ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Na tych i podobnych dyskursach zszedł bez uprzykrzenia czas żeglugi. Wiatry służyły nam jednostajnie; towarzystwo kapitana okrętu i jego oficerów słodziły przykrość zwyczajną takim przeprawom. Całe zgromadzenie, a że tak rzekę, mała rzeczpospolita tego okrętu, wszyscy wspólnie ujęci łaskawym i uprzejmym obchodzeniem wodza swojego, żyli w zgodzie przykładnej i odbywali z ochotą pracowite obowiązki swojego stanu.

Po kilku niedzielach żeglugi, ominąwszy Wyspy Kanaryjskie, weszliśmy w cieśninę Gibraltaru. Pierwszy widok brzegów europejskich niewypowiedzianą napełnił mnie radością. Czuły na wszystkie wzruszenia moje kapitan wchodził w uczestnictwo tego ukontentowania, dał mi jednak nieznacznie do wyrozumienia, jak jest rzecz pożyteczna nie dać się zbytecznie uwodzić pasjom; dodał i to iż cięższa rzecz umieć wytrzymać pomyślność niźli nieszczęście.

Pytał się mnie na koniec, jakie były moje zamysły, skoro zawiniemy do portu w Kadyksie. Odpowiedziałem, iż chciałem tylko przejechać Hiszpanią, w Francji mało co zabawić, a jak najspieszniej do ojczyzny mojej powrócić. Ofiarował mi się być towarzyszem podróży do samego Paryża. Nieskończenie byłem ukontentowany z tego oświadczenia i zobaczywszy niektóre ciekawości miasta Kadyks, gdyśmy już wszystko przygotowali do podróży Śródziemnym Morzem zmierzając ku Marsylii, nagłe rozkazy przymusiły margrabiego odmienić przedsięwzięcie. Odebrał albowiem ordynans zawieźć będącego już w Kadyks konsula francuskiego do Smyrny; że zaś czas tej podróży był przepisany, nie mógł nawet do Marsylii wyboczyć, żeby mnie tam wysadził.

Pożegnanie nasze wielce było smutne, ile żem przewidzieć nie mógł, kiedybyśmy się znowu zobaczyć mogli. Rozstanie to bolesne przywiodło mnie do prowadzenia przez kilka czasów pustelniczego prawie życia. Nikomu nie znajomy, nie chciałem się z nikim poznać, lubo sposobność miałem do tego mieszkając w najprzedniejszej austerii miasta. Chodziłem do stołu, gdzie tak cudzoziemcy, jako i domowi jadali razem, a tymczasem weksle wszystkie posłałem do Paryża i za radą margrabiego złożyłem u jednego z najsławniejszych bankierów. Chcąc zaś za przybyciem do Paryża długi uspokoić, zmyśliłem sobie nazwisko barona de Graumsdorff, żeby dowiedziawszy się o dojściu wekslów pod pierwszym imieniem nie przyaresztowali je w niebytności mojej.

Mimo zbawienne przestrogi mojego przyjaciela nie mogłem się w tym przezwyciężyć, żebym nie powstawał w konwersacji przeciw zdrożnościom narodów europejskich,, nie zgadzających się w niczym z ową cnotliwą prostotą Nipuanów. Słuchali tych powieści z większym jeszcze zadziwieniem niż ciekawością stołownicy. Sposób odzieży mojej zarywającej nieco mody nipuańskiej, ukłony tylko od ręki, bez zdjęcia kapelusza, szczerość zbyt otwarta, wszystko to, jakem uważał, zbyt wielką czyniło impresją w tych, którzy mnie słuchali. Gdym zaś o Amerykanach mówił i rozwodził się szeroce nad okrucieństwem przełożonych, szły im w niesmak dyskursa moje.

Jużem trzeci tydzień mieszkania mojego w tym mieście kończył, gdy powracając z wieczornej przechadzki, w bramie otoczyli mnie żołnierze; gwałtem broń z ręku wydarłszy wsadzili mnie w krytą kolaskę i nocą zaprowadzili do zamku nad morzem, o mil kilka od miasta. Siedziałem tam z wielką niewygodą blisko dwóch miesięcy, nie mogąc do nikogo słowa przemówić. Ten, który mi jeść raz na dzień przynosił, postać miał jakby umyślnie dla strażnika katuszy sporządzoną. Wszystkie pytania moje zbywał milczeniem i jedyne słowo, które co dzień z ust jego wychodziło, było przy zamykaniu drzwi na noc : adios.

Po wyszłych kilku niedzielach wzięto mnie z wielkim. milczeniem z tego miejsca, wsadzono w powóz podobny pierwszemu i tym sposobem po kilku dni nocnej zawżdy podróży przyjechałem do miasta wielkiego, o którym dowiedziałem się potem, że była Sewilia. Do lepszego i wygodniejszego niż przedtem wsadzony byłem więzienia; strażnik, stary, wyschły, wysoki, ponury, nawet mi adios nie powiedział i dość mizernie, najwięcej cebulą, częstowany, bez książek, pióra, papieru i kałamarza przesiedziałem miesięcy cztery w izbie, której szczupłe okienko wyżej było nierównie od mojej głowy; a choćby i przez nie patrzeć można było, nic bym nie obaczył, mur był albowiem gruby na kilka łokci, a okno nie miało obszerności i na pół, a dwie z sztab żelaznych kraty ledwo pozwalały wkradać się jakiejżkolwiek jasności.

Jużem rozumiał, że zapomniany od całego świata, resztę dni moich nieszczęśliwych w tej ciężkiej niewoli skończę, gdy dnia jednego strażnik nic nie mówiąc wziął mnie za rękę, a prowadząc przez wiele długich, ciasnych i ciemnych korytarzów przywiódł do izby dość sporej, którą jedne tylko okno kratą obwiedzione niewiele oświecało. Mury były obnażone i razem z sklepieniem tak zaczerniałe, jakby je dym pochodni lub ogniska przykopcił; na środku stał stół czarnym suknem okryty, przy jednym rogu krzesło skórzane z poręczami, zydle drewniane wokoło, a na stole krucyfiks.


POPRZEDNI SPIS TREŚCI NASTĘPNY