ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Okręt nasz był wojenny, o sześciudziesiąt armatach; wiózł do Batawii urzędników tamtejszej regencji. Oprócz majtków i żołnierzy było nas podróżnych kilkunastu. Pierwsze morskie kołysania sprawiły we mnie zwyczajny skutek znacznej słabości. Pomału wdrożyłem się do tego nowego sposobu życia. Wiatry jednostajnie pomyślne przypędziły nas w dość krótkim czasie do Wysp Kanaryjskich'; tam wysiedliśmy na ląd dla wody świeżej i prowiantów. Dla niestatecznych wiatrów kilka razy musieliśmy wysiadać i odpoczywać u brzegów afrykańskich.

Kraje te, którem oglądał, dość są znajome z wielorakich relacji; nie sądzę więc za rzecz potrzebną powtarzać to, co drudzy już obwieścili. Dojeżdżając do Cyplu Dobrej Nadziei, kończącego Afrykę, szturm wielki znacznie skołatał nasz okręt; a że czasy niebezpieczne do żeglugi nastawały, zatrzymaliśmy się tam kilka miesięcy. Okręt do Batawu odmieniono, a co gorzej, i komendanta, który zostawszy od Rzeczypospolitej nominowanym na znaczny urząd, musiał do ojczyzny powracać.

Następca jego był człowiek surowy i nieobyczajny, jak pospolicie bywają ci, którzy całe życie na morzu trawią. Rad bym był zostać się na tamtym miejscu, ale nie widząc tam żadnego sposobu do zarobku, za radą przeszłego komendanta, listami jego rekomendacjalnymi wsparty, puściłem się do Batawii. Jużeśmy byli z dość dobrym wiatrem znaczną część podróży odbyli, gdy razem watry ucichły a okręt stanął wśród morza. Te, do zwierściadła podobne, najmniejszego wzruszenia nie pokazywało; gorącość niezmierna dokuczała nam srodze; prowianty poczęły się psować; wody coraz ubywało; gdy zaś dwunastego dnia przyszło tego nieznośnego na miejscu stania, połowę ludzi na okręcie chorych rachowaliśmy.

Powstał z nagła wiatr, ale tak mocny, żeśmy większą część żaglów musieli spuścić. Rzucono kilkakrotne kotwice, ale te nas utrzymać nie mogły. Cały ekwipaż w niewymownej bojaźni zostawał, ile że wiatr, dyrekcji naszej cale przeciwny, niósł nas ku lądom nieznajomym. Przez dni sześć trwała ustawicznie burza, wzmagały się wiatry, maszt pryncypalny złamał się, większa połowa ludzi zostających na okręcie z niewczasu, choroby i pracy nie była zdolna do roboty. Jam ile możności krzepił nadwerężone siły pompując wodę, wałami niezmiernymi okręt nasz przykrywającą. Wtem jeden z majtków zawołał, iż ląd blisko. Okrzyk ten, w innych okolicznościach pożądany, stał się nam wszystkim wyrokiem śmierci. W jednym momencie wpędzony na skały, okręt rozbił się z nieznośnym trzaskiem.

Co się ze mną naówczas stało, opowiedzieć tego nie umiem; to wiem, iż ocuciwszy się niejako, znalazłem się wśród morza. Zalany falami, opojony morską wodą, zacząłem dobywać ostatnich sił. Szczęściem zachwyciłem dość sporą deszczkę, porwałem ją i takem mocno trzymał, iż mimo ustawiczne fluktami rzucania, podniesienia i spadki na pół żywy wyrzucony byłem na piasek lądowy. Bojąc się, żeby mnie powracająca nazad fala nie zagarnęła, biegłem piaskiem bez oddechu. Siły mnie na koniec opuściły i padłem bez zmysłów.

KONIEC KSIĘGI PIERWSZEJ

 


POPRZEDNI SPIS TREŚCI NASTĘPNY