AUGUSTYN.

Jak się on wedle familii zwał - nie wiem. Czy sam wiedział? - pytanie. Nazywał siebie Augustynem i wszyscy go tak nazywali. Na Wschodzie znaczenia nią mają nazwiska rodowe, a i w Polsce klasa ludności najliczniejsza rodowitości swojej wyżej niż pokolenie ojców przed laty nie wyprowadzała. Augustyn do klasy tej należał i był jednym z mnóstwa wychodźców z Polski nadwiślańskiej, w Azyi zachodniej rozsypanych. Wychodźcę z Rusi szli za Prut, za Dunaj, rozchodzili się po księstwach rumuńskich, rozdzielonych jeszcze natenczas, po Turcyi europejskiej; wychodźtwo z Kongresówki Azyą w pierwszej XIX. wieku połowie zapełniło. Zjawiska tego powodem było wkluczenie, po poskromieniu przez Moskwę powstania listopadowego, żołnierzy z armii polskiej do szeregów wojska rosyjskich, walczących na Kaukazie. Polacy do Czerkiesów uciekali, Czerkiesi zaś Persom ich i Turkom sprzedawali. Następnie sprzedawali Moskalom, lub mieniali na swoich, znajdujących się w niewoli moskiewskiej i wówczas dezercya ustała. Nim ustała atoli, dużo Polaków w Azyi się zaprzepaściło w sposób rozmaity.

Razu pewnego, w porze roku, w której amatorowie, zwani po niemiecku "Sonntagsjägrami" z miast ze strzelbami w dnie świąteczne w pole wybiegają, wybraliśmy się o dnia świtaniu we dwóch, Karol Brzozowski i ja, (on strzelec zawołany, ja fuszer) z Konstantynopola, na upatrzonego. Gdyśmy się za miastem znaleźli, zdziwiła nas niespodzianka, na ktorąśmy się natknęli. Wyprzedziły nas seciny amatorów, posuwających się na rozlegających siew zachodniej stronie miasta błoniach długim szeregiem, utrzymywanym w porządku przez zaptijów (policyantów).

Jak skorośmy się zjawili, wnet do szeregu wejść musieliśmy i, nie uszliśmy kroków dwudziestu, gdy z jednego ze skrzydeł słyszeć się dała pukanina. Paf, paf, paf. Strzałów, ku nam się zbliżających, padło ze trzydzieści, może więcej. Obok mnie strzelił Brzozowski i chybił. Jam się od strzelania wstrzymał, ujrzawszy bowiem Brzozowskiego na cel biorącego, pewny byłem, że lecące wzdłuż szeregu stworzenie skrzydlate trupem padnie. Stworzenie to było dudkiem. Zdaje się, że i następne strzały o śmierć stworzenia tego nie przyprawiły; ujście atoli przez nie śmierci z ręki Brzozowskiego, wprawiło wielkiego strzelca, znakomitego poetę, w humor fatalny. Splunął i krótko, tonem rozkazującym rzekł:

- Chodźmy stąd!...

Posłuchałem w milczeniu rozkazu. Wyszliśmy z szeregu, poza szeregiem wzięliśmy się w prawo, ku lasom belgradzkim i w milczeniu szliśmy godzin kilka: B. milczał, trawiony wewnątrz przez konfuzyę, jaka go spotkała z racyi dudka; ja milczałem, nie chcąc zaczepiać go w obawie, ażeby nie strzelił do mnie. Próbowałem trafić do niego sposobem milczącym, za pomocą papierosa, który skręciłem i pokazywałem mu z boku w przypuszczeniu, iż politowanie w nim wzbudzę, że zapalić nie mam czem Nie rozruszało go to. Nasępiony, nasrożony, szedł, szedł i milczał, aż gdyśmy się znaleźli w okolicy śród ogrodów, winnic, papierośnicę z kieszeni wyjął i papieros kręcić zaczął.

- A... no... - pomyślałem sobie.Papieros skręcił, zapałek szuka - szuka i odzywa się:

- Ot, zapałki wziąć zapomniałem... Nie masz ty?...

- Nie mam... - odrzekłem.

Oglądamy się. W niewielkiem oddaleniu ukazuje się nam człowiek, przechadzający się z dużym w ręku drągiem, co oznaczało wartownika dozorującego plantacyi jakiejś- winnicy, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi. Podchodzimy do niego i bieglejszy odemnie w mowie tureckiej Brzozowski, o zapałki go zapytuje. Wartownik mu pudełeczko daje. Brzozowskiemu naraz język się rozwiązuje. Przemówił do mnie, ja mu odpowiedziałem; zamieniliśmy ze sobą frazesów kilka i zwracamy się z podziękowaniem do wartownika - patrzymy, a on płacze. Łzy mu po policzkach strumieniami płyną.

- Co ci? - pyta go B.

- Mówicie, jak ja niegdyś mówiłem...

- Mówimy po polsku...

- Była to mowa moja...

Zapomniał mowy rodzinnej, a wzruszenie, jakie w nim dźwięk jej wywołał, nie dozwoliło mu o losach, które go do Konstantynopola sprowadziły, opowiedzieć.

Augustyn we względzie tym oporniejszym się od wychodźcy tego okazał. Po polsku nie zapomniał;

język wprawdzie skaził, ale go nie zapomniał całkowicie i w końcu naprawił, gdy się pomiędzy swoich dostał - wyrazów jeno niektórych przekręconych, odkręcić później nie mógł. Stało się to naprzykład z dawanem przez Persów chrześcijanom mianem nazareni (Nazareńczycy), które przez zmianę zgłoski za i głoski e wymawiał w sposób, nie nadający się do pisania dla druku w języku polskim.

- Co wyplatacie, Augustynie... strofowano go.

- Cóż ja temu winien, że nas katolików tak Persy nazywają!... - usprawiedliwiał się.

Zesłany na Kaukaz wprost z szeregów wojskapolskiego, zdezerterował i Persowi sprzedanym został. Pobyt u Persa był wstępem do wędrówki, którą rozpoczął, jak skoro mu się od właściciela swego uciec udało. Zrazu się z deszczu pod rynnę dostał, wpadłszy w ręce Kurdów, którzy go do cięższej, niż Pers niewoli zaprzęgli. Ale i z tej się wyzwolił. Doświadczenie nauczyło go unikania niewoli i zarabiania tak i inaczej. Tu do dorywczej stawał robocizny, ówdzie służbę przyjmował, a sługiwał najchętniej przy osłach, mułach, koniach, przy wielbłądach także. Obszedł w zygzak krainę na porzeczu Tygrysa i Eufratu, u podnóża gór Libańskich. Nie można jednak było z dorywczych opowiadań jego zmiarkować, jakimi traktami, przez jakie przechodził miasta, nazw bowiem miejscowości albo nie pamiętał, albo je przekręcał. O Jerozolimę np., o Palestynę nie sposób go się było dopytać. Domyślać się należało, że deptał ruiny Babylonu, a nawet Palmyry, o ruinach bowiem prawił - o jednych, nad wielką rzeką, Fradem (Fratem - tak Turcy Eufrat zwą), położonych, o drugich piaszczystą otoczonych pustynią. O kraju, roślinności i żywności jego, o faunie rozpowiadał chętnie i dużo, a w opowiadaniu materyał mieszał się mu. Przypomina mi się np. rzecz o drzewie, takiem rozłożystem, że w cieniu gałęzi jego zasiąść może ludzi "i sto i tysiąc", a na gałęziach .ptactwa... jej jej - nie zliczyć". Wymieniał ptactwa rodzaje l zapędziwszy się, od ptaków przerzucał się do czworonożnych, od gołębi do tygrysów, lwów, zamieszkałych na gałęziach.

- Jakto!... - słuchacz mu przerywał. Tygrysy, lwy na gałęziach?...

- Co panu do głowy przyszło?... - odpowiadał Augustyn. Któż widział, ażeby tygrysy i lwy na gałęziach siadały!,..

Po długiej, długiej, dwudziestokilkoletniej wędrówce, w epoce wojny wschodniej, krymską zwanej, dotarł do Gypsu.

- Do jakiego Gypsu?...- Do jakiegoś?... do tego, co za morzem CzerwoneR.

Gypsem Egipt przezywał. W Egipcie zeszedł się z Polakami.

- To przedtem, w Azyi, nie schodziliście się z nimi?...

- Czemu nie!... Schodziłem się, i nie raz, ale z takimi jak ja sałdatami, co od Moskali uciekli...

- O wojnie przeciwko Moskwie nie słyszeliście?...

- Słyszałem... Cóż z tego!... Nijak dojść było...

W Egipcie służył przy koniach hr. Władysława Kościelskiego, który rzadkiej w polskiej sferze szlacheckiej dokazał sztuki, zrobienia majątku z niczego - w przemyśle, ale nie handlowym, nie fabrycznym, nie zaznaczonym w żadnej ekonomii politycznej, politycznym jednak - znakomitość w rodzaju swoim.

Znakomitość ta Augustynowi do gustu jakoś nie przypadła, trzymał się jej bowiem poty, póki go z końmi do Konstantynopola nie wyprawiła. W Konstantynopolu od nie] przyszedł do Sokulskiego, gdy ten robotę telegrafu rozpoczął i koni parę - jednego pod siodło, drugiego pod juki - trzymać musiał. Zima wstrzymała roboty w polu i sprowadziła do Konstantynopola komendę mehendysów polskich. Z nimi przybył i Augustyn, z którym wówczas znajomość zabrałem.

Sokulski dwupokojowe obszerniejsze, aniżeli emigranci zwyczajni, zajmował mieszkanie. Schodziliśmy się u niego wieczorami na herbatę, pogadankę, oraz dla omawiania spraw ważniejszych. Ja codziennie prawie rano, kiedy Sokulski przebywał w biurach W. Porty, zachodziłem dla dzienników polskich, które pod jego przychodziły adresem. Czytałem dzienniki; Augustyn w apartamencie uprzątał.

Razu pewnego, gdym o poręcz krzesła plecami oparty gazetę przed sobą trzymał, Augustyn za mną ze szczotką w ręku stanął i rozłożonemu a zadrukowanemu arkuszowi przez ramię mi się przypatrywał. Czując go za sobą, zapytałem:

- Chcecie czytać?...

- Chciałbym, ale nie umiem...

- A przypatrujecie się...

- Bo radbym wiedzieć, co tam stoi... Opowiedziałem mu treść artykułu wstępnego w krótkości.

- A nie pisze tam, proszę pana, kiedy Polska wolną będzie?... - zapytał.

- Nie... - odrzekłem.

- E!... - ręką machnął - to czytać nie warto...

Polska go mocno obchodziła. Przekonałem się o tem w dziesięć lat później, kiedym w interesie organizacyi oddziału zbrojnego z rozsypanych po Turcyi wychodźców polskich do Konstantynopola na dni kilka przyjechał. O Augustynie nie myślałem, gdy niespodzianie wczesnym rankiem u mnie się zjawił. W przekonaniu, że są to odwiedziny po dawnejznajomości, serdeczniem go powitał.

- Cóż tam, Augustynie... jak się macie, zdrowie służy?... - zacząłem.

- Oh!... Ja zdrów... zdrów... - odrzekł z przyciskiem. Ja zdrów... Pan major mówi, że nie wywytrzymam, ale wytrzymam... o l wytrzymam...

- O cóż to chodzi ?...

- O co?... Taże o powstanie...

- Iść chcecie ?...

- A jakże... jakże... Ja bym pójść nie miał?... mój Boże !...

Obrzuciłem go wejrzeniem. Budowa jego do rodzaju krępych należała; wyglądał czerstwo, ale głowę okrywała siwizna, a wypukłości policzkowe osłaniała siatka niby, usnuta z przebijających się przez skórę niteczek czerwonych, starość znamionujących.

- Ile wam lat?... - zapytałem.

- Czy ja wiem! Może ze sześćdziesiąt...- W którym was roku do wojska wzięto ?... Oczy do góry wzniósł; przypominał sobie ; ja mu głośniejsze z przed r. 1830 przypominałem zdarzenia: w sposób ten, że najmniej na lat dziesięć przed wybuchem powstania listopadowego wstąpił do szeregów wojskowych - liczył więc lat sześćdziesiąt z okładem. W wieku tym nigdzie na świecie ludzi do szeregów nie biorą. W latach sześćdziesięciu prawo, zwane "Limite d'age", wydala ze służby czynnej generałów. Jąłem się więc Augustynowi perswadować, przedstawiając mu, że walka, jaką z Eosyą toczymy, to nie wojna regularna, nie posiadamy ani pociągów, ani ambulansów, brak nam rzeczy najpotrzebniejszych, od broni zaczynając, a mamy do czynienia z przeciwnikiem okrutnym, pastwiącym się nad rannymi na polu bitwy. Przedstawiłem mu marsze fersowne, które wytrzymać zdołają tylko siły młode.

- Nie wytrzymacie, Augustynie...

- Wytrzymam, panie!,.. wytrzymam pułkowniku, generale!...

- Tyrałeś się życie całe...

- Cóż z tego!... alem sobie życia gorzałką nie psuł, alem zdrów, ale wypocząłem na starość... Ale ja niczego innego, tylko zabrania mnie do Polski, nie potrzebuję: sztucer mam, odzież, buty dobre mam, żołdów żadnych nie chcę, bo mi zapasik grosza starczy na wszystko... Chcę - ryknął płaczem - w Polsce kości złożyć !...

Do nóg mi się z płaczem rzucił.

Odmówić mu prawa nie miałem. Wszedł do formującego się w Tulczy oddziału i następnie wziął udział w marszach forsownych, które wytrzymywał;

w bitwie pod Kostangalją sprawował się, jakby na grzbiecie dźwigał lat o połowę mniej, niż liczył.

Po rozstaniu się ze sformowanym i dowodzonym przeżeranie oddziałem, Augustyna na zawsze z oczu straciłem. Mówił mi o nim nieboszczyk Zima. Spotkał się z nim w Galicyi, gdy starzec ten wybierał się w Lubelskie z jednym z oddziałów wkraczających. Pragnieniu jego stało się zapewne zadość:

kości swoje na ziemi polskiej złożył.

Kreśląc sylwetę jego, miałem w myśli strofę ostatnią wiersza Wincentego Pola: "Na śmierć generała Sowińskiego":

"Takich Polska miała synów,
Takich wodzów sprawa święta".

Wiersz ten, ze zmianą wyrazu "wodzów" na wyraz "żołnierzy", literalnie się do Augustyna odnosi.

A nie do samego tylko Augustyna. Trzy czwarte oddziału mego składały się z Augustynów młodszych: z chłopów naszych, niepiśmiennych, byłych żołnierzy rosyjskich, co czasu wojny krymskiej przez wojska sprzymierzone w niewolę wzięci, do szeregów moskiewskich wracać nie chcieli, w Turcyi pozostali i, gdy powstanie przeciwko Moskwie wybuchło, do zmierzenia się z Moskalami darli się. Literalnie: darli się na "sprawę świętą" i siebie i zarobki swoje oddawali.

"Takich Polska miała synów" - i ma ich, i mieć w potrzebie będzie pod warunkiem, ażeby ci, co "uświadomienie" ludu polskiego na siebie biorą, nie podszywali uświadomienia warunkami społecznoekonomicznymi. Sprawiedliwość społecznoekonomiczna drogą swoją, Ojczyzna swoją. Augustyn i koledzy jego nie o kolektywizm, ani o dzień ośmiogodzinny, ani przeciwko kapitalizmowi, ale o Polskę przeciwko Moskalom do powstania się garnęli.


SYLWETY EMIGRACYJNE