O limicie trybunału

Trybunał z Piotrkowa przenosił się do Lublina. Dzień początkowy jego był poniedziałek pierwszy po Niedzieli Przewodniej, to jest po łacinie: post dominicam conductus Paschae.

Jeżeli wjazd prezydenta do Piotrkowa bywał szumny, również - albo i okazalszy czasem - bywał wjazd marszałka do Lublina. Na reasumpcją bowiem trybunatu, gdzie trzeba było często nadstawić skóry, nie przybywali sami pryncypałowie, tylko ich subalterni albo pomocnicy. Tu zaś, iż już były rzeczy spokojne, zjeżdżali na asystencją marszałkowskim wjazdom najwięksi panowie: Potoccy, Lubomirscy, Czartoryscy, Rzewuscy, Tarlowie, Zamoyscy, Poniatowscy i inni ruscy majętni obywatele, oprócz hetmanów wielkich, którzy dla takowych festynów swojej powagi nie szarzali.

Wjazd marszałka bywał z jakiej wsi o milę lub o półmile Lublina bliskiej, gdzie który marszałek miał dom przyjacielski lub swój własny; z tego domu ciągnął marszałek w świetłej paradzie dworzan, karet, obywatelów, żołnierstwa i innego rozmaitego tłumu prosto na ratusz, gdzie zasiadłszy z deputatami bez żadnych komplementów powitania ziemstwo lubelskie, jako straż ksiąg i aktów trybunalskich, zapisało reasumpcją, czyli otwarcie trybunału, i jeden z sędziów tychże, pospolicie pisarz, jako młodszy w rzędzie ziemstwa, przeczytał głośno akt zapisany. Po wykonaniu tej prawnej uroczystości marszałek kazał odwołać sądy na dzień jutrzejszy. Zrobiwszy to, które to było całym dziełem reasumpcji, wychodzili wszyscy z ratusza.

Jeżeli marszałek miał stancją opodal na jakim przedmieściu (jak pospolicie miewał), tedy w kalwakacie, jaka się w przeciąg miejsca od ratusza do stancji zmieścić mogła, jachał do niej, a drudzy, którzy się pomieścić nie mogli, rozjeżdżali się na swoje kwatery. Jeżeli stancja marszałkowska była blisko ratusza, na przykład w rynku albo w murach miasta, szedł do niej pieszo w kompanii panów, otoczony z przodu i z tyłu mnóstwem asystentów. Tam dawał sutą kolacją, która zwykle do wpół nocy czasu na uczcie zabierała; nazajutrz w swojej domowej kalwakacie jechał albo szedł na ratusz. Tam zasiadłszy z deputatami kazał przywołać jaką sprawę, w której po zapisaniu komparycji znowu do jutra sądy były odwołane; obiad wielki u marszałka, a u prezydenta kolacja, lub też na wspak, jak się im podobało. Trzeciego dnia następowało powitanie trybunału przez jednego mecenasa imieniem całej palestry, toż przez jednego sędziego imieniem całego ziemstwa z odpowiedziami dziękczynnymi przez marszałka lub prezydenta imieniem całego trybunału.

Trafiało się też i to, acz nie każdego roku (podług humoru marszałków i wziętości burmistrzów), że i magistraty, piotrkowski i lubelski, składały trybunałom swoje powinszowania. Ta jednak submisja na sucho bywała przyjmowana, za powinność raczej niż za grzeczność poczytana. Nigdy mi się nie zdarzyło widzieć ani słyszeć nawet, żeby który marszałek lub prezydent oratora miejskiego i jego kolegów wezwał na obiad. Stan miejski też czując swoją wzgardę od szlachty nigdy się tam nie cisnął, gdzie ta biesiadowała. Dlatego jeżeli magistrat kiedy od którego z jaśnie wielmożnych wyżej wspomnionych przez politykę, choć nie przez uprzejmość, był na obiad po oracji proszony, nigdy się nań nie stawił, a gospodarz też, mając więcej i dystyngwowańszych gości, więcej się o niego nie pytał.

Nazwałem pierwszych urzędników tych dwóch miast burmistrzami, nie prezydentami; raz dlatego, ażebym nie uczyniwszy takiej dystynkcji między prezydentem trybunalskim i miejskim, pisania mego nie zawikłał; po wtóre dlatego, iż wspomnieni urzędnicy sami się nazywać prezydentami i przyjmować od kogo takie nazwisko wystrzegali przez skromność swego stanu i uszanowanie wyższego. Dla czego, choć po wszystkich innych miastach głównych w Polszcze prezydentów zwano prezydentami, w Piotrkowie jednak i w Lublinie od potrzeby mieli dwa nazwiska. Podczas trybunałów zwali się burmistrzami, a w czasie wakujących trybunałów nazywali się prezydentami.

Wracam się do reasumpcji trybunału: po odbytych powitaniach pisali ordynacją, po tej sprowadzali obraz Matki Boskiej z jakiego kościoła do kaplicy przedratusznej, obyczajem w piotrkowskiej reasumpcji opisanym. Stąd zaczynały się sądy trybunalskie, które tak w prawnych, jako też nieprawnych okolicznościach szły takim modeluszem, wykrętami i obrotami jak i w Piotrkowie, dla czego opisowaniem ich (które byłoby powtarzaniem opisu piotrkowskiego) nie chcę nudzić Czytelnika.

W wigilią wigilii św. Tomasza sądy się trybunalskie kończyły. Marszałek albo prezydent mową publiczną żegnał swoich kolegów, ziemstwo i palestrę; ci nawzajem przez jednego spomiędzy siebie żegnali trybunał, przesadzając się na panegiryki jedni dla drugich w administrowaniu świętej sprawiedliwości i gorliwym służeniu pacjentom, chociaż niejeden deputat i patron za niesprawiedliwą sentencją i szalbierskie usługi wart był kary, nie pochwały. W wigilią św. Tomasza już nie było żadnych perorów ani ceremonii.

Przystępowali deputaci do przysięgi, którą od nich ziemstwo odbierało, jako sądził według Boga, sumnienia i prawa i jako nie brał korupcji. Każdy deputat taką rotą przysięgał, ale nie każdy sumnieniem spokojnym i głosem wyraźnym wymawiał te słowa. Byli tacy, których kaszel dusił, choć go przed przysięgą i po przysiędze nie cierpieli, usta im bladły i ręka, położona na krucyfiksie, trzęsła się jak w paroksyzmie febry, ile kiedy na niektórych pacjenci przytomni wołali z boku: "Bój się Boga! nie przysięgaj, otoś brat korupcją, oto te rumaki zaprzężone do karety, oto te bryki naładowane sprzętami, którycheś z sobą nie przywiózł, wydają cię, żeś przedawał sprawiedliwość!" - deputat jednak, choć struchlały na poty, kończył co prędzej przysięgę; a tę skończywszy, co tchu wsiadał do powozu i uciekał z Lublina. A że też i podczciwi deputaci nie mieli nic więcej po przysiędze do czynienia, przeto zaraz się po niej wszyscy rozjeżdżali. I weszło to już jakoby w powinność, że gdy deputaci szli na ratusz do przysięgi, powozy ich i bagaże stały przed stancjami, gotowe do drogi i pozaprzęgane.

Jeszcze mi przywróciła pamięć jeden artykuł, należący do trybunałów: tak w Lublinie, jak w Piotrkowie deputaci schodzili się co niedziela do kościoła na sumę i na kazanie, które dla nich miewał - w Piotrkowie w kościele farnym, w Lublinie w jezuickim - jezuita, ordynariusz trybunalski zwany. Ten miał wszelką wolność niemal

palcem wytykać niesprawiedliwość i rozpustę, i inne występki deputatów i palestry: a przecięż była jeszcze w Polakach jakaś bojaźń i respekt religii, że się o to nikt nie śmiał publicznie urażać. Zbywał każdy takowe dotchnięcie, jakoby do siebie nie należące, choć go koledzy jego poufali w bok trącali, że o nim mowa. Ci kaznodzieje starali się przez szpiegów, z umysłu trzymanych, dowiadywać o najskrytszych sprawach, które potem ukoloryzowane rozmaitymi krasomówskimi figurami z ambony rzucali na sprawców onych, których się każdy wiadomy domyślał, komu służą; z tym wszystkim nie widać było wielkiej poprawy w złem w nałóg obróconym, choć kaznodzieja dokuczał, możno mówić, do żywego.


OPIS OBYCZAJÓW