III
Gość!... gość przyjechał!... wieść ta jak goniec
Z końca aułu na drugi koniec
Leci - i wszystkich umysł zaprząta.
Gość!... gość!... to jedno tak rzadkie słowo
Całą siedzibę wstrząsa koczową.
Starzy i młodzi - każdy się krząta
I zaraz baran najtłustszy z stada
Na cześć przybysza pod nożem pada.
* * *
O! niemniej obraz był ożywiony
Poza aułem, gdzie liczne trzody
Szukały paszy u brzegów wody.
Koń jeźdźca wolno z uzdy puszczony
Zarżał i czwałem pobiegł ku stronie,
Kędy mu w odzew zarżały konie;
Wpadł do ich środka - a całe stado
W mgnieniu skupione zbitą gromadą
Z zdziwionym wzrokiem poważnie kroczy
I przybyszowi zagląda w oczy.
Ale poznawszy z obcej postaci,
Że to nie żaden z tabunnych braci,
Konie uszyma strzygą... prychają...
Aż w końcu jakby druha poznały,
Radosnym rżeniem gościa witały.
Trzody - jak gdyby chcąc radość zdwoić
Wtórem ryczały - i psy szczekały
Długo nie mogąc się uspokoić.
* * *
W jurcie największej, wkoło ogniska
Zebrana cała ludność kirgiska
Tłumnie zajęła miejsce na ziemi.
Bij, głowa rodu, siadł na wojłoku
Szytym starownie wzory różnemi;
Gościa przy swoim umieścił boku;
A dalej kołem obsiedli drudzy,
Rodzina Bija i jego słudzy.
* * *
Ognisko, wielkim kotłem zduszone,
Siląc się dobyć ze szranków ciasnych,
Ogarnia kotła boki sczernione
I wyskakuje w płomykach jasnych
Jak rój ruszonych w swym gniaździe węży,
A blask, padając w strony - oświéca
Ostre, wydatne, wąsate lica
Zawiędłych w trudzie stepowym męży
I żon ich twarze wychudłe, śniade,
O oczach lśniących, ukośnych, małych,
Co tam jak wiedmy w swych płatach białych
Snuły się - warząc w kotle biesiadę.
Blask ten od węgli i iskr lecących,
W tej mieszaninie świateł rażących,
Nadaje jakieś barwy oddzielne,
Przez pół zbójeckie, przez pół piekielne,
Najbliższym kształtom. Dalsze w półcieniu
Na tle się ciemnym jurty rysują;
Jak te postaci, które w marzeniu
Nagle się jawią; a - w przebudzeniu
Chwilkę się jeszcze przez pamięć snują
I zaraz toną w zapomnień fali.
A ze ścian jurty - siodła i z stali
Kute zbroice, jak gwiazdy nocą,
Branym z ogniska światłem migocą.
* * *
Pryska... wre... szumi... kipi... - wieczerza.
Jej zapach, co się w jurcie rozchodził,
Mile o zmysły gościa uderza,
Bo gość trzy doby w stepach się głodził,
Nim się czwartego dnia, przed wieczorem,
Z pierwszym koczowym spotkał taborem.
Uczta gotowa - wnet przez kobiéty
Piław barani z kotła dobyty
Gospodarz stawia przed sobą - kraje...
Co tłustsze kąski bierze palcami,
Oblepia ryżem i rodzenkami
I te gościowi do ust podaje.
I zaraz służba do mis drewnianych
Nalewa kumys z naczyń skórzanych,
Który tym w stepie - czym śród uczt pańskich
Sok wytłoczony z jagód szampańskich.
* * *
Gość jadł za czterech - bowiem domowi,
Co na wieczerzę tłumnie przybyli,
Chętni, usłużni swemu gościowi,
Wszyscy go razem z rąk swych karmili,
A gość - nie gardził gościnnym kęsem.
Znikają stosy ładowne mięsem,
Schnie w misach kumys - a w całym tłumie
Igra na twarzach uśmiech radości.
Gość chcąc pokazać, że cenić umie
Dobre przyjęcie, w prawach grzeczności
Ubiec się nie dał - bo gdy wieczerzę
Gospodarz dzieląc wkoło rozdaje,
Gość, na stepowe baczny zwyczaje,
Najlepsze kąski sam w palce bierze
I z uprzejmością, jak sąsiad bliski,
Posyła do ust młodej Kirgizki,
Lecz częściej jeszcze w jej piękne lice
Zatapia pełne ognia źrzenice.
* * *
Za kim tak jeździec oczyma strzela?...
Córka to Bija, śliczna Demela,
Szesnaście ledwie poczęła latek,
Świeża, młodziuchna jak stepu kwiatek,
Kiedy się rankiem rozwinie z pączka;
Jej kibić giętka - jej drobna rączka
Odgarnia z czoła włos kruczy, lśniący,
W siedmiu plecionkach na twarz płynący;
A zza tych wąskich, ciemnych warkoczy
Przełkniętych w perły - żywe jej oczy
Jak czarny węgiel, gdy się rozżarzy,
Siały promienie z ogniska twarzy.
* * *
Wzdłuż i wszerz przeleć całą pustynię
Od ujść Sir-Darii do Ajaguzy;
Od zapadłego Urgantu w gruzy
Do siedmiu źródeł, skąd Iszym płynie
I w całym bujnym stepie Iszyma
Równej w piękności Demela nié ma
Ani mieć będzie - bo blask jej lica
Na wdzięki długich mrok rzuca taki,
Jak w noc pogodną pełnia księżyca
Na koczujących świateł orszaki,
Bo twarz jej, której nic nie ochmurza,
Sądzisz - wśród śniegów rozkwitła róża.
A gdy jej uśmiech usta rozdzieli,
To ząbki błyszczą tak cudnej bieli,
Że pereł sznurek zdobiący szyję
Ze wstydu między piersi się kryje.
* * *
Jeździec okiem w jej się oczy wkrada,
Tchnieniem łowi jej dziewicze tchnienia;
Rosa szczęścia z niebios zachwycenia
Na płonące jego serce pada.
I dziewica spojrzeń nie odtrąca,
Lecz je biegnie uprzedzić, powitać,
Ku nim zwraca się jak kwiat do słońca;
Z nich jak z gwiazdek chce swą przyszłość czytać:
Jak dwie wierzby skłonne sobie z młodu
Gałązkami pochwycą się, splączą...
I choć strumień dzieli je u spodu,
One w górze na wieki się łączą,
Kochankowie również się zbliżyli...
Ich źrzenice zbiegły się w spojrzeniu;
I już odtąd jednym życiem żyli,
Dusza w duszę szła po tym promieniu.
O!... to nie miłość naszych salonów,
Tkań słów jedwabnych, zręcznych pokłonów
Na tle wyblakłym czczej etykiety,
Gdzie pleć obojga szuka zalety
W pokryciu przywar sztuką wabności...
Gdzie rąk ściśnienia, oczu spojrzenia,
Łezka i uśmiech, nawet westchnienia
Płacą dań zlotu, a nie miłości.
To miłość stepu!... gwałtowna, dzika,
Która dwa serca na wskroś przenika,
l taki pożar nieci wśród łona,
Jak iskra w składy prochu rzucona.
To miłość stepu!... bez tęsknic, marzeń...
Miłość chceń, które myśl żądłem drażni,
Z samych namiętnych osnuta wrażeń.
I z rozognionych tęcz wyobraźni.
To miłość stepu!... to jakieś morze
Uciech, rozkoszy, pieszczot edeńskich;
Co jednym rzutem życia bezdroże
Otacza w milion kół czarnoksięskich.