Na początku panowania Augusta III jeszcze były w używaniu po dworach (gdzie panowie chowali wielu dworskich próżniaków) pliszki i kości. Pliszki były cztery drewienka z rózgi brzozowej urznięte, rozpłatane na dwoje, na pół cala długie, grube jak pręt w miotle. Każda zatem pliszka miała jednę stronę płaską, drugą okrągłą; rzucali nimi z ręki na stół; kto urzucił do pary, dwie na jednę stronę wywrócone, ten wygrał; komu padły trzy jednę stroną, a czwarta inszą, ten przegrał; kto zaś urzucił wszystkie cztery na jednę stronę płaską lub okrągłą, ten brał stawkę dubeltową. Że te pliszki były łatwe do zrobienia i lada na czym można w nie grać było, dlatego były w częstym używaniu u pokojowców i tych wszystkich służalców, którzy musieli być na zawołaniu pańskim w przedpokoju.
Ci, co nie pilnowali pana, w stancjach swoich zszedłszy się jeden z drugim, ogrywali się z pieniędzy kościami. Kości były cztery sztuki na pół cala długie, na tyleż szerokie i na tyleż wysokie, czyli gruba, z kości wołowej wyrobione, z sześciu stron liczbami naznaczone, od jednej do trzech, a czwarta liczba krzyżyk, znacząca dziesięć, dwie zaś strony naprzeciw siebie były bez liczby. Kto rzucił większą liczbę, ten wziął stawkę; także komu padły wszystkie cztery kości stronami bez liczby albo samymi krzyżykami, ten za równo przegrał, jakby najmniejszą liczbę rzucił.
Szulerowie po miastach, po szynkownych domach najwięcej grali w kości; mieli tak sporządzone, iż im padały na stronę wygraną, którym sposobem, sobie samym wiadomym, ogrywali niewiadomych, do gry zwabionych.
Drugą grą były kręgle: w te najwięcej po domach szynkownych bawili się Niemcy, Sasi, rzemieślnicy i żołnierze; dla czego szynkarze, którzy mieli kręgle w podwórzu przy szynkownym domu albo w ogrodzie, mieli większy odbyt niż ci, którzy nie mieli placu do takiej zabawy. Czterech albo sześciu grali w partią na dwoje rozdzieleni, dwóch a dwóch lub trzech a trzech, rzucając kulą drewnianą do kręgli od mety na kilkanaście kroków długiej, za koleją jeden po drugim po trzy razy; która partia większą liczbę ubiła, ta wygrała i stawką się dzieliła; kto zaś za jednym razem wywrócił kulą wszystkie kręgle, jako też gdy samego króla wywrócił nie obaliwszy żadnego kręgla, już tym samym partia wygrana była. Obalony król z innym kręglem rachował się za dwa.
Ci zaś, którym się nie dostało grać w kręgle, czynili jeden z drugim zakłady o grających, iż ten ubije dwa albo trzy, drugi trzymał, że nie ubije; który zgadł, ten brał pieniądze; takowe zakłady zwali wetowaniem. Stawiali na nie szóstaki, tynfy, a czasem i talary. Chłopcy, posługujący grającym stawianiem kręgli i odrzucaniem kuli do mety, brali po groszu za każdą partią, a czasem i po szóstaku od szczęśliwego gracza. Liczba służąca do wygranej była dwojaka: jedna zamierzona, druga nie zamierzona; jeżeli gra była umówiona do liczby zamierzonej, kto więcej ubił, przegrawał tym samym partią; jeżeli gra nie była umówiona do pewnej liczby, nic nie szkodziło ubić jak największą. Szulerowie Polacy i Niemcy, co tylko kości kręgli pilnowali, mieli do obojga tak sprawne ręce, że im niemal zawsze padała wygrana; dlatego znający ich rzadko do swojej kompanii przyjmowali, chyba podpili, a przeto wiele o swojej zręczności trzymający, przypłaciwszy workiem takowego mniemania, a czasem i zdrowiem, gdy po przegranej nastąpiła zwada, a z tej rąbanina, bez której rzadko się kiedy gra w kręgle, gdzie się wmięszali szulerowie, kończyła.
Trzecią grą były karty; te były dawniej przed Augustem III znajome; ale iż sposób grania w nie niewielem był znajomy i rzadko gdzie w którym mieście dostać ich możno było, dlatego szulerowie mało się nimi bawili, a do tego, że dawne gry, jako to: pikieta, chapanka, kupiec, były żmudne i deliberacji długiej potrzebujące, dlatego tym, co lubili prędką ekspedycją cudzych pieniędzy, nie smakowały.
Zagęściły się karty, a zaginęły pliszki i kości, gdy wymyślono grę rusa, potem tryszaka, do których nie trzeba było długich deliberacji, bo cała rzecz zawisła na szczęściu. Kto miał w rusa trzy karty starsze albo maściste, w tryszaka trzy karty jednej figury, a jeszcze lepiej cztery, ten brał pieniądze. Stawkę też pieniędzy wolno było podwyższać coraz większą, zatem chęć pieniędzy prędkiego nabycia uczyniła karty niemal całemu narodowi znajome. Nawet i ci, którzy bez pieniędzy, tylko dla rozrywki chcieli się zabawić, porzucili dawniejsze sakibb, szachy i warcaby jako żmudne i melancholiczne, a wzięli się do kart. Fabrykant też kart, sprowadzony do Warszawy, ułatwił po większej części pierwszą ich trudność po całym kraju.
Gdy zaś w Paryżu wymyśloną grę faraona wędrownicy polscy przynieśli do kraju, tak się wszystkim podobała, iż ją na wszystkie kompanie, asamble, bale, reduty i same nawet królewskie pokoje przyjęto. Zrobił się z tej gry wielom stopień do fortuny, wielom do upadku, gdy w profesją szulerów, przedtem wzgardzoną i tylko między małym ludem zachowanie mającą, za pojawieniem gry faraona weszli ludzie dystyngwowani, a nawet najwięksi panowie stali się szulerami, ogrywając jedni drugich nie tylko z gotowych pieniędzy, ale nawet z nieruchomych substancji, z dóbr, z klejnotów i całej fortuny. Kiedy na jednę kartę wolno było stawić i tysiąc czerwonych złotych, i sto tysięcy, i przez jednę noc możno było miernie majętnemu lub synowi szlachcica, wyprawionemu do dworu albo do palestry, ograć się do koszuli. Wielkich panów opanował jakiś szalony honor przegrywać w karty na jednej kompanii po kilka i kilkanaście tysięcy czerwonych złotych. Co zaś najdziwniejsza, że ci, którzy długów swoich płacić nie lubili, przegrane kwoty na kredyt z wielką punktualnością nazajutrz wygrywającym odsyłali. A jeżeli nie mogli zapłacić i byli zapozwani, tedy wszystkie magistratury takowe długi płacić i dobra tradować nakazywały.
Generał Rozdrażewski, osobliwszym szczęściem do kart obdarzony, z chudego pachołka przez szulerstwo w karty zrobił sobie kilkanaście milionów substancji ba Nie było pana ani panicza karty lubiącego, żeby go w znacznej kwocie nie urwał, bo jeżeli przegrał (co mu się nieraz trafiało), tak długo rewanżował, póki swoich pieniędzy z profitem nie odegrał. Między przypadkami jego szczęścia ten był osobliwszy; kupił dwie wsi w województwie poznańskim, powiecie kościańskim, pod Lesznem leżące: Gronówko i Górkę, za trzykroć sto tysięcy złotych od książęcia Antoniego Sułkowskiego, wyliczył mu sumę razem w kancelarii kościańskiej. Hajducy w kufrze odnieśli sumę do stancji Sułkowskiego i tyle tylko czasu była w ręku jego, ile zabrała transakcja przedaży i rezygnacji, po której uczynionej i odebranej generał Rozdrażewski honoris graba odprowadzii książęcia Sułkowskiego do stancji, a potem wywabiwszy go w karty, wszystkę sumę co do szeląga przez jednę noc wygrał na nim, tak że Sułkowski, zostawszy bez grosza, musiał na kartę od Rozdrażewskiego pożyczyć kilkaset czerwonych złotych z tych samych pieniędzy, które przed kilką godzinami jego były, a Rozdrażewski wjechał do wsi, nie dawszy nic za nie.
Po faraonie wymyślono inną grę, nazwaną kwindecz; ta równie była hazardowna jak faraon, można było i w tę przegrawać znaczne sumy, lecz iż potrzebowała większej umiejętności niż gra faraona i nie mogła być grana w większej liczbie nad pięciu, dlatego w mniejszym była używaniu. Faraon zaś, mało na umiejętności, a więcej na szczęściu zasadzony, zwabiał do siebie i umiejętnych, i nieumiejętnych.
Mariasz szlifowany wymyślony został na ostatku i służył tylko do zabawy, tak w pieniądze, jak bez pieniędzy, najwięcej czterem osobom. Panowie najmniej do kart przywiązani i szlachta tą grą najwięcej się bawili, jako nie mogącą uczynić wielkiej pieniędzy straty. Stawiano w tę prę najwięcej po złotemu i na stawkę po drugiemu; wygrawający jeden z drugim brał od przegrawającego złoty, który musiał także na stawkę stawić drugi, a kto wygrał wciąż ze trzema, zabierał wszystko, co na stawce było. Ta gra kończyła się do 131; kto się dograł prędzej tej liczby, ten wygrał. Sposób grania ten sam co pikiety, przydawszy do niego królów i wyżników, których gdy kto miał razem jednej maści, rachował ok dwadzieścia, a gdy miał kozerne, rachował ok czterdzieści i to się zwało mariaszem; dlatego zaś szlifowanym, że wyrzucali z gry te karty, które się za oka nie rachują, same szóstki zostawując dla skupowania karty świętnej. Kart do ręki brało się sześć i gra rozciągała się do dwóch razów; jeżeli zaś za jednym razem dograł się kto 131 ok, wygrał dublę i brał od przegrającego dubeltową płacą.
Kwindecz zawisł na dobraniu się piętnaście ok, przybierając coraz więcej kart do ręki po jednej i w nadzieję wygranej stawiając coraz więcej pieniędzy, aż do wielkich sum, osobliwie w zapale gry, a gdy nad piętnaście ok większą kartę dostał, przegrawał, czego obawiając się przestawał na mniejszej liczbie; a jeżeli grający z nim sadził większą stawkę, a drugi nie chciał dostawić, tedy ten, co stawił, zabrał, co było stawione pierwej, choć miał kartę mniejszą, której nawet nie był obligowany pokazać graczowi, nie dotrzymującemu podwyższanej stawki.
Faraon był otwarty. Jeden wysypawszy kupę dukatów na stół albo i monety, lubo ta rzadko się dawała widzieć po wielkich kompaniach, przerzucał karty francuskie, jednę po drugiej biorąc, na dwie kupki, z których jedna była przegrana, druga wygrana; i zwało się to "ciągnąć bank". Osoby, które chciały grać z nim, otaczały stół, mając każdy przed sobą kartę, na której leżał czerwony złoty lub więcej; zapaleni gracze garściami czerwone złote na karty stawiali. Jeżeli karta taka, na jaką kto trzymał, padła na stronę wygraną, ciągnący bank płacił mu tyle, ile stało na karcie, a jeżeli padła na stronę przegraną, tedy każdy, który trzymał na taką kartę, oddawał to, co stawił, bankierowi. Ci, co grali przeciwko bankierowi, zwali się pontierami. Kiedy pontier, wygrawszy pierwszy raz, nie chciał wziąć wygranej, ale ją dostawiał na drugą wygraną, tedy załomał jeden róg karty. Wolno było drugi raz trzymać na inszą kartę, położywszy ją dla znaku na tej, która pierwszy raz wygrała. Więc gdy drugi raz wygrał, za jeden czerwony złoty brał cztery, co się zwało: "parol". Jeżeli znowu nie chciał brać pieniędzy, ale je zostawiał na trzecią wygraną, załomywał drugi róg karty, dalej trzeci aż do czwartego -a za każdym razem wygrana przyrastała we dwójnasób wyżej. Gdy zaś pontier przegrał czy pierwszy, czy czwarty raz, więcej nie płacił bankierowi, tylko pierwszą stawkę, wiele na nią postawił.
Że tedy jednym czerwonym złotym można było po czwartym zaparolowaniu wygrać kilkadziesiąt czerwonych złotych, dlatego najwięcej się osób do faraona cisnęło, i na tym szczęściu, niektórym sprzyjającemu, więcej się graczów oszukiwało. Bywały jednak i takie przypadki, iż bankier przegrał cały swój bank założony, osobliwie gdy go szulerowie albo gracze azardowni obstąpili. Druga rzecz nęcąca do faraona była ta, że wolno było każdego czasu każdemu do gry przystąpić i odejść od niej, toż samo bankierowi uczynić wolno było.
Gdy pontier stawiwszy kartę zawołał: "Wa bank!", wolno było bankierowi akceptować taką propozycją i nie akceptować. Jeżeli akceptował i przegrał, pontier bez rachunku zagarnął wszystkie pieniądze, które były na stole przed bankierem, a jeżeli wygrał, tedy rachował, wiele ich było, a pontier przegrawszy musiał wyliczyć tyło, wiele bankier narachował. Takowy zakład nie służył, tylko między osobami znajomymi, o których był pewny bankier, że są w stanie zapłacenia by też największej przegranej. I tać to samołówka najwięcej wyłupiała panów i paniczów z fortuny, bo zagrzawszy sobie trunkiem głowę albo graniem wolnym nieszczęśliwym zirytowawszy fantazją, a chcąc koniecznie przymusić sobie szczęście, zawołał: "Wa bank!", przegrał jeden i drugi tysiąc czerwonych złotych; chcąc powetować pierwszej przegranej, dalej drugi i trzeci raz: "Wa bank", aż o jednę noc przegrał dwadzieścia i trzydzieści tysięcy czerwonych złotych. Tym tedy sposobem panowie tracili wszystkie swoje krociowe intraty, zadłużali dobra i wychodzili z nich w cale od dłużników naciśnieni.
Tak zaś chęć do grania w karty nagle i mocno opanowała cały naród, iż ledwo kogo nalazł z pierwszych i ostatnich, którzy by się nimi bawić nie lubili; z panów zaś wielkich i paniczów kto nie znal kart, kto się nie mógł pochwalić, że podczas publiki w Warszawie albo podczas kontraktów we Lwowie, albo na trybunałach nie przegrał lub nie wygrał w karty sta jednego i drugiego tysięcy, a miał po temu fortunę, ten był poczytany za grubianina i żmindę.