiegła - jak Alcyd dławiąc smoka w kolebce. Wyznaję to przed obliczem narodu z prawdziwą chlubą, z prawdziwym uczuciem dumy narodowej! - W tej, że tak powiem, wobec nas, przed naszymi oczami improwizowanej literaturze wyraża się duch dziejów krajowych, duch starej Polski. Jeszcze nie stanęła u kresu swego, ale ciągle naprzód postępuje.

Któryż twór położę na czele tego systematu nowych, świetnych tworów imaginacji?... Przede wszystkim oddajmy cześć umarłemu. Poświęćmy kilka słów cieniom poety, który za dni swoich tak był skromny i tak cichy - tak natchniony, a tak mało znany rodakom, spółziemianom. Urońmy łzę na jego grobowcu, bo wieszcz umarły jest patronem żywych.

Smutna powieść jego, jak dumy i śpiewy tego kraju, gdzie się urodził. Ofiara nieumiejętnej krytyki, co ją przed kilką laty na zapomnienie skazała! - Publiczność polska nie zna Marii Malczewskiego. Nie we wszystkich ręku znajduje się to poema. Nie rozkupiono malej liczby odbitych egzemplarzy. Przykład nieprawdy recenzentów godny pamięci. Maria Malczewskiego jest jednym z najśliczniejszych i największych utworów tegoczesnej literatury polskiej, mimo wielu niepoprawnych wierszy i twardego, jak się niektórym zdaje, wysłowienia - jakie ja przynajmniej, moim zdaniem, za zaletę poczytuję. - "Gdybyśmy tylko mieli Marię i Grażynę - rzekł Michał Grabowski w dzienniku Ordyńca - mielibyśmy już oryginalną literaturę." - Ten młody krytyk powiedział prawdę.

Napiszę o tej powieści, co długo w myślach miałem. - Działo się to na Ukrainie, podobno że za rządów Augusta III. Wojewoda, pan wielki, możny, bogaty, podniosłego serca, dumny z rodu i mienia, wysłał syna za granicę. Ten po drodze, przypadkiem czy z rozmysłu, wstąpił do domu mniej majętnego, lecz poczciwego szlachcica. Obaczył jego córkę. Wacław był młody: Maria była także młoda, piękna. Pokochał ją i z nią się ożenił. Ojcu, panu Wojewodzie, nie podobały się te śluby. Raziła arystokratę wielka, jak sądził, nierówność stanu, a prawdziwa imienia i dostatków. Przedsięwziął stargać święty węzeł, zrazu łagodną namową i upominaniem ojcowskim, a gdyby to nie pomogło, przemocą, gwałtem. Syn jednak żadną miarą nie chciał złamać poprzysiężonej wiary. Wojewoda, widząc jego stałość, rozkazał kozakom porwać Marię z domu jej ojca, Miecznika, i utopić w pobliskim stawie.

Ta jest osnowa powieści Malczewskiego. Poetycki obraz dziwnego zdarzenia! Konturowy zarys, wielki pomyślany, prosty, jak przyzwoicie biegłemu sztukmistrzowi. Wykonanie tego planu śmiałe; każdy zaś domyśleć się może, że przez wykonanie poematu nie rozumiem wierszy gładkich, potoczystych.

Co za widok stawia autor przed oczy nasze! I jak właściwym godłem z Jana Kochanowskiego zagaił początek pierwszej pieśni:

Wszystko się dziwnie plecie
Na tym tu biednym świecie.

A kto by chciał rozumem wszystkiego dochodzić,
I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić.

Rzeczywiście wszystko się w tej powieści splątało w gmatwaninę nieszczęścia nigdy nie odmotaną. Rzecz prosta i zawiła, naturalna i okropna, powszednia i głęboka jak przepaść. - Nie tak czyn krwawy, jako przyrządzenia mordercy wzbudzają zgrozę, kiedy przed odprawieniem swej roboty w skrytości myśli układa zabójstwo potajemnie, milczkiem, z tyłu godząc. Daleki zamach ledwo nie straszniejszy od samego uderzenia. Nie śmierć, ale droga do śmierci, ale kręte do tego ścieżki, manowce sieją postrach. Wikła się myśl ludzka w tym labiryncie. Natenczas złowieszcze przeczucie całą moc swoje odzyskuje na duszy naszej. To czajenie się, uprzedzające skutek, jest na kształt mroku, jest jako ciemna strona fantazji. Jakaś opona, czarny kir zalega wtedy przestrzeń niezmierzoną między daleką chęcią, zawartą jeszcze w sercu, i jej dopełnieniem, między wyciągnieniem ręki i zadaniem ostatniego, śmiertelnego ciosu. Północna godzina Szekspira! Rodzicielka wielkich, traicznych wrażeń! W tym mroku imaginacji, za tą mglistą zasłoną fantazji pojął Malczewski rzecz swego poematu. - Nie rozbieram krytycznie, kreślę tylko, co czułem, co mi się zdawało przy częstym odczytywaniu tej powieści.

Tajemnica osłania zamiary Wojewody. Jego samego prawie nie widać na scenie. Poeta stawia mordercę w głębi. Raz tylko jeden ukazał go w komnacie starego zamku. Tam jego myśl ukryta samotnie się żarzy. - Była noc; nie spał, chodził w jej ciemnościach. Duszna, wysoka komnata! Łatwo zgadnąć, dlaczego. - Otwiera okno - patrzy na swoje hufce, rozwinięte znaki, co się do nakazanej wyprawy zbierały. Rozwidniło się nad rankiem; słuchał budzącej trąby:

Prychają rącze konie, brzęczą w ruchu zbroje.

Szumią skrzydła husarzy chcą lecieć na boje.

Dla nich wstające słońce w różowej pościeli

Blaskiem złotych warkoczy widokres weseli

I, wznosząc świetne czoło, najpierwszym spojrzeniem

W lśniącej stali swe wdzięki postrzega z zdziwieniem;

Dla nich pachnący wietrzyk, co swój oddech świeży

Dmucha na włosy dziewic i pióra rycerzy;

Dla nich gwar małych ptasząt w żywej, słodkiej nucie,

Co z mokrych rosa dzióbków wyrywa uczucie;

Nie dla niego - on nie chciał na widoku zostać.

W niknących cieniach zamku zanurzył swą postać.

Jak te straszące mary, które bojaźń nasza
Widzi w bezsennej nocy - poranek rozprasza.

Świt różanej jutrzenki, zaranna jasność źle zapewne przypada do miary z farbą czarnej myśli. Nie mógł na widoku zostać! Któż inny, jeśli nie poeta z użyczenia i daru nieba, mógł pochwycić to przeciwieństwo, jakie zbrodnia wiedzie z światłem dziennym. Te szczególne rysy charakteryzują to, co zowiemy mądrością artysty. - Tatarzy pustoszyli wówczas Ukrainę. Wojewoda postanowił korzystać z tej okoliczności. Ale jak podejść syna, kochanka, męża Marii? Jak jej ojca oddalić z domu? Wysyła gońca z listem do Miecznika. Uprzejmymi słowy oznajmuje, że dawną urazę zatarł niepamięcią. Żałuje prawie za grzechy: synowę zaprasza do domu. Więcej jeszcze: "takiego szczęścia - pisze Wojewoda - syn mój niewart: niechaj w wojennej potrzebie dobija się pierwej chwały. Właśnie oto Tatarzy grasują w tych okolicach: niechaj walczy w obronie wdzięków swej żony." - Ale ani pół słowa prawdy nie było w tych cukrowych wyrazach. Blichtr tylko na omamienie starego. Owe hufce miały wstrzymać zapędy pogańskiej dziczy - miały oddalić Miecznika z cichego domku. Albowiem przeczuwał pan Wojewoda, że Miecznik tak ważnej sprawy nie poruczy niedoświadczonemu młokosowi. Przewidywał, że starzec, Polak, uniósłszy się rycerskim zapałem, zostawi Marią w domu - samą, bez pomocy, bez nadziei! Z takim pismem wyprawiwszy kozaka, tuli syna, z którym dotąd zostawał w rozdziale niechęci przez pamięć na dawniejszą zwadę, że woli jego nie chciał być posłuszny. Rozmawia z nim teraz łaskawie i pieści się z nim, jakby dla powetowania niezwykłą rodzicielskiej czułości szczodrotą najboleśniejszego ciosu, jaki nań wymierzył w zamyśle nieludzkiego okrucieństwa, depcącym wszystkie prawa i wszystkie zrywającym związki. Ja w tym prowadzeniu rzeczy, w tym wywikłaniu z początków treści poematu widzę najwyższe misterstwo albo - jak się zwykł wyrażać Kamiński - umnictwo Malczewskiego. Wojewoda dawał ucztę na zamku w wigilią zgonu Marii; do później nocy trwała ochota; libacje wina poprzedzić miały taniec tatarski - i spełnienie najstraszniejszej zbrodni. Malczewski powiada, że tego wieczoru "twarze ostre, malowane", portrety przodków Wojewody wiszące na ścianach komnat godowych:

Zdały się iskrzyć nieraz martwymi oczami

I śmiać się do pijących - i ruszać wąsami.

 

W tym nawet wierny charakterowi narodowemu! Odtąd Wojewoda na zawsze znika z sceny poematu. - Cóż Miecznik? Pod rosochatymi lipami domowej zagrody koił tymczasem, jako mógł, urazę we własnym sercu. Jego wejrzenie pochmurne; to dąsa się, to unosi burzliwością młodszych lat, "pełen niechęci, gniewu - a może i wzgardy!". Przewodzenie hucznego pana, niedola, miłość córki, jej wiek młody, bladość na jej licu, uczucie własnej godności, wszystko to boleśnie go dręczy. Wolałby "dźwigać więzy u brodacza Turka", wolałby umrzeć "w ciemnej turmie" niżeli spokojnie patrzeć "na te smutne śluby":

Alboż to naszej Polsce braknie na młodzieńcach.

Co to pannom umieją wyskoczyć w rumieńcach

I tak jak dawniej było - rycerskie kolano

Raz w życiu tylko ugiąć - po wianek, za wiano!

Nie, Mario! Nie trza wzdychać - twego nie obrażam:

Mężny jest i cnotliwy - wiesz, że go poważam,

Lecz mnie jego rodzica pycha niecierpliwi.

A kiedy łzami Marii swoje serce żywi.

Ha! toć i u mnie szabla nie czczym tylko blaskiem.

I mignie mu przed oczy święconym obrazkiem;

Taż to u naszej szlachty dawne przywileje.

Skrzesać ognia w pałasze, gdy przyjaźń ściemnieje.

Przyjaźń? A nasze hufy nie z sobą na sejmie;

A nasze veto krzyczy jeszcze i w rozejmie!

I gdyby kraju napaść, z Hetmanem umowy.

Nie rzuciły mnie wówczas Szwedowi na głowy.

l gdyby twoja matka (daj jej niebo, Panie!)

W swe rańtuchy nie skryła młodych serc kochanie,

A niewieścim w błyskotkach, tajemnicach smakiem

Nie zawarła tych związków z swych matron orszakiem -

Nigdy by w moje kopce wróg się nie mógł schować,

Anibym jego złości dozwolił grasować.

Bo cóż to ja zastałem? Żonę zmiotła kosa -

A córę - szczep jedyny - z łez polewa rosa!

Dla starej karabeli zbyt to wielkie dziwy

Znosić tak ciężkie razy, los tak obelżywy.

Alboż choć raz do serca me dziecię przytulił?

Alboż młodością - wdziękiem - choć raz się rozczulił?

Nie - od domu, imienia, ze wzgardą odgania

I teraz w Rzymie szuka ślubów rozwiązania!

O! co tak to najlepiej! i mnie to rozwiąże -

Wysunie raźna młodzież, i ja za nią zdążę;

Choć może mniejsi w liczbie, Boga w pomoc wezwą,

To w końcu tej tam waśni - dzwony się, odezwą!

Jakie rysy, jaki charakter, jakie wyrażenia! Malczewski podniósł do ideału historyczną postać. Idealizuje, cechą poetycką znaczy popularne wysłowienie - idealizuje wszystkie szczegóły, wszystkie zewnętrzne narodowe znaki w mowie, stroju. On pierwszy szatę polskiego szlachcica - żupan, kontusz, toż broń jego, kord, karabelę - do poetyckiej wzniósł godności * i w poetyckim pokazał świetle. Nie Podstoli Krasickiego, jak mniemano, ale Miecznik Malczewskiego jest, zdaniem moim, tą poetycką figurą w literaturze naszej, która starego polskiego szlachcica wyobraża. Podstoli sensat, może gaduła; wreszcie jest tylko rolnikiem, gospodarzem. Ale Miecznik to rycerz-ziemianin! Już te czasy przeminęły: wszystko się około nas zmieniło. Co innego teraz mamy w myśli, w sercu, w staraniu. Jakże wielka zasługa poety! Postrzega w dali kształt historyczny - niknący, ledwo nie w nic się rozwiewający. Korzysta z chwili i nie daje się wniwecz obrócić pięknej pamiątce! Za sprawą jego, co przepadło w historii, nowe, poetyckie życie odzyskuje. Poezja drugim jest życia okresem, drugą koleją bytu. Jest tylko wyższą prawdą! Wszystko ziemianieje w powieści Malczewskiego.

Przybycie kozaka z listem Wojewody smutek Marii odmieniło w niespodzianą radość. Miecznik czyta i wydziwić się temu nie może! Opatrzność w tej chwili zsyła nań błyskawicę podejrzenia, ale ten promień dobroci Bożej, upominającej przestrzeganiem błędnego człowieka, żeby się miał na ostrożności, nagle ściemniał w sercu poczciwego szlachcica. Zdawało mu się, że Wojewoda jakieś matactwo, kabałę stroi. Lecz sędziwy Polak nie przenikał zdrady i nic znał jej krzywego podejścia z własnego doświadczenia. Zaufał słodkim wyrazom. Znikły natychmiast wszelka trwoga, wątpliwość! Serdecznie wita zięcia, który wkrótce zdążył z zbrojnym hufcem po przybyciu wspomnionego kozaka. Co żywo krząta się, bierze zbroję, rozdaje oręż ludziom, poleca Marii, żeby suto zastawiła stół na uczczenie gościa. "Nie szczędź korzeni, pieprzu, bobków, imbiru, cykaty, szafranu, bo ten piękny rycerz w bakaliach chowany. O winie sam pomyślę." - A tak kilka przynętnych wyrazów chytrości, jeden uśmiech na twarzy Marii, obecność Wacława - rozżalonego utuliły starca, zwojowały burzliwość skrzywdzonego ziemianina, natchnęły męstwem duszę rycerza, Polaka! Nie tak że było w istnej prawdzie? Nie szczeryż to obraz dawnych mieszkańców tej ziemi, kiedy przez tyle set lat na strażnicy Europy ustawnymi harcami z łupieskim pogaństwem własną odpierali piersią spustoszenie od chrześcijaństwa i cywilizacji? Oni zapalczywość jako charta zawsze mieli na smyczy, gdy wzywała spoina potrzeba, gniew i uniesienie zemsty porażając z łatwością, myślą i ciałem wychodząc z prywatnych niesnasek, Cała Polska, cała przeszłość nasza sztuką czarodziejską wzięła życie z rąk wielkiego artysty, autora tego poematu. Wszystko się tam zeszło: nieukrócona duma arystokracji, zdrożne możnowładztwo z staroświecką cnotą i uczciwą godnością szlachcica pod skromną strzechą słomianą, toż rycerskie męstwo i charakter światowy, po wszystkie czasy daleko słynny dziejów polskich wedle tego, żeśmy stawili dzielny odpór najazdom dziczy, która spustoszeniem oświacie europejskiej zagrażała.

Nie jestem rozbieraczem płodów cudzego dowcipu; kreślę tylko ogólnymi wyrazami obraz naszej dzisiejszej poetyckiej literatury, gdzie się znamienitym talentem, zaletnymi tworami i nadobnym misterstwem kilku pisarzy, ziomków naszych, jakby z wezwania wszystkich innych braci i spółziemian, jakby przez reprezentacją wyrażać zaczynają władze i siły powszechnego narodowego umysłu, jako to: zwierciadlana imaginacja, żywa i mocna fantazja, duch, natchnienie. Niemały to postęp od czasu, kiedyśmy najpierwej rzymskich, a potem francuskich naśladowali rymotwórców! Charakter, dążność, prędkie wywijanie się tego systematu z niemowlęctwa unoszą mnie chlubą ojczystego zaszczytu, aczkolwiek piętno rodowitości na dzisiejszej poezji naszej nie jest jeszcze tak ustalone, iżby o tym godziło się mówić z precyzją właściwą krytykom roztrząsającym systemata poetyckie zapadłych wieków. Nie strzymywałbym nawet tak długo uwagi czytelnika nad Marią Malczewskiego, gdyby mi nie szło o zadanie nieprawdy tej krytyce, która przed kilką laty, swawolnie szerząc się i brojąc w piśmiennictwie stołecznym, wspomnione dzieło w tak omylnym świetle ukazała publiczności. Przywróćmy cześć rzetelnej zasłudze, żeby nie powiedzieli następcy nasi, że talent genialny jako cień przeszedł koło nas, a słowa jego razem z dźwiękiem ulatując w powietrzu się rozproszyły. Malczewski był prawdziwym artystą. Rzecz swoje umiejętnie, rozważnie, głęboko, mądrze prowadzi. Rzuca rys za rysem, kształci, maluje; porządek, pasmo wzdarzeń wiąże w całość, wszystko usuwając sprzed oczu naszych, wszystko tym powiewnym, lekkim zasłaniając całunem, tą przeźroczystą astralną siatką, która się w poezji nigdy podobać nie przestanie. Tą ponętą mocnego uroku podbija, ciągnie ku sobie czytelnika. Powiedziałem już, w jakim świetle pojął i wykonał myśl swego poematu. Nie jest to brzask zaranny, ale zmierzch dnia chmurzącego się ku wieczorowi dzikiej, ponurej, melancholijnej fantazji. Stepowe pola, roztworzyste błonia Ukrainy godne były takiego poety! Kończy też obiedwie pieśni wyrazami:

I pusto, smutno, tęskno, jak gdy szczęście minie.

I pusto, smutno, tęskno w bujnej Ukrainie.

 

Czyn gwałtowny niewidoma odprawuje ręka. Gdy Wacław ruszył z Miecznikiem i zbrojną drużyną na harc tatarski, sama śliczna Maria bez straży została w opuszczonym domku. Któż utyskuje przed wrotami tej zagrody? Kto płacze na świat? - Anioł czy zły duch, czy człowiek? Poeta wprowadza tajemnicze jestestwo: daje mu ludzką postać, ale boleść jego, ale trwożne przeczucie, rozpacz na jego myśli nie są z tego świata. To zjawienie zdaje się być na kształt światełka świętego Elma, zwykle poprzedzającego rozerwanie nawalnej, gradowej burzy. Stary sługa rozmawiał z ową postacią: nic jednak nie rozumiał. Obróciwszy wzrok w inną stronę, postrzega maski, larwy zbliżające się w różnofarbnych strojach z wrzaskiem, krzykiem, śpiewem karnawałowej, zapustnej ochoty. Byli to wykonawcy krwawego zlecenia Wojewody. Pieśń ich dzika, liryczna, trwożna i pusta, okropna i wesoła, też same uczucia wzbudza w sercu naszym. Jest to najgenialniejszy pomysł poematu:

1

Czy znasz weneckie zapusty?

I w noc, i we dnie

Wesołe, szalone, przednie;

Maska twarz kryje, a kto się pyta

O sprawy czyje, tego przywita Wrzawa, śmiech pusty,

Żywo, radośnie.

Skrycie, miłośnie. Staruszek Doża, Arlekin młody,

Dziewczyna hoża szuka osłody;

Matrony, księża, oszusty -

Swobody;

A kryte łodzie

Czernią na wodzie;

Wrzawa, śmiech pusty:

Czy znasz weneckie zapusty?

2

My sobie jedziem kulikiem

I w noc, i we dnie, Wesołe, szalone, przednie;

Maska nas kryje - a kto chce wiedzieć,

Skąd my i czyje, to odpowiedzieć Śmiechem i krzykiem.

Szczera ochota

Otwiera wrota!

Bo Krakowianki i pielgrzym stary,

Żydzi, Cyganki uderzą w pary,

Wróżki, Diabli, nie oszusty. W puchary:

Lecim saniami;

I jadą z nami

Wrzawa, śmiech pusty.

Czy znasz ty polskie zapusty?

"Ale tu wejść nie można" - odpowiedział stary dworzanin, świadomy polskiego kulików obyczaju, nieraz może praktykowanego w domu Miecznika. "Teraz nie zapusty, pan Miecznik na Tatarach." Chciał wstrzymać śmiałych przychodźców, lecz na próżno. Jemu samemu zawróciło się w głowie, gdy te dziwne postacie. Cyganki, wróżki, diabły przed jego oczyma tańcować, skakać, pląsać zaczęły. Poeta mówi, że myśl tego starca także tańcowała. Puścił przeto maski do dworu - otworzył drzwi przed mordercami. - Zwycięski Wacław wraca w nocy do domu żony; teść został jeszcze na pobojowisku, żeby, jako mówił:

"dojrzeć objażdżki" - "a jutro, skoro świt, brzęknę wam na dobry dzień witanym kopytem". - Powrót Wacława jest jednym z najcudowniejszych ustępów tej zachwycającej, czarującej powieści:

Powstał z pośpiechem Wacław i dawnym zwyczajem

Uścisnął stara rękę; - co jemu nawzajem

Szorstkie, Ine, lecz szczere oddała ścisnienie;

I już bystry koń z jeźdźcem przesadza drzew cienie,

A stary Miecznik wziął się do zwykłych pacierzy.

O! jak ślicznie przez pole młody Wacław bieży!

Srebrny połysk na włosach, na piórach, a w zbroi

Twarz ogromna księżyca malutka się dwoi.

O! jak ślicznie wśród ciszy w naturze rozlanej

Lecieć z stęsknionym sercem do swojej kochanej!

I każdy przedmiot witać z przychylna pamięcią,

I wszystkie je wyścigać nieścignioną chęcią!

Wtedy to słodkie tony brzmiące przerywanie;

Śpiew słowika, szmer wody i żab skrzekotanie

W dzikiej, tęsknej i żywej, i tkliwej muzyce

Mówią ocknionym czuciom swoje tajemnice;

Wtedy to luby zapach, co z kwiatów ulata.

Lekkim tchnieniem rozkoszy mgłę nosków odmiata,

I dusza rozjaśniona, jakby wyjście miała

W niebiosa swego Twórcy, z kajdan swego ciała;

Wtedy matką natura - wszystko z człekiem dzieli

I wszystko się uśmiecha, i wszystko weseli;

Wtedy w schowanej szabli uraz zapomnienie.

W pysznym spojrzeniu - dobroć, w ustach - przebaczenie.

Ta noc, ten księżyc, to zwycięstwo nad Tatarami, to uściśnienie starego Miecznika, to dumanie w takiej porze, w takiej pewności czytelnika, że rycerz w domu trunę i pogrzeb zastanie - ileż w tym wszystkim smutku! Co tu żałości - a najbardziej ile efektu malarskiego, dramatycznego, poetyckiego!!

I lak to leciał Wacław - błogi, gdyby nagle

Piorun rozdarł w tej chwili jego życia żagle.

Boby nim wicher świata miotać nie był w sile,

Chybaby szumiał wściekły po zimnej mogile.

I tak to mijał stepy - lecz świetne marzenie,

Co nim ćmi dzieci ziemi szczęścia upojenie.

Oh! zbyt krótkie! Jak widmo staje przypomnienie

I budzi martwa przeszłość, i w wonne kotary

Szepczą dreszcz i niepokój zgromadzone mary.

"Tak ją mdłą, słabą widział; a wszak bez obrony

Więdnie pieszczotny powój - a wszak bez osłony

Nie trwa tu słodki owoc - i cóż, ledwo wrócił,

Ujrzał swój raj stracony i zaraz porzucił!

Dlaczego? dla czczej sławy, której blask nie waży

Jednego uśmiechnienia ukochanej twarzy.

Gdybyż przynajmniej w los swój wierzyć miał powody, Lecz ledwo burza przeszła, już pewny pogody.

Niepomny, jak to gorzko czas zgryzotą liczyć,

Płochy, wydarł się szczęściu, co mógł odziedziczyć."

Ach! dalej, prędzej! lekko przez chwasty i rowy

Sunie koń wyciągnięty - a brzękiem podkowy.

Hukiem pędu, błyszczącą postacią rycerza

Ocknionego wieśniaka pierwsza myśl uderza;

"Ha! ha!" - nim otarł oczy i serca mógł dowieść,

Znikł rycerz i zostawił o upiorach powieść.

I tak to leciał Wacław - szczęśliw, trwożny razem. Śliczny, straszny-był wiernym śmiertelnych obrazem.

 

Nikt nie wyszedł na spotkanie drogiego gościa w domu Marii. Nikt nie odebrał rżącego, spienionego konia. Zakołatał; nikt mu nie otwiera, nic nie przerywa głębokiej cichości. "Musi być bardzo późno" - pomyślał Wacław. Przy świetle księżyca błąka się około domu. Na ostatek postrzega ruch w sypialnej komnacie. Przez otwarte widzi okno lekką zasłonę, którą wiatr to wypychał z pokoju, to znowu wciągał. Niecierpliwy skacze przez to okno i znajduje umarłą kobietę w żałobnej odzieży. Owa postać dwuznaczna uwiadomia rycerza o tym, co się stało.

Lecz któż był ten człek mały z okiem zapłakanem?

Czy duchem jego losu? Aniołem? Szatanem?

Czy szczerze drażni męki lub smutek z nim dzieli?

Nie wiem - objął rycerza i w czwał polecieli.

 

Taka jest powieść Malczewskiego o podniosłym Wojewodzie, o pięknej Marii i zacnym, starym Mieczniku. Ze względu mistrzowskiego prowadzenia rzeczy porównać by ją można z sztuką jaką doskonałego mechanika, gdzie się wszystko odbywa skutkiem poruszeń niewidzialnych kółek, żelazek, sprężyn. Umieściłem to poema na czele nowszych dzieł ojczystej poezji, nie iżby w mniemaniu moim przodek przed nimi trzymało - bo taki sąd byłby z wielu miar płochy i nieopatrzny, bo każde dzieło uważać trzeba jako oddzielną całość i cenić bez naciągania - ale szczególnie z tej przyczyny, że to jest twór młodego poety, który już zeszedł z tego świata, a którego geniuszu dawniejsza krytyka recenzentów stolicy nie pojmowała. Mógłżem właściwiej postąpić sobie? Nikomu wreszcie nie narzucam tego zdania, sądzę jednak, że nie masz dzieła w dzisiejszej poetyckiej literaturze polskiej, które by tę powieść Malczewskiego przechodziło bądź wielkością układu, bądź ustawicznością ducha, bądź na koniec umiejętną, szykowną zręcznością prawdziwie artystowskiej ekspozycji. - Nieliczny był poczet osób składających żałobny orszak na pogrzebie Malczewskiego. Nie mówiono wtenczas: "umarł wielki poeta". Przyjaciele żałowali tylko przyjaciela - geniusz przemknął się nieznany, jak cień bez szelestu! Połóżmy mu teraz na ustroniu kamień z skromnym napisem; "Autorowi Marii".

Dzieła innych poetów polskich ledwo niejednozgodnie ceni światlejsza publiczność; we wszystkich znajdują się ręku. Krócej też o nich mówić będę. Dwa szczególnie charaktery wyraźniej przebijają się w systemie tych nowych tworów poetyckich. Z jednej strony malownictwo historyczne, kształty, figury, grupy, obyczaje, zdarzenia. Poezja ta zajmuje całą przestrzeń, na którą padł i rozpostarł się cień minionych czasów. Z drugiej zaś strony: wnętrzny duch i uniesienie myśli. Tamte nazywam poezją realną, obiektową; tę - poezją duszy. Pod tym dwoistym względem uważać można usposobienie każdego niemal z dzisiejszych poetów polskich. Te obadwa charaktery, mniej więcej wydatne, postrzegać się dają w dziełach Adama Mickiewicza i Józefa Bohdana Zaleskiego; toż samo w poezji Woronicza, Seweryna Goszczyńskiego i Kaz. [imierza] Brodzińskiego - toż samo u każdego poety.

Atoli te dwa najogólniejsze i najpowszechniejsze względy teorii bynajmniej nie zacierają różnicy zachodzącej między artystami ani pierwotnej ich właściwości. Niechaj także nikt nie mniema opacznym rozumieniem moich wyrazów, jakobym chciał ustanawiać dwie odrębne szkoły. Daleki jestem od tego. Jakkolwiek ów rozdział wielkie zajmuje przestwory, bo w jednym mieści się świat zewnętrzny z punktu przeszłości i teraźniejszości, z punktu historycznego - poezja obiektowa, postaciowa, plastyczna, realna; a w drugim cały świat duszy, świat poezji psychicznej; zdaje mi się jednak, ze drogi genialnych talentów są i mogą być jeszcze liczniejsze i nigdy nie zbadane, że natchnienie poety może być daleko rozmaitsze. Naprzód to wszystko przewidzieć i określić filozoficznymi definicjami, albo dialektycznymi formułami - w mojej mocy nie jest! W sztuce nic masz nic konwencjonalnego. Nie masz na świecie żadnego w tym względzie prawodawstwa, żadnych przepisów a priori czy a posteriori, żadnej szkoły, żadnej teorii. Są to wszystko wymysły krytyki tchnącej obskurantyzmem estetycznym. Jak białość wzrok ludzki rozbija, tak się na drobne atomy rozbijają wrażenia, kiedy je ujmiemy w zimny opis albo podciągniemy pod naukowe pojęcie. Dzielić, co jest jednym tchnieniem, rozrywać, co tylko w duchu żyje, możeż być coś niepoetyczniejszego, a nawet i mniej filozoficznego? Wyobrażenie z teoretycznych wyciągnione rozumowań jest stateczne, nieruchome i nieodmienne: a sztuka ustawnie w ruchu, w życiu, w odmianach! Płyn powietrzny, oblewający ziemiokrąg, nie jest tak powiewny, ruchomy i tak swobodnie na wszystkie strony się nie roznosi, jak myśl poety. Misterstwo jego przyrównać by można do instrumentu wydającego niepoliczone dźwięki - od ptasiego świegotania do łoskotu burzy, od cichych westchnień do ogromienia i zgrozy. Jest to w rzeczy samej instrument nieskończoności. Chcieliżbyście wynaleźć abecadło i gramatykę dla poezji, albo naukę rytmu i melodii, teorię kombinacji dla tonów, którym nigdy i miary, i końca nie będzie? Umarłego poetę trudno sprawiedliwie ocenić, albo wtenczas, kiedy moc jego za życia zemdleje w zlodowaciałej starości. A cóż dopiero żywego sztukmistrza w sile wieku i pełności lat męskich!! Czyż nie ma on prawa zawołać na swego krytyka: "nie zakreślaj mi sfery, nie opisuj mnie, jakobym się w pewnej zachowywał mierze, nie mów, że jestem taki, a nie inny, bo się omylisz!" - Chcieć uczynić charakterystykę takiego poety, a pisać na bieżącej wodzie, to prawie wszystko jedno. Jak litery na piasku rozsuwają się, jak się rozpływają w wodzie, jako się dźwięk na powietrzu rozprasza, tak są marne, tak znikome pojęcia krytyki, stawiającej karciane pałacyki teorii i chcącej samowładnie, podług wyobrażeń tej teorii, panować w udzielnej krainie sztukmistrzów. - Potrzebna jest filozoficzna teoria kunsztu: cale jednak inną powinność sprawuje! Mając sobie dane pewne systema dzieł poetyckich rozważa ich charaktery, wdzięk, moc, sforność, przywary i usterki: rozważa to wszystko z pewnych względów, wśród pewnych okoliczności, ale nie w celu wyciągnienia z tego prawideł empirycznych, które by rządziły natchnieniem innych poetów. Rządzić natchnieniem! Jakaż, w tym sprzeczność i niezgoda! Poezja wzorowa! - jak pospolicie u nas mówią. Jakże omylną myśl zawiera to wysłowienie! Myśl pewnej modły i linii dla talentu, myśl naśladowstwa, bo co tylko jest wzorowe, już tym samym ma być naśladowane. Myśl zabijającą pierwotne zdolności, szkodliwą dla najpiękniejszych usposobień! Kto powie poezja wzorowa, już tym samym okazuje, iż nie rozumie, co jest poezja. Nie masz poezji wzorowej. Jest szkoła, ale dla krytyków, nie dla poetów: dla miłośników sztuki, nie dla sztukmistrzów: dla czytelników, nie dla pisarzy. - Wchodząc do gabinetu naturalnego, widzimy rozmaite podziały, karteczki, napisy, egzemplarze wypchane słomą, puchem, śmieciami, plewą - całe widzimy systema zoologiczne, ornitograficzne, anatomiczne, szkielety, kościotrupy: czyż natura podziałała to wszystko wedle teorii, systematu i działu akademicznego? Takim gabinetem martwych istot, taką biblioteką nieżywych egzemplarzy byłyby księgi estetyków, nie znających swego powołania.

Wytknieniem dwóch wzmiankowanych charakterów nie ograniczam imaginacji, ani po dyktatorsku narzucam się za nauczyciela i mistrza artystom, rodakom moim. Podział ten służy mi tylko do wykreślenia idealnej, że tak powiem, architektoniki efektów poetyckich w systemie ogólnym teraźniejszej artystowskiej literatury polskiej, uważanej we względzie filozoficznym refleksji myślącego narodu. Dwa są pierwiastki, niejako dwa atomy poezji: realizm i duch. Tam rzeczy zewnętrzne, natura, społeczność, historia: tu myśl, idea. Albo poeta o własnej zapomina indywidualności, o swej jednostce, o swoim "ja", i odjąwszy się samemu sobie, wszystkę chęć swoję i starania kładzie w to jedynie, ażeby twory jego miały tę rzeczywistość, tę prawdziwość, tę realność niezgruntowaną, to istnienie odrębne i niezależne, jakie mają twory w przyrodzeniu: albo samego siebie z uczuć swoich i istoty jestestwa swego snuje, wynurza i jest zawsze samym sobą. W pierwszym przypadku poeta jest realny, w drugim idealny. Częstokroć być może i realny, i idealny zarazem. Wszelki realizm zmierza do postaci, do form statecznych, determinowanych, określonych, widomych. Taka jest poezja historyczna. Takim poetą jest Szekspir, Gete, Bohdan Zaleski. Ich jednostka, ich indywidualność rozprasza się, niknie, ginie w ich utworach. Sztukmistrz kryje się i chowa w swoim dziele tak, że nikt nie wie: kto on jest, jakie jego uczucia, jaka myśl, jakie zdanie? Nikt nawet tego zgadnąć nie może! - Któż na przykład wyrozumie indywidualny charakter Szekspira jako człowieka z charakteru i roli Hamleta, który wszystkie postępki i mowy swoje zafarbował myślą i chęcią wiecznego zatracenia duszy stryja - Hamleta, którego loika bardziej przeraża niżeli zbrodnia króla, który jest potworem mimo całej mądrości i filozofii swojej! Któż tego samego Szekspira wyrozumie z charakteru Julii albo Ofelii! Taki poeta nic ma ekscentrycznego punktu za granicami świata i natury, z którego by na nią patrzył, a potem mędrkował, filozofował, ale jest umieszczon wewnątrz niej samej. Nie zbliża się ku niej refleksją, rozumowaniem, ale w niej żyje - jej życiem żyją jego twory. To rozumiem przez realizm poetycki. Wyrazy postaciowy, realny, snycerski, plastyczny, rzeczywisty w jednym znaczeniu używam. Przeciwnie poeta filozofujący, rozumujący, idealista, samego siebie zawsze przed oczy nasze stawia i wszystko tynkuje farbą swej indywidualności, wszystko ciągnie do swej jednostki, do swego "ja". Takim poetą jest Bayron, Jan Jakub Russo, Szyller, Mickiewicz. Ich poezja subiektowa; ich kształty mniej określone, coraz bardziej oddalają się od statuy, od posągu i rozwiewają w nic przed obliczem naszym, jak duchy na chwilę jawiące się w cielesnej postaci, jak niknące cienie. Wszystko u nich zmierza do tonu, do muzykalności. Muzyka służy ich fantazji, tak jak figury marmurowe poetyckiemu służą realizmowi. Muzykalne jest misterstwo poetów filozofujących, dumających. - Krytyka filozoficzna powinna oznaczyć, jaki zachodzi stosunek w systemie poetyckiej literatury między tym realizmem i idealizmem, między muzykalnością i snycerstwem, między śpiewem i foremną postacią, kształtem - tymi ostatecznymi kończynami poetyckiego świata. Wszystko to widzieć trzeba z punktu optycznego fantazji i z tego punktu wykreślać linie architektoniki poetyckich efektów.

Podróżni opisują napowietrzne omamienia w Egipcie i na pustyni libijskiej. Sławne są te fenomena! Bywa nieraz w Egipcie, że z rana i ku wieczorowi za wzniesieniem się lub zajściem słońca dalekie płaszczyzny, wiejskie osady, cały krajobraz naokoło inny kształt, niżeli zwykle, przybiera. Okolica wydaje się natenczas jak obszerne jezioro - wioski zdają się być wyspami. Płyn śklany, przezroczysty widokres oblewa, gdzie się rzeczy ziemskie dwoją, troją. Po kilka godzin trwa to jawisko. - Czyż duch ludzki na swoim widokresie, w swoim powietrzokręgu, takich widzeń nie miewa? Czyż w tej optyce fantazji nie postrzegamy niekiedy tego wszystkiego, co się koło nas dzieje w naturze, w społeczności? A poeta liryk, melancholijny rozmyślacz, filozof czyż nie mami nas, nie zachwyca tą czarodziejską, napowietrzną, albo gdy wzrok swój obróci w przeciwległą stronę, to i podziemną władzą fantazji naszego ducha? Znam takiego poetę, rodaka. Znamy go wszyscy. Przebiegnę jego powieść, smutniejszą jeszcze i boleśniej rozdzierającą duszę niżeli Maria Malczewskiego. - Nie wiedzieć, gdzie się to działo; na tym też nic nie zależy. Pustelnik, ksiądz, dzieci - otóż osoby, którym autor poruczył główne role. Niepoczesny, cichy domek na wiejskim ustroniu - ta scena jego poematu. Nie jest to jednak sielanka. Pozbierawszy rozrzucone ułamki tego utworu, można by je złożyć w całość dość naturalną, prostą. Młodzieniec tkliwy, namiętny, z żywą, ognistą imaginacją - piękna kobieta, lecz próżna, wietrznica, bo komu innemu swą rękę oddała, blask i mienie przenosząc nad szczęście kochanki: w końcu rozpacz, samobójstwo, skutki zawiedzionej, płomienistej miłości - taka jest treść czwartej części Dziadów. A zatem także rozerwanie świętych związków, choć nie ślubowanych przed ołtarzem, i także, jak w Marii, zgwałcenie praw natury. Tę rzecz związał poeta z obrządkiem sięgającym pogańskich czasów, który pospólstwo wielu okolic Litwy, Prus i Kurlandii obchodziło potajemnie na dniu zadusznym ku czci zmarłych w pustkach, kaplicach, zrujnowanych cerkwiach. Uroczystość ta zależała na przyzywaniu duchów. Guślarz czy Gęślarz sprawował czarnoksięski obowiązek. Sciągnione rotą wyrzeczonego przezeń zaklęcia, po zawarciu drzwi i okien, jawiły się widma kaźnią niepokoju dręczone, obłędne w hierarchii bezcielesnych jestestw duchy między niebem a ziemią, których cierpieniom za przeszłe winy na świecie skoro ani modlitwa, ani ofiarowane nie pomagały przysmaki, wówczas sprawca obrzędu odganiał je krzyżem pańskim w imię Ojca, Syna, Ducha. Na taką uroczystość przybył także ów nieszczęśliwy młodzian, który sobie z rozpaczy życie odjął, któremu z tajemnych zrządzeń przypadło, żeby rokrocznie wstawał z grobu i ponawiał na sobie wykonaną zbrodnię. Myśl poetycka! Ale tylko wielki poeta w tym wieku niedowiarstwa i wstrętu od zabobonów mógł osnuć poema na takim szczątku starych podań łatwowiernej prostoty. Nikt piękniejszego od czasów Julii Szekspira nie skreślił obrazu! Nikt z spółczesnych Mickiewicza nie przemówił namiętniejszym, ognistszym językiem miłości: nikt mocniejszym urokiem nie zaczarował i nie podbił pod posłuszeństwo poetyckiej wiary, rozumu i imaginacji swoich czytelników!! - Ta czwarta część Dziadów jest właściwie drugą częścią i dokończeniem Wertera Getego. Bo takim, jak ów upiór z rozdartą piersią, jak ów obłąkany pustelnik w mieszkaniu księdza, niegdyś swego nauczyciela, z tą rozpaczą na duszy, z tą boleścią na sercu, z tym melancholijnym, pochmurnym, fantastyckim wejrzeniem na przeszłość i naturę, nie kto inny mógłby być, tylko kochanek Karoliny wywołany z grobu - jeżeli, rozciągnąwszy nić cierpień tego zapaleńca, wystawić sobie zdołamy, jakby mówił, czuł, rozmyślał i dumał po śmierci.

"Z męską godnością niech się uśmiecha Polak - tak pisze Kaz. Brodziński w swoim Pamiętniku - gdy mieszkaniec Tybru albo Sekwany twardym jego język nazywa. Z wewnętrzną przytomnością, z powagą, dojrzałemu mężowi przyzwoitą, niech słucha cudzoziemca, gdy się nad jego wyrazami, jak niewieściuch nad podniesieniem starożytnej zbroi, mocuje, gdy języka jego, jak dziecię, pieściwie wymawiać się uczy." A dalej: "póki męstwo w narodzie nie wygaśnie, póki obyczaje nie znikczemnieją, póty nie zapierajmy się owej twardości języka. Ma on i w niej swoja harmonię, swoją śpiewność, ale jest to szum odwiecznego, rozłożystego dębu, nie poświst chwastu, który za każdym polotem wiatru zgina się lub łamie i cienkim tylko odgłosem jęczenia wydaje". - To postrzeżenie we względzie języka polskiego odnieśmy do Grażyny. Nigdzie bowiem właściwszego przystosowania mieć nie może. Twardy jest styl tej powieści jak żelazna zbroja, chropowaty jak chrzęst tej zbroi, kiedy nią silne potrząsają ramiona, ostry jak na starych obrazach fizjonomie rycerzy, a tak dziki i malarski, jak były dzikie i leśne serca mężów pogańskiej jeszcze Litwy i pancernych mnichów, co ich chrzcili i mordowali. Naśladowcza tej mowy harmonia, strojnej własnym wdziękiem, myśl czytelnika obraca ku owym czasom, kiedy się dziać miała rzecz poematu; stawia nas niejako wśród ludu Litawora i oprowadza po wewnętrznych jego zamku komnatach. Jestże co pierwotworniejszego w systemie poetyckiej naszej literatury albo co by ściślej spowinowacone było z daleka przeszłością, której echo tak donośnie, tak wyraźnie grzmi, brzmi, odbija się w samym wysłowieniu? - Koloryt stylu, namiętności, uczuć w czwartej części Dziadów jest pośmiertny, jakby zafarbowany tynkiem myśli namiętnego wywołańca grobów, tułacza martwych krain. Jest to styl rozpamiętywań upiora, a styl Grażyny na kształt rdzy pokrywającej sprzęt rycerski starego wieku. Jeżeli przypuścimy, że pewna różność zachodzi między poezją i sztuką artysty, między realizmem i idealnością (co, zdaniem moim, nie podpada zaprzeczeniu), rzec by można, zawsze jednak z bacznym względem na właściwe znaczenie tych wyrazów, jakoby czwarta część Dziadów była tworem poety, a Grażyna tworem obrazowego sztukmistrza. - Przynajmniej wielka zgodność wykładu kunsztownego z treścią, zgodność i tożsamość kolorytu z wewnętrzną istotą rzeczy, w jednym i drugim przypadku zdają się popierać to mniemanie i upoważniać do takiego sądu.

Te są dwa, zdaniem moim, najpiękniejsze twory Mickiewicza, w których poetycki i artystowski talent tego wielkiego sztukmistrza najokazalej zajaśniał. Mniemanie powszechne przyznało pierwszeństwo przed nimi Wallenrodowi. Ja inaczej sądzę. Czyn wspaniałomyślny pięknej Litewki jest rzeczą poematu Grażyna: zaś rzeczą poematu Konrad Wallenrod jest szlachetne przedsięwzięcie i nie mniej wspaniałomyślne poświęcenie się dzielnego Litwina. "Wieść prawdziwa jak rachunek, a dziwna jak mara." Wallenrod służył Litwie obłudą, złamaniem wiary, utratą cześci. Lecz po odcięciu głębokiego i politycznego w tym rozumienia, poema Konrad Wallenrod cząstkowo, ułamkami śliczne i czarujące, w rozwinieniu jednak swoim jako twór sztukmistrza i we względzie artystowskim całością organiczną, poetycką nie jest. Pisząc to, nie lada zapewne materią wzruszam: wiem, jaki tym zgiełk rozniecę wielbicieli Wallenroda. Wszakże każdy wypowiedzieć powinien, co czuje, co myśli, głowy swojej nigdy nie poddając pod posłuszeństwo, choćby nawet powszechnej, opinii. Moje zaś rozumienie w tym względzie jest takie: że w układzie Wallenroda, rozciągłym, głębokim, śmiałym, przechodzącym miarę zwykłych przedsięwzięć poetyckich, nie masz wewnętrznej zgody i harmonii między częściami, między masami ogólnej konstrukcji poematu. Rzecz dobrze pomyślana i w początkach rozpostarta daleko, chromieje, słabnie w dalszym wywodzie. Mickiewicz nie zrealizował wielkiego planu, nic rozwinął i nie wyczerpnął idei swego poematu. Między charakterem Wallenroda, między scenami, gdzie się ten charakter najjawniej wyraża, a ekspozycja głównej jego sprawy zachodzi widoczny, uderzający niestosunek - taki sam, jaki częstokroć postrzegamy w nie dokończonym gmachu genialnego architekty, kiedy myśl i staranie swoje w to położywszy, żeby ustroić front całym przepychem swej sztuki, resztę budowli jak może najskwapliwiej, naprędce przyrządza, żeby jako tako przypadała do miary z głównym efektem od przodu. Wielka także zachodzi dysproporcja między częścią genetyczną poematu, to jest między tą częścią, gdzie się rzecz przed naszymi dzieje oczyma, a częścią opisową, narracyjną. Wojna Zakonu z Litwą w porównaniu z tym, co ją poprzedza, prędzej, krócej odprawiona, niżeli plan dzieła wymagał, widocznie skutek osłabia. Czemuż nie widzimy Wallenroda w namiocie z Halbanem? Porozumiewanie się, znoszenie z Witołdem, tak ważne i tak zajmujące, w obręb poematu prawie nie wchodzi. Walter Skot porównywa bieg powieści z rosnącą chyżością kamienia, gdy na dół z stromego spada pagórka. Z początku wszelkie mija przeszkody, następnie coraz prędzej się toczy, na wpół drogi i ku końcowi spadku warcząc z łoskotem: a gdy już ma stanąć u kresu, natenczas z niewypowiedzianą leci szybkością. Ale ruch, bieg powieści w Wallenrodzie nie zdaje się być tym kształtem uregulowany. Jest to rzeka nie wszędzie spławna, nie wszędzie żaglowną linię mająca; nurt jej niestały, zawodny: chyżość strumienia niejednaka. Tu wielki rozlew, wezbranie z brzegów; gdzie indziej wąskie i coraz węższe koryto, tak że je pieszy wędrowiec żartkim przebędzie skokiem. I na mieliznach nie zbywa! - Te zarzuty dotyczą ekonomii wewnętrznej poematu. Ale sam bohater powieści daleko większemu podlega zarzutowi. Któż by dał temu wiarę? Wszak ci ten Wallenrod, ten rycerski Krzyżak, pogromca Zakonu, jest przecie zakochanym czwartej części Dziadów upiorem! Ta sama miłość, ten sam koloryt namiętności, ledwo nie też same wyrażenie:

Bóg mnie oświecił **, ja powracam z Litwy.

Ja owe miejsca, twój zamek widziałem,

Kowieński zamek -już tylko ruiny:

Odwracam oczy, przelatuję czwałem,

Biegę do owej, do naszej doliny.

Wszystko jak dawniej! też laski, te kwiaty;

Wszystko, jak było owego wieczora.

Gdyśmy dolinę żegnali przed laty.

Ach! mnie się zdało, że to było wczora! Kamień, pamiętasz ów kamień wyniosły,

Co niegdyś naszych przechadzek był celem? -

Stoi dotychczas, tylko mchem zarosły.

Ledwiem go dostrzegł, osłoniony zielem. Wyrwałem zielska, obmyłem go łzami:

Siedzenie z darni, gdzie po letnim znoju

Lubiłaś spocząć między jaworami:

Źródło, gdziem szukał dla ciebie napoju:

Jam wszystko znalazł, obejrzał, obchodził,

Nawet twój mały chłodnik zostawiono,

Com go suchymi wierzbami ogrodził.

Te suche wierzby, jaki cud, Aldono!

Dawniej mą ręką wbite w piasek suchy,

Dziś ich nie poznasz, dzisiaj piękne drzewa

I liście na nich wiosenne powiewa,

I młodych kwiatków unoszą się puchy.

Ach! na ten widok pociecha nieznana, Przeczucie szczęścia serce ożywiło:

Całując wierzby padłem na kolana.

Boże mój - rzekłem - oby się spełniło!

Obyśmy, w strony ojczyste wróceni,

Kiedy litewską zamieszkamy rolę,

Odżyli znowu! niech i naszą dolę

Znowu nadziei listek zazieleni!

Wszystkoć to prześliczne, nie przeczę, i ów kamień, i ta wierzba, i te kwiatki, i listki, i puchy! Ale jak źle się wydaje u Wallenroda ta pieściwość rozpamiętywań, ta poezja pamiątek!! W owym wieku tak poetyckim, lecz poezją życia, poezją rzeczywistości, a nie poezją tkliwych, sentymentalnych wspomnień!... Dopiero kiedy społeczność, wychodząc z czasu fantastyckiego, lodowacieje powoli starością rozumu, kiedy rozum jasnością swoją, swoim mędrkowaniem i rachmistrzostwem wszystko odczaruje, co się koło nas dzieje, co się nawet działo w przeszłych czasach, kiedy rozbiec urok każdego omamienia, każdego uczucia, imaginacji, zapału, uniesienia, dopiero natenczas, w tej epoce doskonałej, zimnej refleksji, kiedy drży serce nasze, ale od polarnego mrozu, nie z zachwycenia - wtenczas dopiero rodzi się poezja melancholii, poezja czwartej części Dziadów. - Pustelnik mówi do księdza:

Obraz tego rozstania dotąd w myśli stoi:

Pamiętam śród jesieni... przy wieczornym chłodzie -

Jutro miałem wyjechać... błądzę po ogrodzie!

 

W rozmyślaniu, w modlitwach szukałem tej zbroi,

Którą bym odział serce miękkie z przyrodzenia

I wytrzymał ostatni pocisk jej spojrzenia!

 

Błądziłem po zaroślach, gdzie mnie oczy niosą,

Noc była najpiękniejsza! Pamiętam dziś jeszcze:

Na kilka godzin pierwej wylały się deszcze,

Cała ziemia kroplistą połyskała rosą.

Doliny mgła odziewa, jakby morze śniegu:

Z tej strony chmura gruba napędziła lawy,

A z tamtej strony księżyc przezierał bladawy. Gwiazdy toną w błękicie po nocnym obiegu:

Spojrzę... jak raz nade mną świeci gwiazdka wschodnia.

O, znam ją odtąd dobrze - witamy się co dnia!

Spojrzę na dół... na szpaler... patrz, tam przy altanie

Ujrzałem ją niespodzianie! itd.

 

Ta miłość, te wyrażenia, te myśli, te widoki natury zachwycają w Dziadach, ale wszystko to jest uderzającym anachronizmem w Wallenrodzie. Rzecz jego nic przypada w te czasy i jego charakter z taką miłością żadną nie rymuje miarą... Ta, że tak powiem, modernizacja pojęć i kolorytu stawia w fałszywym świetle bohatera poematu, samej rzeczy przyczyniając nieforemności, bezkształtności. Wreszcie już to jest maniera sentymentalna, z której, przy częstszym jeszcze używaniu i wznawianiu tego, co się raz rzekło, łatwo wykształcić by się mogły pewne jeremiady tkliwych westchnień i pewna rutyna miłości. Tak samo Rossyni grandioso swoje nieraz rozprasza częstym powtarzaniem spowszedniałej w orkiestrze pieściwości.

Krótko mówiąc: cały romans Alfa i Aldony zły skutek czyni w tym poemacie. Aldona nawet ku końcowi stroi zaloty niegodne pustelnicy. Wymawiając się kochankowi, który ją chciał unieść do Litwy, powiada: ja się "zestarzałam, zbrzydłam... Nie, niechaj nigdy nędza pustelnicy, jej zgasła źrenica, jej twarzy bladość nie kazi w pamięci twojej oblicza pięknej kiedyś Aldony. I ciebie także nie chcę widzieć z bliska - daruj, mój kochany, że ci to mówię, ale i ty może dzisiaj już nie jesteś taki, jakim bywałeś przed laty. Alfie, nam lepiej zostać takimi, jakimi dawniej byliśmy".

Aldona nie chce paść z uniesieniem w ramiona Alfa - czegoż chce? oto chce go tylko widzieć żywym, co wieczora z nim rozmawiać: osładzać chce tym sposobem wszystkie cierpienia. "Staraj się - mówi - częściej i raniej przychodzić." - Co większa, Aldona chciałaby mieć nie tylko Alfa, ale całą Litwę w miniaturze koło swej wieży:

Gdybyś - posłuchaj - wokoło równiny

Chłodnik podobny owemu zasadził

I twoje wierzby kochane sprowadził,

I kwiaty, nawet ów kamień z doliny;

Niech czasem dziatki z pobliskiego sioła

Bawią się między ojczystymi drzewy,

Ojczyste w wianek uplatają zioła,

Niechaj litewskie powtarzają śpiewy, itd.

 

Toż samo, słowo w słowo, co w Szwajcarskiej familii Weygla!! - Czyż nie wpadło w myśl Mickiewiczowi, że to wszystko jest drobne, małe, że to afektacja i ledwo nie takie samo wydwarzanie, jakim mieszkańcy miast tęsknią do pięknej za miastem natury? - Czegoż żąda Alf, gdy mu się nie udało przełamać uporu Aldony? Oto przynajmniej na pamiątkę "gałązki z wieży", a ponieważ na wieży kwiaty nie rosną, to przynajmniej nitki z odzieży, albo z warkocza zawiązki, albo wreszcie kamyczka z muru! - W te śmieszności dzieciństwa wpadł wielki artysta, myślący sztukmistrz! Jakże to wszystko osłabiło wdzięk tego poematu! Ileż w tym wszystkim psychologicznej i poetyckiej nieprawdy! - I tenże to Wallenrod, pomyśliłem sobie, ten Alf pierwszej sceny, wielki, straszny, którego włos posiwiał za młodu, który w samotności grób myśli swoich roztwierał napojem, który jednego razu, winem i wieścią barda rozpalony, odśpiewał wrogom złowieszczą balladę?

Wytrysk ognistego ducha, strumień najczystszego uniesienia, najwyższa liryczna inspiracja, płomień miłości - to czwarta część Dziadów Adama Mickiewicza! Doskonałe malownictwo historyczne, najpiękniejszy realizm poetycki i artystowski, prawdziwe objawienie przeszłości, to Grażyna! Mozaikowa robota poety nie umiejącego wyjść myślą i duszą z swojej indywidualności, z swej jednostki, nie umiejącego odjąć się samemu sobie dla rzeczy i stworzyć świat oddzielny, odrębny, za granicą swego ducha - to poema Konrad Wallenrod! Jedno z największych dzieł literatury naszej, choć się tylko z pięknych fragmentów składa, i zarazem przykład jawnie, jaśnie pokazujący, jak trudno sztukmistrzowi indywidualnemu, subiektowemu przenieść się z swej idealnej sfery w sferę wielkiego poetyckiego realizmu. - Inne poezje Mickiewicza, np. Sonety krymskie, Farys, noszą na sobie cechę obcego klimatu. - Jest to wielowiedztwo geniuszu i niejako aklimatyzacja fantazji spod cudzego nieba w ojczystej literaturze pewną uniwersalnością ducha i erudycją poety.

Rozpostarł się i mistrzuje pierwiastek indywidualny w pismach Mickiewicza. To "ja" samego poety wszędzie się przebija, wszystkiemu swojej użyczając właściwości. Myśl jego wewnętrzna, samotna, wielka, melancholijna, jest jego ogniskiem i gwiazdą na firmamencie jego poezji; jest jego i żywiołem, i światem, gdzie duch twórczy zamieszkał, gdzie się bezprzestannie objawia, wszystko z siebie snując, jako pająk wije z siebie pajęczynę. Cokolwiek koło siebie postrzeże w naturze widomej, w społeczności, w historii, to wszystko ku sobie odnosi i farbą swego geniuszu, swej jednostki tynkuje. Jest to poeta rozmyślacz, mąż namiętny, liryk z daru i użyczenia nieba, filozof własnego serca. Zawsze duma i marzy, i miewa swoje widzenia. W jednej tylko Grażynie o sobie zapomniał. - Przeciwnie J.B. Zaleski! W jego pismach obadwa te poezji atomy, idealizm i realizm, duch i materia, muzyka i figury, fantazja i rozmyśl artystowski, dumanie i res statuaria, snycerstwo, śpiew i kształt, w większej z sobą zgodzie, w większej harmonii zostają; toż zdają się być pod równiejszą niejako i miarą, i wagą rozdzielone. Częścią w zamyśle samotnym i tęsknocie, częścią jest w rzeczywistości. To górnymi wzlatuje pojęciami, to wyobraża, kształci. Jego postacie rześkie, szykowne, żywe, żwawe, poskoczne, mile w oko wpadają. Zwykle w jasne przyodziewa je szaty. Taki jego stary myśliwiec, takie kozactwo, tacy rycerze dum ukraińskich! Czasem ekscentryczny, poza krańcami prawdziwego świata w idealnej krainie: to znowu wewnątrz natury, w społeczeństwie i w historii, jak tamta naiwny i szczery, jak ta prawdziwy i realny. Żartkiego dowcipu, bystry, przenikliwy: myśl ma prędką jak widzenie i pochmurną, i wesołą. Oko tego wieszcza nie zawżdy łzą smutku zroszone, żywiej promieni, raźniej, jaśniej, dalej widzi. I śmieje się, i płacze na przemiany. Imaginacja Zaleskiego śklana, czysta jak błękitna wód powierzchnia, a fantazja różnobarwa, różnolicowa, mieniona jak gra kolorów i ziemskie na obłokach malowidła ku schyłkowi dnia jasnego albo jak farby tęczy na tle ruchomym w powietrzu-kręgu, szerokim łukiem zbiegającej, gdy deszczowe rzedną chmury. Taka właściwość, ten charakter poezji autora Rusałek! Przecinają się tu, że tak rzekę, dwa wielkie koła jednakiej średnicy, dwie sfery- realna i idealna. Jeżeli z miary wychodzi i równego tych mas podziału, to bardziej i częściej ku stronie realizmu. W tym największa sforność i energia ducha tego młodego poety. Nie bez słusznej więc przyczyny zowiemy go wieszczem minionych wieków, poetą zgasłych plemion, ponieważ ich postacie i głosy rozciągłymi tonami swojej arfy z zapadłego wywołuje zmierzchu. Sam ten sztukmistrz dla własnego tylko użytku narządził owe muzykalne, dźwięczne naczynie i swojej roboty strunami takowe nawiązał. Nikt bowiem tak jak on nie zagra na jego instrumencie. Darmo by się kto na to silił i wielkim zdobywał dowcipem - jako niegdyś żaden dworzanin, żaden zalotnik wdowiejącej Penelopy nie zdołał napiąć starego łuku króla Itaki i w cel strzałą ugodzić, choć i piękna kobieta, i udzielna wyspa na morzu były nagrodą tego strzału. - Z tej przyczyny tak źle się wydaje, co bądź naśladowcy Zaleskiego jego miarą, w jego duchu napisać chcieli. Te są cechy ogólne. - J.B. Zaleski nie ogłosił jeszcze zbioru wszystkich pism swoich, niemałe fragmentami oryginalnych poematów umieszczanymi w dziennikach periodycznych wzbudziwszy oczekiwanie. Wyjątek z Rycerskiego rapsodu, Rusałki, Damian, Mazepa, dumy, fantazje, otóż ledwo nie wszystko, co mi się czytać zdarzyło. W tym jednak wyraziły się już charakter i właściwość jego poezji, a szczególniej poetyckiego stylu. Pod względem zewnętrznego nawet kolorytu, rytmu i mechanizmu, co tylko pisze Bohdan Zaleski, zdaje się być na kształt ochotnego ognia w nocnej dobie, kiedy strumień płomienisty nagle, prędko, wysoko strzeliwszy w górę, na tysiączne się rozsypie, rozwieje i bryznie gwiazdy, wieńce, krzyżyki, zygzaki, wstęgi i smugi świetlne. Albo także jest to coś na kształt zasłony Rusałek z rubinowych isk[ie]r jutrzenki. Takie Czajki, takie Śpiewające jezioro!

Toż Czarnomorca w noc na pogoni

Nuta dnieprowskich dum aż tu dzwoni?

O! nie dnieprowskich nuta to dum -

To jakiś srebrny, przeciągły szum,

Luba harmonia tonów tysiąca

Mile niebieskim arfom wtórząca.

Słodki, czarowny, powietrzny brzęk,

Jak owych pieśni hurysek dźwięk;

Co przy dziewicy, w letni poranek,

Śniący na kwiatach roi kochanek.

 

Nikt w Polszcze nie ma takiego stylu i takiego wysłowienia. W tym mu najpoprawniejsi klasycy nie zrównali. Sposób pisania jemu tylko właściwy, świetny, mamiący, artystowski, wykończony, brylantowy. Czyż sztuka Zaleskiego nie zdaje się być w porządku idealnym efektów dzisiejszej poetyckiej literatury naszej, jakby elementem ruchu, biegu? I tak jest w rzeczy samej. Prędka, wietrzna, powiewna, roznośna działa mocą sprężyny i wszystko z sobą w tym systemie siłą lotu porywa.

O Zamku Kaniowskim Seweryna Goszczyńskiego mówiłem w innym miejscu.*** Artykuł z tego powodu umieszczony w jednym z pism warszawskich oburzył wielu czytelników. Wzruszano litośnie ramionami, kiedy prawiłem o talencie tego znakomitego pisarza. Dotychczas uwłaczają mu niektórych krzywe zdania. Z przywar wysłowienia, nie wszędzie tak, jak by może na rzecz rymotwórczą wypadało, gładko i starownie okrzesanego; z niedbałości w wielu miejscach na czystość i wytwór polszczyzny wzięto u nas pobudkę do odsądzenia poematu Goszczyńskiego od wszelakiej niemal cześci. Taki sam los, z takich samych pobudek spotkał Marię Malczewskiego. Atoli dostatecznie tego wypowiedzieć nie mogę, jak nieopatrzny jest ten sąd - tym boleśniejszy, tym nieopatrzniejszy, że narodowej chwale pod tym względem najchlubniejsze wydziera zaszczyty. Przyznaję: Goszczyński nie ma poprawnej, wytwornej dykcji Mickiewicza i Zaleskiego, ale ma owo rozległe pojęcie i ten rozmysł artystowski, tę bujną, płonącą, ognistą fantazją, która go stawia w równej mierze z obudwoma wspomnionymi pisarzami. Gdzie się tylko duch wyraża, szanujmy go, poważajmy. Gdzie jest natchnienie poetyckie, tam wnikajmy w treść, w istotę rzeczy, na resztę mniej dbając. - Po wyjściu na widok publiczny Zamku Kaniowskiego zlecił przed rokiem Seweryn Goszczyński mojemu staraniu ogłoszenie drukiem swoich poezji lirycznych, które teraz dopiero wydane być mogą. Obecnie pracuje on nad nowym poematem: Polak w jasyrze.

Dzienniki periodyczne dzielą częstokroć na kawałki, co jednym zawodem odbyć trzeba. To samo stało się z moim artykułem o Zamku Kaniowskim. Podzielono go na tyle cząstek, że w końcu nikt nie zrozumiał autora. Zresztą i na drukarskich, wykrzywiających istotę rzeczy nie schodzi pomyłkach. Z tej przyczyny umieszczam tu treść Zamku Kaniowskiego z małymi odmianami dla pokazania na oko czytelnikowi, że układ wzmiankowanej powieści, dziwny i fantastycki, ma prawdziwe, poetyckie zalety z sprawności w wywodzie i prowadzeniu rzeczy.

Kozak Nebaba urodził się w Białozorze na Ukrainie, niedaleko Smiły. Tam pierwsze lata jego młodości upływają. Była to sztuczka żwawa, śmiała - jak się o nim stary lirnik w tej powieści wyraża. Burzliwe, hajdamackie życie jego zaczyna się od złośliwej pustoty. Trzeba wiedzieć, że była w tej samej wsi dziewczyna cierpiąca lekkie na umyśle obłąkanie. Ksenia wychodziła każdej nocy nad brzeg pięknego, rodzinnego jeziora przeciwko nieziemskiemu kochankowi, rozumiejąc, że na odgłos jej śpiewu przybędzie w postaci ognistego latawca, niby meteoru przelatującego po jasnym niebie. Wiara w takie duchów z ziemiankami związki była wtenczas dosyć pospolita na Ukrainie. Łatwo też, jak wiele innych niestworzonych baśni, chwytała się głów zabobonnej prostoty. We wsi wiedziano o tym. Lecz Nebaba nie należał do rzędu łatwowiernych. Przyrzekł, i bodaj czy nie założył się, że diabła na schadzce dostrzeże. Dla własnej więc i rówienników rozrywki udaje się o tajemniczej godzinie nad brzeg jeziora i wmawia w Ksenia, jakoby był owym kochankiem, za którym tak długo tęskniła. Ksenia daje temu wiarę: uwierzywszy, nie opiera się chęciom Nebaby. Związek ten, tak ściśle zaczęty, trwał zapewne przez czas niemały, póty przynajmniej, że go wyświecił przed wiejską drużyną skutek przynoszący wszędy dziewiczej skromności niesławę. Ksenia rozkochała się namiętnie w swoim zwodzicielu. Już na pokątnych nie przestaje schadzkach, ale wiedziona instynktem miłości, silniejszej nad samo obłąkanie, już go i w tłumie rozeznawać i śledzić nawet zaczyna. Stąd nieznośne dla Nebaby od wiejskiej młodzieży przymówki; stąd dotkliwa uczucie wstydu, stąd myśl zatarcia śladów występnego czynu i pierwsza zbrodnia. Topi Ksenią. - Dostały mu się od natury: uroda, dowcip, wspaniała ochota do wszystkiego i miłość ojczystych swobód: ale razem tym zaletom przeciwne, nieukrócone namiętności: zawziętość w uprzedzonej myśli, duma, niestatek i burzliwość. Charakter niepospolity, na wpół dziki, gwałtowny. Taki jest bohatyr tej powieści. Lecz dodać winienem, że wszystkie te sprawy na lat kilka rzecz poematu uprzedzają.

Ksenia jednak nie zginęła. Szczęśliwym trafem prędko z wody wyratowana powraca do życia, ale zwiększone tym wypadkiem obłąkanie w pospolitym u gminu rozumieniu nie zostawuje żadnej już wątpliwości co do związków tej kobiety z piekłem. Od tej chwili można Ksenią uważać jako ofiarę wywołaną do życia dla dręczenia winowajcy najboleśniejszą kaźnią, to jest przymileniami obrzydłej kochanki.

Tę topielicę pojął i wystawił autor w duchu miejscowych uprzedzeń. Nic się ważnego nie działo na Ukrainie, czego by nadzwyczajne nie przepowiedziały jawiska. Bunt ukraiński, który tam zowią koliszczyzną, a szczególniej rzeź humańska miały być także nadprzyrodzonymi uprzedzone widziadłami, między innymi przez dziwną, obłąkaną kobietę, która klaszcząc, hucząc i niezrozumiale bełkocząc, z rozwianym włosem, w podartej odzieży, jak Sybilla, przebiegała sioła Ukrainy. Goszczyński wplątał w powieść swoją takie mniemanie. Ksenia jak w początkach swego obłąkania, tak i następnie to po lasach tułała się, to nad brzegami wód na noc całą siadała, myślą napowietrznego goniąc kochanka, z wzrokiem ku niebu na gwiazdy obróconym, wedle wyobrażeń ukraińskiego ludu, jakoby spadające gwiazdy były złymi duchami. Taką ona piosnką wzywa kochanka:

Wypłyń, wypłyń zza obłoku!

Po błękitnym przeleć niebie!

Ja, kochanka, wzywam Ciebie!

W lasów ciszy, w nocy mroku.

Ho-hop! ho-hop! wzywam Ciebie! itd.

Lecz wróćmy się do osnowy poematu. - Czy to, że Nebaba chciał odjąć się niemiłym wspomnieniom, czyli też, że mu srodze dokuczały przymówki szatańskich miłostek, bądź co bądź ojczyste porzuca siedlisko. Przypadek zaprowadza go do Kaniowa, gdzie męska postać i przymioty zjednały mu najprzód względy u starszych, a potem przełożeństwo nad przydwornym kozactwem w zamku starosty kaniowskiego. Tam także młoda dziewczyna, Orlika, pociągnęła ku sobie serce atamana Kozaków, bo któryż Kozak nie położył wszystkiego starania, wszystkiej chęci i myśli swojej, żeby się podobać pięknej kobiecie? Ale już to tak przypadło Nebabie z przeciwnego losu, że miłość same nieszczęścia, na koniec zginienie przynieść mu miała. - Rządca tego zamku, Polak, powziął był równą skłonność ku Orlice. W nim miał Nebaba przemożnego, choć mniej szczęśliwego spółzalotnika, ponieważ rzeczywiście Orlika uczuć rządcy nie dzieliła. Rzecz poematu zaczyna się od następnego zdarzenia:

Bratu Orliki zlecono straż nocną około szubienicy. Według dawnych tamtejszych zwyczajów, gardłem karany bywał, spod czyjego dozoru zginął trup powieszonego winowajcy. Szyldwach, zwabiony śpiewem znajomej dziewczyny, zbiega z stanowiska w pobliskie zarosić. Tymczasem porywają wisielca z szubienicy za rozkazem rządcy zamku. W jakim zamiarze? Domyślić się można. Tak więc pan rządca umyślonym fortelem dostaje w moc swoje brata tej, która była przedmiotem i celem jego namiętnej skłonności. Zniewala ją do uczynienia wyboru między śmiercią haniebną brata i prędkim zamęściem. Niedługo wahała się Orlika: niedługo opierała się w samotnej rozmowie życzeniom obrzydłego rządcy. Przyrzekł przebaczyć mniemaną winę bratu, byle na ślubny związek zezwoliła. Przeto zostaje jego żoną dla ocalenia brata. Braterskiemu przywiązaniu poświęca miłość, spokojność, szczęście. W tej okoliczności umieścił autor katastrofę poematu.

Wszystkich zdziwiły tak prędkie zaślubiny rządcy z Orlika, która tego samego dnia jeszcze przed zachodem słońca umrzeć by wolała niż zostać Polką. - Chłopiec, wracający do zamku z torbanem, uwiadomił Nebabę o całym zdarzeniu. Oburzył się ataman. Pozostaje mu tylko wzięcie zemsty z wiarołomnej kochanki i szczęśliwszego, jak mniemał, Lacha, gdyż nie znał skrytego powodu, którym ją rządca zamku swojej woli posłuszną uczynił. Owczesne niepokoje i zawichrzenia wnętrzne Ukrainy, toż bliskość obozu Szwaczki, który przodkował kaniowskim powstańcom, nastręczały mu do tej zemsty łatwą sposobność. Przeto ku wieczorowi, opuściwszy zamek, przeprawia się przez Dniepr na drugą stronę. Tu niepojęte dla mieszkańców Kaniowa, dziwne widmo Kseni, uważane od gminu jako znak bliskiej klęski, ukazaniem się swoim na scenie burzliwego życia Nebaby wznawia w jego umyśle zapomniane od lat kilku wspomnienia, przydając do obecnych cierpień niepokoje trwożnego sumienia, gorycz i kaźń przeszłości. A jednak ta nieszczęsna kobieta jednego tylko żąda uściśnienia! Za jedne przymilenie kochanka dałaby życie swoje. Krzyk i klaskanie opętanej, a prędzej myśl uwolnienia się od napaści nienawisnej Kseni, bodajby gwałtowną jej śmiercią, zatrzymują Nebabę. Szalona zbliża się i odbiera od Kozaka uderzenie pięścią, co, zdruzgotawszy jej skronie, powinno było położyć kres życiu mniej nadzwyczajnej istoty. - Ale Ksenia żyje jeszcze! Zadana rana tylko odrazy jej przyczyniła. - Nebaba na drugiej stronie rzeki łączy się ze Szwaczką: następnej zaś nocy obóz powstańców znowu przechodzi na ziemię polską, gdzie w nadbrzeżnych Rosi lasach obrabują sobie stanowiska. - Opisanie obozu Szwaczki przypomina niektóre Rembrandta malowidła. Widok ten okazały dzikością silnie zajmuje imaginacją czytelnika. Grupy dobrze uszykowane, rysunek trafiany, koloryt zgodny z rzeczą: wiele prawdy, wiele talentu. Starość Szwaczki czyni go już ociężałym, a nałóg pijaństwa nieczynnym. - Dzbanek zazwyczaj nad marsową przenosił sprawę. Tymczasem położenie powstańców staje się coraz trudniejsze, krytyczniejsze. Zguba ich niedaleka, bo oddział Polaków, ściągnionych przez ostrzeżonego rządcę kaniowskiego zamku, wtargnął już w przyległe lasy i coraz bliżej ściska Kozaków. Nebaba, zniecierpliwiony nieczynnością Szwaczki, zgromadza powstańców, staje na ich czele i porzuciwszy w lesie niewytrzeźwionego starca posuwa się naprzód ku Kaniowowi. Lecz jeszcze dzień jeden odwleka zgubę zamku. Dla tym pewniejszego osiągnienia zamiarów zemsty umyślił był Nebaba zakraść się w cieniach następnej nocy pod mury Kaniowa i dostać go przemocą, rozumiejąc, że ufność rządcy, położona w żołnierzach polskich, którym zlecił baczenie i śledztwo poruszeń w obozie Szwaczki, wszelką z tej strony bojaźń oddaliła. W czym tak dobrze począł sobie, że nie postrzeżony przemknąwszy się przez polskie czaty, rozsypał swoich Kozaków po zaroślach, tuż pod samym miastem, żeby za nadejściem nocy gotowi byli lecieć do szturmu. Traf przygodny zrządził, że ten zamiar nie doszedł do skutku. Przeciwnie, wszystko mściwemu Nebabie niepochybną zgubę niesie. Orlika, rządczyni gmachu kaniowskiego, nic mogąc przywieść dłużej na sobie zmuszenia, co tak boleśnie najtkliwszą jej skłonność rozdzierało, nie mogąc się odjąć żalowi i rozpaczy, uniesiona srogą dla rodu panów zwierzchnich i gwałciciela nienawiścią, umyśliła zabić męża i dopełniła tego czynu w nocy, krwawy zamiar osłoniwszy kłamliwym przymileniem niewieściej czułości. Wytrzeźwiony Szwaczka, gdy po-strzegł, że go niewierne kozactwo porzuciło, co w skok leci do Kaniowa i uprzedzając Nebabę nagradza swoje niedbalstwo podburzeniem tamtejszych chłopów. Nebaba tymczasem, postrzeżony w ukryciu swoim od polskiego szpiega, który pod zmyśloną postacią starca, żebraka czy dudarza, tajemniczym zjawieniem się i zniknieniem swoim, bardziej zaś jeszcze niemiłą z minionych lat powieścią, serce jego tak boleśnie zakrwawił, już odtąd zostaje pod ścisłym Polaków dozorem. Ku wieczorowi zbiera swoich. - Wyruszają. - Dwaj żołnierze polscy przebrani po kozacku, świadomi języka, łączą się z nimi. Noc coraz bardzie) ciemnieje. Jeden z przebranych szpiegów ofiaruje chęć swoje przewodniczenia po błędnych drogach. Naprowadza ich manowcami na oddział Polaków. Drugi wystrzałem znak daje. W okamgnieniu hufiec Nebaby otaczają liczniejsi nieprzyjaciele. Zaczyna się bitwa; wtem postrzeżono pożar zamku. Szwaczka już go był dobył, zapalił i wewnątrz uganiając się za rządczynią, którą zbrodnia obłąkała, zginął razem z nią samą i większą swoich częścią pod stropami przetlałego gmachu.

Szeroka na niebie łuna czerwonego blasku płomieni przyświeca Nebabie. Rozpacz kieruje jego uderzeniami i nowych sił mu przyczynia w pojedynkowych zapasach z mężnym Polakiem, który, utraciwszy pałasz, zrazu ustępuje natarczywości przeciwnika, lecz po chwili kruszy jego szablę i tej szczątkami liczne rany mu zadaje. Nurzający się we własnej krwi ataman Kozaków słyszy głos Kseni, która od dawna tej bitwie z boku się przypatrywała. Nie broni jej przystępu; owszem, wedle przemożności swojej w takim położeniu, zmyśla obojętność dla ukarania zadaniem nowej rany nienawisnego widziadła, zesłanego jakby z podziemnych krain na kaźń za przeszłe jego grzechy. Po czym sam utraca zmysły i dostaje się w moc Polaków. Oddział jego zniesiony. Polacy spieszą ku ruinom zamku. Żadna pomoc uratować by go nie zdołała. Lecz zwycięzcy chcą i mogą ukarać sprawców takiego spustoszenia, których wzięli w niewolę. Gruzy zamku przemieniły się w warsztat katowski. Do sprawiedliwości przydano okrucieństwo wbiciem na pal ponad bramą zamku żywego jeszcze Nebaby. Innych uszykowano w biesiadujące niby grupy, żeby na placu łupieskiej sprawy swojej wśród wolnych płomieni konali. Nebaba na palu wbity tyle miał jeszcze przytomności, że mógł widzieć wszystko, co się koło niego działo. Wówczas to nową oszpecona raną wysuwa się z gruzów Ksenia, przybliża się, wspina na pal i całuje kochanka ostatnim, śmiertelnym pocałowaniem, którym mu na wieki usta zamyka. Nebaba kona: niedługo skonać musiała i Ksenia, bo jej zwłoki widziano w bliskości tego miejsca.

Taka osnowa poematu Seweryna Goszczyńskiego. - Charaktery jego nie są tak szlachetne, jak w powieści Malczewskiego, ani tak zajmujące sytuacje. Inna też rzecz, inny zawód. Wielkie jednak masy ogarnął! Zresztą co tylko w scenicznym działaniu, w akcji dramatycznej z pierwiastków swoich przed naszymi oczami się rozwija, rozplata, niepochybnie utworem jest i sprawą prawdziwego artysty, prawdziwego poety. Piękny fragment, piękna scena, szczęśliwie skreślony charakter tej lub innej osoby zajmą na chwilę i chwilowe wzbudzą oklaski: lecz tylko całość głęboko pomyślana, głębokim rozmysłem artystowskim nigdy zapomnieniu nie ulegnie. Nadać ruch masom, rozwikłać działanie - w tym całe misterstwo geniuszu. Genetyczna, ruchoma być musi jak umiejętność, tak poezja. Ten genetyczny, rodzajowy charakter postrzegam w poemacie Goszczyńskiego: z tej przyczyny nie waham się policzyć je do rzetelnych ozdób literatury polskiej, nie zbijając bynajmniej słusznego zarzutu niepoprawności, owszem, rozciągając go nawet dalej do samego tej powieści układu, gdzie rzecz, osobliwie ku końcowi, nie tak jasno i zrozumiale wyłuszczona, jak by życzyć należało. Znać pośpiech tu i owdzie, znać skwapliwość: a z tego zawsze rodzą się nieszykowność, ustyrki, zboczenia.

Powie kto: "nie godziło się prostego Kozaka wysadzać na bohatyra poematu!" - W czym atoli nie masz nic przeciwnego zamiarom autora. Kozaków, jakimi byli w istocie, stawia przed oczy nasze. To jedynie miał na celu, tego dokazał. Bohatyrem poematu może być nie tylko Kozak, ale nawet żebrak, włóczęga. Komuż rześka postać tego Nebaby w kosztownej burce, w wytwornym atamańskim stroju, komuż się nie podoba? Któż go wśród hajdamackiej czerni nie rozróżni z dumy na czole, po oblicza krasie? Jak sam zwierzchni Pan polski tak przed panem hardy, duszą był dziewcząt i wieczornic. Ten czarny wąsik jego, co nad różowymi zwija się ustami, ten wzrok, co przy brwiach ciemnych tak raźnie odbija, ten kształt postawy spiętej burką, co się tak wydaje w wspaniałym pochodzie, jak maszt bajdaku lecącego w zawód z wiatrem po Dnieprze! Nie prawdziwyż to wizerunek? Nie zajmujące, nie trafne schwycenie rysów narodowych i charakterystycznej fizjonomii narodowej? - "Szczęśliwa, którą zaczepi uprzejmie: szczęśliwsza, którą uściśnie; najszczęśliwsza, której wstążeczkę w sełedec zaplecie". To w milczeniu rozmyśla o zemście i miłości, to przygania Szwaczce ostrymi słowy, że leniwy i opój, wreszcie towarzyszów przeciwko niemu podburza i w zapłacie za dzielną wymowę gnuśnemu starcowi przełożeństwo odbiera! Dzikie, leśne serce jego. Popędliwy, niesforny, zuchwały, mściwy, zakochany, w uniesieniu nie czyniący sobie żadnego zmuszenia, okrutny. Z duszą i ciałem taki sam, jakimi byli rzeczywiście owi Kozacy, o których wiemy z wieści i dumek.

Żadną miarą, zdaniem moim, niechaj kto mówi co chce, tej hajdamackiej czerni z literatury polskiej (jak niegdyś z społeczeństwa podnioślejszym zapewne sercem niż mądrą polityką) wypłaszać nie powinniśmy. To nieodrodne plemię dzikich stepów potrzebne zdaje się naszej poezji, jak przedtem w usługach Rzeczypospolitej odganiało od dziadów naszych postrach tatarskich i nogajskich najazdów. - Ów Szwaczka z czarnym na twarzy szramom, u którego wąs długi zwiesza się na pierś obrosła, ów ociężały rozbójnik na Siczy, ów stary opój w powieści Goszczyńskiego źleż wydany albo nietrafiony doskonale, kunsztownie? - Niechaj nas ten gbur nie obraża. Bo to rzadki oryginał i wpośród pierwotworów flamandzkiej szkoły zabrałby niepoślednie miejsce.

Wierne przeobrażenie, rysy, właściwość wydobyta z gruzów, trafione lica, postacie dosadnymi ciągami pędzla, bijące w oczy przeciwieństwa to pogańskiej Litwy, to chrześcijańskiego krzyżactwa, to zaporoskiego ludu - owoż historyczne malownictwo poetyckiej literatury naszej, które takim wdziękiem jaśnieje w pismach A. Mickiewicza, B. Zaleskiego, S. Goszczyńskiego! Jest to, że tak powiem, podstawa, tło, grunt realny poetyckiego w tym systemie idealizmu. Cóż pomogą przepisy delikatnego gustu, jeśli je przyłożymy do tych śmiałych np. wyrażeń autora Grażyny:

Poznali męża Litwini z tych znaków:

Więc cicho jeden do drugiego szepce:

To jakiś urwisz od psiarni Krzyżaków -

Tuczny, bo pruską krew codziennie chłepce!

O, gdyby nie był nikt tu więcej z warty.

Zaraz by w bagnie skąpał się ten plucha;

Aż pod most pięścią zgiąłbym łeb zadarty.

Tak oni mówią, on niby nie słucha.

Lecz musiał słyszeć, bo się bardzo zdumiał.

A chociaż Niemiec, głos ludzki rozumiał.

 

Szymanowski, tłumacząc przez siedm lat Świątynię Wenery, za żadne wieńce i mirty febowe nie użyłby wyrażeń: u r w i s z, chłepce, plucha, łeb zadarty. Delikatność i poprawność!! Cóż rzekną ci, co ustawnie wznawiają te maksymy zniewieściałego gustu, na owe silne, dobitne, beotyckie, malujące wyrażenia, które z ćmy tak starych lat wychylają na widok powierzchowną ich szatę? - Zbierajmy rys za rysem i słowo po słowie; każde odcieniowanie, każdy rzut myśli miejmy za godne uważania. Jakiż jest ten Litawor? Jakie jego chęci? Owe znowu kołpaki rysie, ta niedźwiedzia odzież litewskiej młodzi, a z drugiej strony ten Niemiec nieruchomy na koniu, co nabija strzelbę i z różańca mówi pacierze, cóż to za widoki? - A też idylliczne, pasterskie figury Brodzińskiego? Te śliczne stroje w Wiesławie, tu mowa, tańce, gody weselne Krakowiaków i Krakowianek?

Obyczaje, ubiór, wysłowienie, wszystko na jaśnią wyciągnione. Wszystko w tej literaturze zziemianiało i polszczeje. Wszystko ma dzielność swoję, wrodzoną moc, powab, sforność. Wszystko się w pewien kształt składa. Z bezcielesnej myśli jednym wywołane tchnieniem postacie, obrazy, widma! Z różnych stron, z różnych części i okolic Polski zapomniane ozwały się głosy. Rodowitość nasza w niejednej ukazała się postaci. Wszystkie razem liście na drzewie, tak długo skamieniałym i niemym, ojczystej poezji zaszumiały. Coś nim wstrząsnęło niewidomą mocą od ziemi do korony, że teraz szeleści i rusza gałęziami w wiatru powiewie i mruczy, i gada jakby odczarowane. Piękny to instrument - śpiewające drzewo! Różne wydaje tony, od najniższego, najgrubszego przez pośrednie dźwięki skali do najwyższego, najcieńszego, jak w strojnej orkiestrze złożonej z wielu dud, piszczałek, dętych i rżniętych naczyń. Któż to wszystko wypowie? - Oto w tej dzisiejszej poetyckiej literaturze naszej mamy westchnienie do Stworzyciela nieba i ziemi w hymnie Woronicza. Jest to modlitwa przed burzą. On wyliczał dobrodziejstwa Opatrzności dla narodu polskiego wyświadczone: koleją przechodził dzieje nasze od początku do końca, jedną, ale głęboką myślą rozerwanego przymierza Twórcy z miłym jemu ludem wszystkie swoje farbując utwory. On ustawnie mowę swoję podwodził ku tym słowom u Jeremiasza zapisanym: "klaskali w dłonie przechodzący drogą, poświstywali i wstrząsali głową, mówiąc: bram waszych postać okopcona i toż to jest miasto niegdy od tylu tysięcy oświeconych i użytecznych mieszkańców osiadłe". To najstarszy poeta w kościele pamięci narodowej. Wziął na to, zdaje się, poświęcenie, żeby przy ołtarzu przeszłych czasów służbę sprawował i czuwał, żeby płomień gorejący na nim nigdy nie wygasł. Dobrze pełnił powinność swoje: dla niego przeszłość nie była ani skorupą garncarską, ani dymem gryzącym oczy. - Wtenczas, kiedy inni szukając chluby z postronnego dowcipu odstrychnęli się od prawdziwej prostoty i piękności, on sam jeden rozmyślał o narodowym pieśnioksięgu, a wzniósłszy ducha wysoko, na sam wierzchołek Libanu, dawidową przestrajał arfę. Jest także inny mąż żywy, historyczny w tej naszej literaturze, którą ustawnie pomnażał i wzbogacał, która już w dziejach żyje jego życiem - wieszcz z urodzenia i powołania, ze wszystkiego, co bądź kiedykolwiek mówił, pisał i czynił, z samego nieledwie wejrzenia swej sędziwej starości, z tych białych włosów, co skroń jego wieńczą i na ramiona spadzią, z tych nareszcie nigdy nie wygasłych wspomnień ojczystej historii, które oblicze jego rozjaśniają i mgłą osnuwają poetycką, kiedy się po naszych przechadza ulicach. To Julian Niemcewicz! - Ta literatura ma świetne uniesienie liryczne i najpiękniejszą idealność w nadobnym misterstwie, i indywidualnym talencie Adama Mickiewicza, ma historyczne malarstwo w stylu porywającym Zaleskiego, w Grażynie i powieści Malczewskiego. Ma na koniec fantasmagoryczność swoją i prawdziwą poetycką alchemią w oryginalnym, dziwnym geniuszu Goszczyńskiego. Z różnych składa się atomów, z różnych pierwiastków - realnego i idealnego, snycerskiego i muzykalnego. Tło jej różnowzorowe, różnobarwe.

O tej poezji naszej obiektowej i indywidualnej, o tej jej wielkiej rzeczywistości i zamyśleniu fantastyckim ledwo nie to samo rzec by można, co Montaigne starą francuszczyzną powiedział o mowie ludzkiej, jakoby była: un art leger, demoniade.

Toć jest, co nazwałem na początku tego trzeciego rozdziału architektoniką idealną efektów i wrażeń w systemie, naszej dzisiejszej poetyckiej literatury! Masy światła i cienia sprawują skutek zamierzony na malowanym płótnie. Od stosunku między realizmem i idealnością zależy także skutek w systemie poetyckim literatury. Rzeczywistość i dumanie, realizm i idealizm sztukmistrzów polskich - otoż wielkie masy nierównie jednak w dzisiejszej literaturze naszej rozdzielone; ponieważ w oscylacji poetyckiego geniuszu postrzegam wyraźniejsze zboczenie na stronę idealizmu i melancholii. I to ma swoją słuszną przyczynę. Tak być musiało w narodzie zawojowanym. Niechaj tak będzie. W poezji odbiła się publiczna niedola.

Wymieniłem takich tylko pisarzów, którzy, zdaniem moim, czynią największy zaszczyt dzisiejszej literaturze polskiej. W ich dziełach widzę reprezentacją imaginacji i fantazji polskiego narodu. Powinienem był mówić także o pieśniach lirycznych Goszczyńskiego. Ale nie wyszły jeszcze z druku. Innych z tak zwanej szkoły romantycznej - naśladowców to Goszczyńskiego, to Mickiewicza, to Zaleskiego, uważam jako samosłańców cisnących się do powołania poetyckiego bez ducha i daru. - Pisarze z tak zwanej szkoły klasycznej nie wchodzą w obręb mojego dziełka: mają oni licznych stronników i wielbicieli; mają talent przyznany. Nie podaję tego w wątpliwość, lecz mówić o nich nie chcę, bo inne jest moje zdanie w tej mierze. Czytając ich dzieła nie zdaje mi się, jakobym odprawował z kosturem pielgrzymskim wędrówkę po tej ziemi, gdzie leżą kości i prochy dawnych pokoleń naszych. W krainie ich zmyślenia nie masz tej mocy niewidomej, która nas ciągnie ku sobie telluryczną własnością każdego pierwotworu. Sądzę nawet, jakoby kolory ich poetyckie były takie same, jakie mineralogowie naleciałymi zowią, kiedy np. cząstki obce mineralne powierzchnią kopalnego ciała pokryją farbą odmienną od koloru rodzimej jego masy.

Taka jest nasza poetycka literatura. - Któż się chlubą nie uniesie wyrozumiawszy ducha zamkniętego w tym systemie? W czyjeż serce gorętsza iskra nie wejdzie? Dziwnym zrządzeniem zjawiła się pośród nas taka poezja! Pierworodna, nienaśladowana, rodzinna, majestatyczna

Wyniknęłali z głębokich skrytości i tajemnych wzruszeń? Cóż oznajmuje? Odrodzenie się na duchu.

To systema poetyckiej literatury naszej w początkach swoich jest świetniejsze od systematu daleko liczniejszych tworów w wieku Stanisława Augusta: świetniejsze od systematu daleko sławniejszych tworów i głośnych w poprzek świata z wieku rzymskiego Augusta.

Teraźniejsza poetycka nasza literatura jest tak polska i tak pierwotworna, jak nigdy literatura poetycka w Rzymie ani tak rzymską, ani tak pierwotworną nie była.

Niechaj nikt nie mniema, jakoby to zdanie czcza chełpliwość natchnęła. Gruntuję się w tym na fundamentalnym założeniu pisma mojego. Ścisła tylko konsekwencja wiedzie mnie do takiego wniosku.

Nikogo nie chcę mamić paradoksami. - W teraźniejszym systemie naszych poetyckich tworów zaczynamy pojmować samych siebie. Systema to jest objawieniem się przeszłości historycznej w literaturze i skarbnicą pojęć współczesnej cywilizacji. Do tego Rzymianie nigdy nie przyszli w naśladowanej poezji swojej.

Wracam do punktu, skąd wyszedłem.

Znać siebie jest to mieć grunt pod sobą i wewnątrz ujęcie.

Człowiek jako jednostka, jako osoba przychodzi do tego uznania, skoro myśleć zacznie.

Jednostka zbiorowa (naród) tym samym sposobem przychodzi do tego uznania - to jest w wyciągnionej na jaśnią myśli ogólnej - w systemie swoich działań i tworów umysłowych.

Takie systema jest literaturą, którą naród może mieć ujęcie samego siebie i uznanie w swoim jestestwie.

Literatura reprezentuje jego władze intelektualne.

Imaginacja i fantazja umysłu ogólnego objawia się w dziale oryginalnych tworów poetyckich i kunsztownych. Pamięć w tworach historycznych. Um i rozum w filozofii, w umiejętności, w oderwanym myśleniu.

Na grze tych wszystkich władz, na ich bezprzestannym działaniu zależy istota narodu.

Jeśli którekolwiek z tych usposobień intelektualnych w nieczynności zostaje i na zewnątrz się nie wyraża, wtenczas jednostka zbiorowa nie ma zupełnego i doskonałego uznania w jestestwie swoim. Jestestwo to niezupełnie rozwinione albo jeśli pierwej było rozwinione, a następnie z pierwotnej wychodząc dzielności chromieje i traci używanie tej lub innej władzy: czas ten bywa zawsze czasem słabości, starzenia się, niknienia. - Roztrząsać literaturę jakiegokolwiek narodu podług tych psychologicznych względów jest to poddawać umysł publiczny, powszechny rozkładowi i niejako sekcji anatomicznej.

To obrócę do Rzymian. - Jako tragedia ciągnąca się przez wieki jest historia rzymska. Najzręczniejsi aktorowie tej sceny starożytnego świata przechodzą wszystkie inne narody sztuką dziejopiską. Ku schyłkowi rzeczypospolitej i później nie dopuścili wielcy pisarze, żeby to, co godne było przechowania w niezamierzone czasy, niepamięć zatarła. Rzym. ten polityczny Lewiatan starożytnych ludów, taki, jakim był różną koleją wzrostu swej potęgi i zepsucia, maluje się we fragmentach Sallustiusza, w szlachetnym, prostym, jasnym stylu Cezara, w ozdobnej powieści Liwiusza, w mocy, w głębokim wejrzeniu na serce człowiecze i nigdy niezrównanych wysłowieniach Tacyta. Któryż naród w starym świecie miał taką literaturę historyczną? Grecy, we wszystkim innym wyżsi od Rzymian, z każdego innego względu trzymający przodek przed nimi, w tej jednak mierze im nie wyrównywają. Lecz to właśnie z przykładu Rzymian wiedzieć mamy, że pisane dzieje rzetelnego wsparcia nie niosą słabnącej w umyśle narodowym pamięci, jeśli tej nadobne sztukmistrzów dzieła i zmyślenia poetów, osnowane na ojczystych tradycjach i wyciągnione z rozkorzenionej głęboko wiary, wzajemnie nie mocują i nie krzepią. Historia, szczególniej początkowych czasów, tym poetyckim nie ubarwiona wdziękiem, w tym przeobrażeniu artystowskim przed oczy nie przełożona, im dalej, tym bardziej ciemnieje i staje się niezrozumiała - albo jako strumyk odcięty od pierwotnego zdrojowiska schnie, niknie. Powieść kronikarska z wierzchu tylko rzeczy dotyka. Te gołe fakta mają przecież wielką wartość! Są to jako węglem albo kredą z gruba narysowane kształty, które za staraniem malarza życie i ducha przywdziać mogą. Jakiż stosunek zachodził między poetyckimi czasami historii rzymskiej a poetycką Rzymian literaturą? Żaden prawie. Nie było związku między pamięcią i imaginacją tego ludu. Mieli zapewne Rzymianie uznanie samych siebie w swoim jestestwie tak długotrwałym i nierozdzielnym. Ale to, co nazwałem uznaniem, gruntem bytu, ujęciem wewnątrz, było u nich, że tak rzekę, empiryczne tylko, nie idealne. Duch rzymski wyraził się samą rzeczą praktycznego życia, działaniem, przewagami, ale nie wyraził się w systemie idealnych tworów, oderwanych pojęć i myśli. - Nie mieli ani filozofii swojej, ani poezji.

Jaka była rzymska cnota, jaki charakter, jakie obyczaje, jaka wielkość, pokazało się to w słynnych po wszystkie czasy podbojach i polityce Rzymian. Lecz tego nie znać w ich poetyckiej literaturze. - Mieliż Rzymianie własną imaginacją, jak Grecy? Mieliż, jak dzisiejsi Polacy, swoję poezją rodzinną, nie naśladowaną? Ich systema poetyckiej literatury byłoż ugruntowane na odwiecznej posadzie historycznej? Odbiłyż się w nim rysy poetyckiej przeszłości? Mieliż choć jedną powieść tak ojczystą i tak miejscową, jaką jest np. Maria, Wiesław, Grażyna, Rapsod rycerski?

Nie stawałoli im wątku? Czy ochoty? - Najpewniej, że i nie pojmowali, w czym tkwi istota poezji. Natura nie pochlebiła Rzymianom w udziale tego daru. Na próżno uśmiechały się do rymotwórców, biesiadujących za stołem Augusta, wdzięczne postacie starej Italii. Pasmo wzdarzeń samo przez się fantastyckiemu nawijało się zmyśleniu. To Romulus, to Horacjusze i Kuriacjusze, dalej podniosły Tarquiniusz i Lukrecja, a dalej jeszcze nieprzerwaną koleją Porsena i Scewola, na koniec Koriolan! To wszystko przecież nie tknęło zimnej duszy łacińskich wierszopisów. Przez wieki podawał Regulus ulubieńcom Mecenasa bratnie, rozkrwawione dłonie. Wzruszyliż się losem tego bohatyra? Woleli raczej cudze przekowywać sagi, podania. Niepojęte krzywego sądu omamienie! Na scenie rzymskiej wystawiano Ifigenią i Edypa, Prometeusa i Atrydów - same cudzoziemskie, greckie sprawy; a Kornel i Kolin rzymskich wskrzeszają bohatyrów na scenie francuskiej i niemieckiej. Pierwszy z Liwiusza napisał mierną sztukę Horacjusze i Kuriacjusze.**** Drugi na wiedeńskim teatrze wystawiał Regulusa i Koriolana. Obadwa usiłowali wrócić poezji to, co było jej niezaprzeczoną własnością.

Wzgardzili Rzymianie swoją uczciwą, ojczystą tradycją. Wzgardzili ojczystą wiarą i pierwotnymi sagami, dowcipy i rozumy swoje na hellenizm wysilając. I im także, jak Francuzom za rządów Ludwika XIV, przypadło do smaku greckie, klasyczne misterstwo. Jakże drogo to wyłączne przepłacili upodobanie! - Darmo przestrzegał stary Kato. Darmo po wielekroć uchwalał senat rzymski wygnanie greckich sofistów, wykrętników, retorów. Grekomania, wziąwszy górę, wszystkich opanowała umysły. Wkrótce też ustał związek między pierwszymi i pośrednimi rzeczypospolitej czasami. Postronne obyczaje, obca rozwiązłość, cudze zepsucie i zbytki skaziły początkową prostotę i uczciwość rzymską. Zerwała się nić wnętrznego przypomnienia. Wreszcie niepamięć przywiodła umysł publiczny ku ostatniemu w roztyrkach domowych obłąkaniu. Enniusz chełpił się, przechwalał jakby z wielkiej rzeczy jakiej, że pierwszy z Rzymian, wniwecz obróciwszy starą italską poezją, greckie heksametry w łacińskiej mowie niezgrabnym i kulawym naśladował wierszem.

Pisarze rzymscy, odstąpiwszy od swojej narodowości, rozmiłowali się w jałowym naśladowstwie. Ich poezja nie jest historycznym, jak helleńska, pomnikiem. Fryderyk Szlegel, jak może, usprawiedliwia to zboczenie. Spycha całą niemal winę na okoliczności. Utrzymuje, że nie mogło być inaczej, zdanie swoje popierając bacznym względem na politykę. "Rzecz godna uważania - są słowa tego uczonego krytyka - że Rzymianie, po tylekroć probując sił swoich w poezji dramatycznej, nigdy przecież do tego wzdarzeń, jakie im ojczyste podania i krajowe nastręczały dzieje, nie obierali, aczkolwiek te zdarzenia tak są poetyckie i dramatyczne, że je nowsi traicy, wydobywszy z zapomnienia, na dzisiejszą wprowadzili scenę. Lecz kto pilniej wejrzy w charakter właściwy tej historycznej poezji, łatwo postrzeże, dlaczego tak być musiało. Uczucia patriotyczne, zamknięte w owych podaniach, raziłyby przypominaniem na scenie zbyt świeżych wypadków. Weźmy na przykład historią Koriolana. Któryż z poetów rzymskich byłby się odważył tego patrycjusza takim, jakim był rzeczywiście, to jest, unoszącego się zawziętą przeciwko plebejuszom nienawiścią, wystawić na teatrze w owym czasie, kiedy usiłowania Grachów zmierzały ku ukróceniu tej samej dumy patrycjuszów i obwarowaniu swobód ludu rzymskiego? Jakiż widok byłby stawiał na scenie rzymskiej Koriolan, wygnaniec, w słusznym poniekąd oburzeniu miotający ostre, zelżywe słowa na swoich ziomków? Szczególniej pod owę porę, kiedy Sertoriusz, najzacniejszy z ostatnich Rzymian, sam także na wygnaniu tułał się po Luzytanii i Hiszpanii, tam rozmyślając o ocaleniu rzeczypospolitej i założeniu nowego Rzymu? Któż by był wreszcie zniósł widok Koriolana na czele zwycięskich nieprzyjaciół, grożącego zgubą własnej ojczyźnie, kiedy Sulla z zbrojnym wojskiem w rzeczy samej postępował ku Rzymowi?..."

Cóż by się tym sposobem usprawiedliwić nie dało? I któż by nie wyszedł taką obroną z najcięższego zarzutu? Lecz, zdaniem moim, pozorniejsze są niż prawdziwe te przełożenia Szlegla. Nie idą w tej mierze jego wymówki. Właśnie też poeta dramatyczny w czasach Grachów niczym nie byłby tak dogodził pospolitemu użytkowi (jeżeli tylko poezja co wspólnego mieć może z pożytkiem i polityką), niczym nie byłby tak dobrze usłużył sprawie ludu, jak wystawieniem na scenie dumnego przywódcy stronnictwa patrycjuszów, człowieka podniosłego serca, bystrego rozumu, nieukróconej burzliwości. Zelżywe wyrazy Koriolana nie byłyby nikogo zgorszyły, gdyżby to nieukojonemu żalowi i cierpieniom wygnańca przypisano. Wreszcie na widok Koriolana, niosącego zginienie rzeczypospolitej z nieprzyjacielskimi, zastępami, byłyby się zatrzęsły filary i ściany kolosalego gmachu od oburzenia i zgrozy słuchaczów. Duch męstwa byłby wstąpił w prawe serca rzymskie i Sulla byłby doznał większego oporu. - Niechaj co chce mówi Szlegel, rymotwórcy rzymscy żadnym usprawiedliwieniem nie wyjdą z tego obwinienia, że rzecz tak ojczystą, tak rzymską, tak poetycką, dramatyczną, nie ukazaną na scenie narodowej, w niepamięć puścili. - Czyliż następnie wielka popularność Cezara Augusta, pochlebiającego miłości własnej Rzymian przestrzeganiem powierzchownym dawnych nawet form znikłej rzeczypospolitej, lubo rzeczywiście on sam nieograniczoną sprawował władzę i owej, w którą Szlegel ugodził, nie uprzątnęła przeszkody? Czyż Mecenas i August sami nie skłaniali ulubieńców swoich do pisania w rzeczach ojczystych z podań dalekich, narodowych? Czyż ustawnie swej mowy ku temu nie podwodzili? Czyż o tym sam Horacy po tylekroć nie wspomina? - Alboż to trzydziestoletnia wojna w Niemczech umysłów nie rozjątrzyła? Nie rozerwałaż mniemań, pojęć, wiary więcej jeszcze niżeli w Rzymie roztyrki domowe? A przecież nie odwiodło to Szyllera od napisania trajedii Wallenstein, którą wystawują po wszystkich teatrach niemieckich, w samym nawet Wiedniu: lubo Wallenstein o niczym szczerzej nie przemyślał jako o wstrząśnieniu, wyciągnieniem ręki swojej po koronę czeską, monarchii austriackiej.

Prędzej podobno temu dać by wiarę można, że jak skoro Tarent, cała ziemia italska i Sycylia, Macedonia i Kartagena. Hiszpania i Achaja zawojowane zostały, panowie znanego wówczas świata wstydzili się może szczupłych początków swoich, nie chcąc zasięgnąć pamięcią małego Rzymu, który kiedyś walczył z Sabinami i przez dziesięć lat weje oblegał. Przetoż odłożyli na stronę wieść swoją bohatyrską i narodowe podanie. Podobni w tym owym ulubieńcom fortuny, tak zwanym od Francuzów parvenus, co przyszedłszy z ubóstwa do bogactw i wielkiego dostatku, swego rodu się wyrzekają, a daliby połowę mienia za to, żeby go na wieki głucha zatarła niepamięć.

Nie odstąpiłem od rzeczy mojej tym wkroczeniem w literaturę łacińską, na której niemal wszyscy pisarze nasi zygmuntowskiego wieku, jako i po większej części za rządów Stanisława Augusta, kształcili się, której ducha niejako w polską przybrali szatę. Owszem, zajmując tę literaturę razem z naszą dzisiejszą pod jeden szczególny widok i uważając ją z tego samego względu, podpieram i mocuję myśl, na której wszystko stoi w tym piśmie; tę myśl: że naród jedynie tylko w porządku swoich działań i tworów intelektualnych przychodzi ku uznaniu samego siebie w swoim jestestwie. Nie pobłądzi zapewne, kto tę miarę przyłoży do każdego systematu estetycznego. Jest to szeroki obwód, gdzie wiele rzeczy zmieścić się może. W tym rozumieniu powiedziałem: że dzisiejsza poetycka literatura nasza jest tak pierwotna, tak ojczysta, tak polska, jak nigdy poetycka literatura w Rzymie za Augusta Cezara ani tak rzymską, ani tak pierwotną nie była. Zaiste śmiałe zdanie! Ale nikt mnie nie zarzuci, jakobym przeszedł miarę w wysokim mniemaniu o talentach i dowcipie zacnych rodaków i spółziemian moich, kto pilniej wejrzy w to, co położyłem za fundamentalną zasadę niniejszego wywodu. Nie idzie mi tu o liczbę ani o rozciągłość, ale o wewnętrzną, artystowską wartość szczególnych tworów tudzież o ogólny kierunek i ekspresją ducha w całym systemie poetyckiej literatury. Otóż we względzie tej ekspresji i tego kierunku, który tak pomyślnie rozwijać się zaczął w naszej dzisiejszej literaturze, mamy niewątpliwe pierwszeństwo przed liczniejszą daleko i bogatszą literaturą łacińską. Odłożywszy na stronę cudzoziemszczyznę, zaczynamy swoim rządzić się zdaniem, myśleć swoją głową, wynajdować swoim dowcipem, stwarzać własną fantazją. Pisarze nasi poszli za natchnieniem własnego talentu! Z gruzów przeszłości wydobyli porządek poetycki, historyczny, ojczystą rozbłyśniony nadzieją i blaskiem. Tego nigdy nie dostąpili rymotwórcy łacińscy! - W ich najświetniejszych tworach pozostały ślady, na których nikt omylić się nie może, naśladowstwa obcych, greckich talentów. Jak mogli hellenizowali imaginacją swoją. Pisali wiersze na cześć obcych bożków i rycerzy. Przejęli kształt i rzecz obcą. - Dzisiejsza poezja polska wyraża myśli i idee dziewiętnastego wieku; oddaje cześć miejscowym pamiątkom: natchnienie swoje zasila podaniem i wiarą ludu, tej nawzajem niosąc wspomożenie.

Ledwo nie w przysłowie poszło u nas, które z osobliwym upodobaniem wciąż jedni za drugimi powtarzają, że Rzymianie, zawojowawszy Greków, nawzajem od nich podbitymi zostali okrasą wymowy, dowcipem, sztuką. Zdaje się nawet, jakoby za zasługę zwycięzcom poczytywano, że po swojemu, to jest po rzymsku, i myśleć, i czuć przestali. Nie jest to jednak tak wielka zaleta! - Świetne przewagi, mnogie zabory, liczne podboje Rzymian takich na ród ludzki dobrodziejstw nie zlały, żeby późniejsza krytyka nie miała wytknąć rzetelnych przywar i niedostatków tej ich cywilizacji skądinąd przeszczepionej, z włożeniem na literaturę rzymską obwinienia antynarodowej dążności. Z pozostałych ułamków niezbyt wysoko oszacowali krytycy tegocześni stratę dzieł dramatycznych, jakie na teatrze rzymskim ku schyłkowi rzeczypospolitej i później wystawiano. I w rzeczy samej, jakież mniemanie obznajomionym z grecką sceną wrazić mogą sztuki Seneki? Nic musiałyż stępić uczucia ludu, chciwego wszelkich widowisk, który z takim upodobaniem przypatrywał się krwi rozlewowi to lwów, to słoni, to szermierzy tysiącami ginących na scenie nie udaną, ale prawdziwą śmiercią? Tkwił po wszystkie czasy (jak mówi Wilhelm Szlegel, krytyk bieglejszy od brata swego Fryderyka) ten sęk w charakterze Rzymian, że pierwszy założyciel ich sławnego grodu piersi macierzyńskich nie pożywał, ale drapieżną ssał wilczycę. Uczęszczali na amfiteatr, gdzie się zapaśnicy mogli byli wyćwiczyć w gimnastycznej zwinności, ale gdzie by się Sofokles nigdy niczego nie był nauczył. - Grecy nie lubili takich igrzysk. Gdy za cesarstwa chciano zaprowadzić podobne walki gladiatorów w Koryncie, rzekł któryś z mieszkańców tego miasta: "nim przywykniemy do tak nieludzkiego widowiska, trzeba by pierwej zburzyć ołtarz litości".

Nie lepiej wiodło się Rzymianom w innych oddziałach rymotwórczej literatury. Największy poeta łaciński Lukrecjusz zabrnął w rzecz sofistycką filozofii Epikura, która ani z jego twórczym geniuszem, ani obyczajami rzymskimi i stoickim ich charakterem w lepszym czasach, ani wreszcie z istota nadobnego misterstwa do miary nie przypadała. Pisząc o dziwach przyrodzenia wedle zasad atomistyckiej szkoły, chybi, zdaniem moim, w wyborze przedmiotu, bo atomy, wulkany, wezbranie wód, natura organiczna i anorganiczna same przez się nie mogą być materiałem poematu. Horacemu, po smacznych obiadach u Augusta, stawały niekiedy w pamięci czasy rzetelnej wielkości i chwały rzymskiej.

Wtedy najpiękniejszym unosi się zapałem! W tych tylko przemijających natchnieniach, w tych wylotnych błyskach swego ducha jest prawdziwie rzymskim poetą. Nie wtedy, kiedy oschłe prawidła sztuki gładkim wykłada rymem, ani kiedy przywary, które się skądinąd wśliznęły do Rzymu, dowcipną satyrą nicuje, ani wreszcie kiedy układnością dworaka i talentem przedpokojowego wierszopisa kadzi wonnymi pochlebstwy uzurpatorowi i swoim poplecznikom. Z przykładu Horacego wiedzieć to mamy, że najszkodliwsza atmosfera dla genialnego talentu jest w pokojach i względach władzy. - Wirgiliusz chciał spalić Eneidę. Szczerze czy tylko na okaz autorskiej skromności? Cóżkolwiek bądź naciągnienie trojańskiego podania ku pierwiastkom Rzymu nie czyni go jeszcze oryginalnym poetą. Wszędzie tuli się pod skrzydła Homera. Krok w krok za nim idzie, jak dziecię za matką. Nie tylko istotę, ale i zewnętrzne formy przejął od swego mistrza. Zostaje mu przecież chwała z okrasy pióra i gładkiego wydania. - Dlaczegoż pierwsza część jego poematu w porównanie z ostatnią iść nie może? Bo w tamtej miał przed sobą piękną powiastkę, o którą się otarł dowcip grecki: w tej zaś, więcej rodowitej, italskiej, musiał się wzbijać własnymi siłami. Dlatego też i nie podołał ciężarowi! - Lecz sami Rzymianie wiedzieli, czego Eneidzie nie dostawało. Trudno i w tej mierze przystać na zdanie starszego Szlegla (Fryderyka), jakoby Eneida, mimo wszelkie niedostatki i ułomności swoje, była przecież prawdziwym narodowym poematem rzymskim. Makrobiusz***** powiada, że żaki nawet w Rzymie tego zaszczytu Wirgiliuszowi nie przyznawali. "Sed et haec et talia - pisze Makrobiusz - ut pueris decantata praetereo."

Koniec pierwszego tomu.

_______________________________

 

 

* Tę uwagę czyni Michał Grabowski, jeden z najznamienitszych krytyków naszych, w rękopiśmie nie wydanym, który mnie nadesłać raczył. Ciekawe są i zajmujące postrzeżenia jego co do Marii, Wallenroda i Zamku Kaniowskiego.

** Mówi Konrad do Pustelnicy.

*** W "Gaz.[ecie] Pols.[kiej]" z r. 1829.

 

**** Wprowadzał i Szekspir rzymskich bohatyrów na scenę, ale te utwory nie są najcelniejszymi jego dziełami.

***** Jest to nic podrobione, ale przeważne, bo pisarza rzymskiego świadectwo, mieszczące naszego Marona w poczet nie tylko naśladowców, ale po prostu plagiatorów literackich, którzy cudze za swoje udawają. Oto są słowa Makrobiusza (Saturn, lib. V. cap. 2):

"Quae Virgilius traxit a Graecis, dicturumne me putatis, quae vulgo nota sunt? - Quod Teocritum sibi fecerit pastoralis operis autorem, ruralis Hesiodum? et quod in ipsis Georgicis tempestatis serenitatisque signa de Arati Phaenomenis traxcrit? Vel quod eversionem Troiae cum Sinione suo et equo ligneo ceterisque omnibus, quae librum secundum faciunt, a Pisandro pene ad verbum transcripserit? qui inter graecos poetas eminet opere, quod a nuptiis Jovis et Junonis incipiens universas historias, quae mediis omnibus saeculis usque ad aetatem ipsius Pisandri contigerunt, et unum ex diversis hiatibus temporum corpus effecerit? In quo opere inter historias caeteras interitus quoque Trojae in hunc modum relatus est. Quae fideliter Maro interpretando fabricatus est sibi Iliacae urbis ruinam. Sed et hace et talia ut pueris decantata praetereo."

To samo po polsku: "Mniemacieli, że szerzyć się będę w rzeczy tak pospolicie znanej, opowiadając, co Wirgiliusz wziął od Greków? Że Teokryta w sielance miał mistrzem, a Hezjoda w ziemiaństwie? I jako w samych Georgikach znaki pogody i słoty powyciągał z dzieła Arata o fenomenach? Albo też, że wywrócenie Troi z Sinionem swoim, drewnianym koniem i innymi, które drugą księgę (Eneidy) składają, z Pizandra prawie słowo w słowo przepisał? który (Pizander) celuje między greckimi poetami dziełem, w jednej zamykającym treści wszystkie, począwszy od małżeńskich ślubów Jowisza i Junony, ciągnące się przez pośrednie wieki aż ku czasom Pizandra, wzdarzenia? W tym dziele Pizander między innymi i upadek Troi tymże samym opowiedział sposobem. Co wszystko Maro wiernie przełożywszy (z greckiego na łaciński) uprządł był sobie Ilionu ruinę. Lecz i to, i temu podobne, o czym nawet żaki wiedzą, pomijam."

- Zważmy, że wyraz traxit znaczy właściwie ciągnąć, przyciągnąć, naciągnąć. Trudno trafniej dzieła Wirgilego ocenić. Naciągane to rzeczy z greczyzny! Nic rzymskiego, nic oryginalnego, pomyślanego w starożytnym duchu italskim. Powiada Makrobiusz, że całą drugą księgę Eneidy "pene ad verbum transcripserit" z poematu Pizandra, który, jako się pokazuje z przywiedzionych słów krytyka rzymskiego, był zbieraczem narodowych greckich podań. I o tym nawet żaki w Rzymie wiedzieli! Wyszło mi z pamięci, com czytał przed kilką laty w przypiskach łacińskich jakiegoś niezmiernie uczonego glosatora Eneidy, który utrzymuje, zdanie swoje podpierając świadectwami starożytnymi, jakoby i szósta księga Eneidy, równie jak druga, miała być tylko kompilacją z greckich pisarzy. - W tej zaś części Eneidy, którą by właściwie italską nazwać można, czyż nie znać wysilenia i niemocy? A pod sam koniec, jakby zdrożony długą wędrówką, czyż nic kuleje Pegaz Marona i co krok nie potyka się i staje? W całym systemie rymotwórczej literatury rzymskiej chybiony jest stosunek właściwy między kunsztownym misterstwem i inspiracją. Tamto przemaga, chociaż na proporcji między jednym i drugim tajemnica poezji zależy. - Zapewne daleko lepiej wypracowane dzieło od Eneidy jest Ziemiaństwo Wirgiliusza. Ale kiedy sobie wspomniemy, że i w tym utworze obcym porósł pierzem, czerpając nielekki zasiłek z dzieła Arata o fenomenach, trudno nie dziwić się, skąd Wirgiliusz przyszedł do tak głośnej sławy w poprzek całego nieledwie świata! Ileż by podobnych plagiatów, ile przełacinionej gładkim piórem greczyzny wytknąć nie można w pieśniach nawet lirycznych tak wsławionego Flakka? Blumauer i Ferdynand Chotomski przenicowali Eneidę, Anchizesowicza to w kusym pokazując kubraku, to w peruce z arcapem. Czemuż dotąd nikomu jeszcze w myśl nie wpadło parodiować tym kształtem Iliady albo Odysei? Albo też Wyzwolonej Jerozolimy, Luzjady i Utraconego raju? W rosyjskim nawet języku zdarzyło mi się czytać dowcipnie trawestowaną Eneidę. - Zawsze mi się dziwnym zdawał ten tak opaczny los wspomnionego poematu. Musi to być jakiś nieodgadniony fatalizm, srodze dotykający łacińską poezją podawaniem w coraz nową śmieszność, i jakby strojeniem żartów, coraz nowymi szyderstwa pośmiechami najcelniejszego jej utworu.


O LITERATURZE POLSKIEJ W WIEKU XIX