O szkołach publicznych

Przekrzesanych w szkole parochialnej w pierwszych rudymentach łaciny oddawano do szkół publicznych, jezuickich lub pijarskich, które po wszystkich miastach, w których się znajdowały, bywały tak liczne, że się w niektórych po tysiącu studenta znajdowało. Wszyscy mieszczanie i szlachta, i panowie najwięksi oddawali dzieci swoje do szkół; edukacja i karność dla wszystkich była równa, bez względu na panicza i chudego pachołka, na szlachcica i mieszczanka albo chłopka. Paniczowie, co do szkolnych obowiązków z najchudszymi zrównani, mieli jednak tę dla siebie preferencją, że zasiadali w szkole pierwsze ławy; chyba że się źle uczył, to poszedł ad scamnum asinorum. Była to ława przy piecu, tak nazwana dla tych , którzy się uczyć nie chcieli; a jeżeli i taka degradacja nie pomagała gnuśnemu, wdziewano mu na głowę słomianą koronę; na ostatni zaś bodziec do nauki oprowadzano go w takiej koronie po wszystkich szkołach, wołając za nim: "Asinus asinorum in saecula saeculorum". Do której ostatniej a nieznośnej hańby ledwo kiedy przychodziło, bo jeżeli który doszedł korony słomianej, już się tak pocił i mozolił z książką wszystkimi siłami, że do oprowadzenia nie przyszedł i wkrótce się z ławicy oślej wydobył, abdykowawszy słomianą koronę kołkowi, na którym ona zawsze wisiała, wiele razy głowy do niej nie było. Zapatrywali się na nią leniwi do nauki jak na straszydło, chętni zaś jak na figiel dla śmiechu wymyślony.

Nauka dzieliła się na szkoły. Pierwsza szkoła u jezuitów zwała się infima i dzieliła się na dwie: na infimę minorem i na infimę maiorem, lubo w obydwóch niemal jedna była nauka: zgadzać adiectivum cum substantivo i casus nominum cum temporibus et modis verborum, z tą tylko różnicą, iż w infamie mniejszej wybierali takie składy co łatwiejsze, w infamie większej - co trudniejsze; i druga różnica, że drobniejsze dzieci przychodzące do szkół oddawano do infimy mniejszej, a sporsze do infimy większej. U pijarów tego gradusu szkoła zwała się parwa; uczono w niej jednej tego samego co w dwóch infimach u jezuitów. Po parwie następowała gramatyka, od której począwszy aż do końca jedna była tak u pijarów, jak u jezuitów szkół gradacja, to jest: gramatyka, syntaktyka, poetyka, retoryka, philosophia i teologia, do której z trudna którzy studenci postępowali, chyba ci, którzy już w szkołach do stanu duchownego czuli powołanie; którzy zaś nie mieli tego ducha, szkoły najwięcej kończyli na filozofii, a często na retoryce.

Gramatyka uczyła składać małe i krótkie sensa prostymi wyrażeniami. Syntaktyka dawała sposoby, jak mowę prostą okrasić rozmaitymi figurami i słów wykrętami. Poetyka uczyła quantitatem łacińskich słów, które się krótko, a które przeciągle wymawiać powinny, także pisania wierszów łacińskich i polskich, przez które się dowcip rozprzestrzeniał. A tak już z łaciną w syntaktyce przetartą, z dowcipem w poetyce rozprzestrzenionym promowało się do retoryki, sztuki dobrze i długo w jakiej materii mówienia, dobrze myśli swoich bądź w dyskursie, bądź w pisaniu tłomaczenia. Co jako każdemu człowiekowi w jakimkolwiek sposobie życia zostającemu jest wielce potrzebne, tak też edukacja młodzieży szkolnej to za najpierwszy cel miała i do niego wszystkie swoje usiłowania zmierzała. Philosophia miała swój konszt inny w cale od szkół przed sobą opisanych; ale ja przepraszam Czytelnika mego, że mu o niej doskonałej nie dam informacji, ponieważ jej nie traktowałem, na retoryce trzy lata słuchanej skończywszy moje szkoły. Ilem słyszał o tej nauce, zabawia się poznawaniem natury, czyli przyrodzenia, przyczyn i skutków, wniosków i wypadków, prawd niezawodnych; ale zapomniałem nasamprzód położyć; uczy ta szkoła najpierwej terminów pewnych, przez które się w innych filozoficznych scjencjach krótko i dokładnie tłomaczyć możno. Dzieliła się ta nauka w szkołach ordynaryjnych, tak pijarskich, jak jezuickich, na: dialektykę, fizykę, logikę i metafizykę; dla niektórych zaś studentów kilka razy w tydzień po godzinie dawano matematykę.

W akademiach zaś publicznych, czyli generalnych, jako to krakowskiej, zamojskiej i wileńskiej, prócz nauk dopiero wyliczonych były nadto: nauka matematyki wszelkiego rodzaju, astrologii, geografii, geometrii, kosmografii, do tego: jurisprudencji, medycyny, i zwały się te akademie universitates. Co się tycze ogółem filozofii - tej patriarchów nie było więcej jak dwóch: Arystoteles i św. Tomasz, ponieważ na wszystkich dysputach nie tłomaczyli się inaczej walczący z sobą, tylko albo "iuxta mentem Aristotelis", albo "iuxta mentem divi Thomae". W akademiach kto się promował do godności doktorskiej w filozofii, musiał przysięgać, jako inaczej nie będzie trzymał i uczył, tylko "iuxta mentem divi Thomae"; ci tedy, którzy się trzymali zdania Arystotelesa, zwali się peripatetici, a którzy św. Tomasza, zwali się thomistae.

Pierwsi pijarowie jakoś około roku 1749 czyli trochę wyżej odważyli się wydrukować w jednym kalendarzyku politycznym niektóre kawałki z Kopernika, dowodzące, że się ziemia obraca, a słońce stoi. Czego ledwo dostrzegli jezuici, nie omięszkali i swoich rozumów, co ich tylko mieli najbystrzejszych, użyć przeciwko pijarom, ciężkim przeciwnikom swoim, ale też inne zakony przeciw nim poburzyć o takową hypothesim, czyli zdanie dawnej nauce przeciwne. Rozruch ten po szkołach był na kształt pospolitego ruszenia przeciwko pijarom; wydawali książki zbijające takową opinią, zapraszali pijarów na dysputy i najwięcej z tej materii pijarom dokuczeć usiłowali. Ci atoli, coraz nowy jaki kawałek wyrwawszy z teraźniejszych wodzów filozoficznych: Kopernika, Kartezjusza, Newtona, Leibniza, dokazali tego, że wszystkie szkoły przyjęły neoteryzm, czyli naukę recentiorum, według której ziemia się obraca koło słońca, nie słońce około ziemi, tak jak pieczenia obraca się koło ognia, nie ogień koło pieczeni. Koloru nie masz żadnego w rzeczach, tylko te barwy, które na nich widziemy: białe, czarne, zielone, czerwone, żółte etc., sprawuje temperament oczu i światła, czego jest wielkim dowodem jabłko na przykład, w dzień zielone, które toż samo przy świecach wydaje się granatowe; że ból, świerzbienie i inne czucia nie mają swego placu w ciele, tylko w duszy, ponieważ ciało bez duszy nic nie czuje.

NB. Mnie się zda, iż tak ciało nie czuje bez duszy, jak dusza bez ciała; organy nie grają bez organisty i organista bez organów; a jeżeli czucie nie jest w ciele, tylko w duszy, to też i głos nie jest.

Zgoła pod panowaniem Augusta III, jakoś wśród czasu panowania jego, wzięła w szkołach polskich początek nowa filozofia, ale z wielką bojaźnią, rozszerzyła się zaś i ośmieliła zupełnie na końcu jego panowania.

Takie było compendium szkół i nauk publicznych za panowania Augusta III. Te nauki nie były wolne: każdy student, który się do nich udał, musiał albo się uczyć podług sił swoich, albo nie nauczając się wytrzymować kary szkolne, albo nie chcąc się w cale uczyć ustąpić ze szkół. Było to jakieś na kształt przykazanie, którego mocno doglądali profesorowie, żeby studenci oddani do szkół koniecznie z nich podług możności dowcipu swego profitowali, osobliwie w mniejszych szkołach aż do retoryki, żeby rodzicom darmo kaszy nie zjadali.

Oprócz zaś tych nauk uczono po trosze w pewne godziny języków niemieckiego i francuskiego tudzież arytmetyki, ale nie z takim rygorem jak łaciny; wolno było tych przydatków uczyć się i nie uczyć, uczyć się serio albo tylko się przypatrywać, być na lekcji i nie być, nie karano za to ani nie strofowano.

Jedna łacina, a raczej konstrukcja do wszelkiego języka zdatna, była celem natężenia pracy nauczycielów; tak tego doglądano, że nawet profesor, kiedy niedbale uczył, od swojej zwierszchności odbierał naganę albo był od uczenia szkół oddalony i do innej funkcji niższego szacunku obrócony. Nauczycielów szkolnych, którzy niższych szkół uczyli, nazywano magistrami i ci byli klerycy zazwyczaj minorum ordinum. W wyższych szkołach nauczycielów, począwszy od retoryki, nazywano patrami, a to z przyczyny, iż w tych szkołach dający lekcje już byli kapłani.

Nie dosyć było na lekcji w szkole dawanej i na profesorze, czyli nauczycielu szkolnym; byli inni, nazwani dyrektorami, którzy w jednych stancjach z studentami mięszkali; tam im lekcją szkolną, od profesora zadaną, tłomaczyli, powtarzali i do zrozumienia jej oraz nauczenia się dopomagali; z stancji do szkoły i z szkoły do stancji studentów swoich zaprowadzali; na rekreacje lub jakie nawiedziny zawsze za nimi chodzili. Zgoła zawsze ich na oku mieli. A kiedy studentów zaprowadzili do szkoły, sami szli do swojej. Tacy dyrektorowie byli najmowani i płatni od ojców studentów. (Więcej o dyrektorach patrz na sub titulo O pobożności.

Trzeci gatunek studentów byt chłopcy służący, ubogich rodziców synowie, najwięcej szlacheccy, u synów pańskich i majętniejszej szlachty. Ci, służąc panom swoim, razem z nimi do szkół chodzili i częstokroć panów swoich w nauce przewyższali. Posługa ich była panięciu, u którego lub u których chłopiec służył, a przy tym i panu dyrektorowi łóżko posłać, izbę zamieść, suknie i boty wychędożyć, do stołu służeć, książki za panięciem do szkoły i ze szkoły nosić i pójść po sprawunku, gdzie posłano. Tym sposobem bardzo wiele edukowało się szlacheckich synów i wychodziło na wielkich ludzi.

Lecz skoro księża pijarowie założyli konwikt osobny dla paniąt, a za ich przykładem, z początku ganionym, poszedłszy księża jezuici wystawili drugi, szkoły publiczne zdrobniały. Krzywda edukacji publicznej stula się dwoista: raz, iż co lepsi profesorowie dawani bywali do konwiktów, a do szkół ordynaryjnych podlejsi; druga, że dyrektorowie i chłopcy służący stracili sposób uczenia się w konwiktach, albowiem nie potrzebowano dyrektorów, powinność których zastępowali profesorowie ustawicznie mięszkając, jadając i przestawiając z konwiktorami, na ody jak w tureckim saraju podzielonymi, ani chłopców, na miejsce których przyjęto lokajów, do czterech od jednego, a w jednej odzie mieściło się dwóch konwiktorów. Oda jest to wielka sala, mająca po obu stronach komórki, dwa łóżka i dwa stoliki obejmujące, bez drzwiów, zamiast tych firankami zasłaniane. Co dwie ody, to trzecia stancja dla pijara, pod zamknięciem; w końcu zaś stancja dla profesora najstarszego.

Teatyni lubo mieli konwikt, ale ten bardzo mały, inną wcale dyspozycją; i do panięcych usług zażywali służących rozmaitych, czasem szlachty, czasem lokajów Niemców. Kto chce wiedzieć obszerniej przyczyny żalenia się na konwikty, niech się postara o książkę pod tytułem Skarga ubogiej szlachty na ks. ks. pijarów, wydaną zaraz po otwarciu pijarskiego konwiktu. - Do szkół publicznych w Warszawie za mojej edukacji chodzili: Pacowie - dwaj bracia, Wodzińscy, Oskierkowie, Pociejowie, którzy mieli po kilku służących, nie po jednym chłopcu, i dyrektorów; każdy dom z osobna. Innych zaś paniczów z mniejszą asystencją bardzo wielu znajdowało się w każdych szkołach.

Czwarty gatunek studentów był: kalefaktorowie. Byli to chłopacy sporzy, po lat dwadzieścia i więcej mający, którzy powinność mieli w piecach palić i drwa rąbać i jeżeli który student zasłużył, aby był rózgami karany, kalefaktor w końcu zapiecka, za zasłoną, sprawiał takiego winowajcę, nie profesor, a to dlatego, żeby przystojność względem innych studentów i profesora zachowana była, gdyż się nieraz trafiło, że chłopiec niecierpliwy od rózgi brzozowej, jak gdyby od rhabarbarum, nagłej dostał laksacji. Do jednego pieca albo do dwóch był jeden kalefaktor, na którego zapłatę i na drwa składali się studenci możniejsi, a reszto, gdy mała kolekta była, opatrowali z kolegium jezuici i pijarowie, dając mu przy tym wicht z niedojadków refektarzowych. Narąbawszy drew i napaliwszy w piecu, resztę czasu kalefaktor z innymi studentami obracał na naukę. Z tych kalefaktorów, zazwyczaj dowcipu tępego będących, rzadko który promowował się do wyższych szkół; nauczywszy się czytać, pisać i cokolwiek liznąwszy łaciny, porzucali szkoły, a udawali się do innego jakiego sposobu życia.

O dyrektorach to jeszcze mam przydać, iż dwojacy byli: jedni rocznio płatni, którzy służyli jednemu jakiemu panięciu albo też i kilkom jednych rodziców synom, szlacheckiej lub miejskiej kondycji; drudzy, którzy miewali pod swoją dyrekcją zbieraną drużynę chudych pachołków, od których brali zapłatę kwartalną, po kilka złotych na kwartał od jednego, a czasem też i obiady za koleją. Kondycje takie, czyli partie studentów, zazwyczaj rozdawał dyrektorom ksiądz prefekt szkół, doskonalszym lepsze, podlejszym podlejsze. Tacy dyrektorowie jako ubodzy, byle się skromnie i bez noty sprawowali, mieli wolność asystować na weselach za drużbów i oratorów do oddawania wieńca pannie młodej; która to ceremonia jeszcze za moich szkół uwala, ale już tylko między pospólstwem, z domów szlacheckich i miejskich dystyngwowanych będąc już wygnaną. Za usługę na weselu taki pan drużba bierał taler bity i chustkę od panny młodej, co dla chudego pachołka było niezłą gratką. Urządzali się także tacy chudzi dyrektorowie za pisarzów cechowych po wielkich miastach do różnych cechów, osobliwie rzeźnickiego, piekarskiego i szewckiego, jako najludniejszych, a zatem dosyć do czynienia na schadzkach swoich mających. Samo przyjmowanie do terminowania uczniów i wyzwalanie tychże na czeladników lub majstrów, często się trafiające, potrzebowało pisarza, który by te dzieje cechowe mądrze i pięknym charakterem napisać umiał. Było zaś według ludzi nieuczonych mądrze, kiedy nierozumianie; a pięknym charakterem, kiedy patent lub list wyzwolony wypisany był dużymi literami i brzegi jego wieńcem z malarskiego złota wyklejonym obłożone.

Ewangelistowie: Na koniec Ewangelie wspierały ubogich studentów. Był zwyczaj po miastach, iż dyrektorowie szkółek parochialnych wysyłali na swój zysk chłopaków po domach w dni niedzielne, aby tym, którzy nic byli na kazaniu, czytali Ewangelią. Jeden, starszy, kropił święconą wodą swoich słuchaczów, mówiąc te słowa: "Aqua benedicta deleantur nostra delicta" , a po tej aspersji Ewangelią czytał, a drugi, młodszy, za nim wodę święconą z kropidłem i dzbankiem nosił. Za co słuchacze ordynaryjnie czytającemu dawali po groszu, a noszącemu wodę wrzucali w dzbanek po szelągu. Dwie części takiej kolekty ewangelicznej należały do dyrektora, trzecia zaś szła na ewangelistę. Co zaś wrzucano w dzbanek, całkowicie należało do noszącego wodę, a że ci ewangelistowie często oszukiwali dyrektorów szkoły, swoich jurisdatorów, więc ci woleli ten awantaż arendować z umówionej kwoty na kwartety i najwięcej dyrektorom z szkół publicznych jako pewniejszym kontrahentom, z których w przypadku nierzetelności, bądź przez zaaresztowanie płacy od kondycji, bądź przez uskarżenie się przed prefektem szkól, prędszą mogli mieć satysfakcją niż z innych, których nie było na czym patrzeć.

Te Ewangelie były niezłym zyskiem dla ubogich studentów: albowiem natenczas wszyscy, nawet panowie wielcy, mieli sobie za uczynek pobożny przyjmować do domów i pałaców swoich słowo Boże i nie groszami, ale szóstakami i tynfami odbywali ewangelistę. Na końcu jednak panowania Augusta III ten zwyczaj wyszedł z mody u panów i majętniejszych mieszczan i nie miał przystępu jak tylko do ludu pospolitego, tak jak i kolęda, która jeszcze prędzej od Ewangelii wypchnięta została z pańskich domów.

Ko1ęda: Pierwszy książę Michał Czartoryski, na ten czas podkanclerzy wielki litewski, nie kazał puszczać do siebie z kolędą, a gdy ksiądz zdjąwszy z siebie komżą udał, iż ma inny do książęcia interes, i tym sposobem wpuszczony do pokoju zaczął obrządek kolędy, książę natychmiast kazał go wypchnąć i wyrzuciwszy mu za drzwi czerwony złoty napomniał, aby się odtąd nigdy z takimi benedykcjami nie zawołany do niego nie ważył wchodzić. Za przykładem książęcia Czartoryskiego inni panowie poczęli przed księżmi z kolędą chodzącymi drzwi zamykać, a natrętnie wdzierających się łajać. I tak duchowni, od panów wzgardzeni, nie noszą więcej do nich tego niegdyś od dawnych chrześcijan szacownego błogosławieństwa, według słów Chrystusowych u Mateusza św. w rozdziale 10, wierszu 13: "Et si quidem fuerit domus illa digna, veniet pax vestra super eam. Si autem non fuerit digna, pax vestra revertetur ad vos!"

Kolęda jest to obrządek kościelny pewny, który się zaczyna od Nowego Roku i trwa do wielkiego postu. Księża plebani lub ich wikariuszowie w te czasy jeżdżą po dworach i wsiach albo po miastach chodzą po domach, ogłaszają w krótkiej przemowie przyńście na świat Słowa Wcielonego, życzą błogosławieństw wszelkich niebieskich i ziemskich i po skończonej perorze egzaminują czeladź domową i służących z katechizmu. Asystujący księdzu do tej kolędy organista z bakałarzem, gdzie jest, i kilku chłopców śpiewają na wchodzeniu i wychodzeniu jaką pieśń o Bożym Narodzeniu. Po wyjściu księdza dziewki ubiegają się do stołka, na którym ksiądz siedział; która pierwsza usiędzie, ma sobie za wróżkę, że tego roku za mąż pójdzie. Po wsiach chłopi w Wielkiej i Małej Polszcze dają księdzu kawałki słoniny, serki, grzyby suche, orzechy i owoce kokosze, a oprócz tego po kilka groszy. Po miastach zaś tylko same pieniądze, na jakie kogo stać; toż samo i po dworach szlacheckich, w których pospolicie po odbytej kolędzie raczą się gospodarz z księdzem, obchodząc dzień kolędy bankietem według przepomożenia.

W Prusach zaś kolędny akcydens jest dochodem kościelnym stałym, tak na przykład, jak meszne i dziesięcina. Muszą to kolędne oddawać księżom katolickim nawet dysydenci pod księżmi katolickimi mięszkający, chociaż kolędy nie przyjmują. I gdy Prusy dostały się podziałem Polski królowi pruskiemu Fryderykowi II, a dysydenci rozumiejąc się być wolnymi od danin, księżom katolickim przedtem dawanych, jako pod monarchą dysydentem, zaprzestali oddawać pomienionych danin, księża zaś katoliccy nie rozumiejąc inaczej, tylko że z dołożeniem się królewskim te daniny ustały, nie śmieli się upominać; ale na ostatek dla finalnej rezolucji odważyli się podać do króla tegoż pruskiego memoriał względem nie oddanych sobie przez trzy lata należytości kościelnych. Król pruski zaraz wydał ordynanse do całego kraju zabranego, aby kościołom katolickim wszystkie daniny zatrzymane oddane i odtąd punktualnie corocznie oddawane były, nie pytając się, od kogo one należą, czy od dysydentów, czy od katolików, dosyć że z posesji tymi daninami obciążonej.

Kiełbasa: Rzecz nowa i tylko w samych Prusiech znajoma: po całym kraju kiełbasy nie idą pod miarę, oznaczają się tylko sztukami różnej wielkości. W Prusiech Zaś te, które należą kościołom za kolędne, mierzą na łokcie, i tak kościół jeden ma kiełbasy kolędnej łokci 40, drugi 80, inny 120, według zaszłej raz na zawsze zgody, czyli asygnacji fundatorskiej. Nie bierze jej ksiądz wtenczas, kiedy kolęduje, ani potem razem, ale po trosze, kiedy chce, posyłając do sołtysa po tylo łokci, wiele chce, który natychmiast księdzu wyznaczoną miarę kiełbasy szafuje.

Zabłądziłem z kolędą między szkoły, za co przepraszam Czytelnika. Należał ten kawałek do artykułu o pobożności, ale gdy mi w swoim miejscu z pamięci uszedł, musiałem go tu wsadzić, gdzie mi się przypomniał, mając go za cząstkę obyczaju dawnego, które od mała do wiela chcę potomności wszystkie podać.


OPIS OBYCZAJÓW