SKINDER-PASZA.

Skinderem paszą był Aleksander Iliński, młodszy z dwóch braci Ilińskich z Wołynia, co w r. 1881 w powstaniu udział rod dowództwem Karola Różyckiego wzięli. Ciekawą jest biografia jego, którą w krótkości powtórzę, nie ręcząc za jej prawdziwość, wziętą jest bowiem z ust bohatera sylwety - z ust, z których, jak z ust Karola panie kochanku, wychodziły relacye o rzeczach niebywałych a często i nieprawdopodobnych. Takich kilku zasłynęło na emigracyi. Biografia Ilińskiego, usuwając z niej nieprawdopodobieństwa, przedstawia się jak następuje:

Natura zbudowała pana Aleksandra na schwał i na urząd, tak, że znalazłszy się we Francyi w r. 1832, w 17 czy 18 roku życia swego, postawą, siłą, w ogóle wyglądem zewnętrznym nie ustępował ludziom młodym, pełnoletnim. Obok tego też natura obdarzyła go temperamentem niespokojnym, żądnym ruchu, awantur, niebezpieczeństw. W emigracyi agitowała się wówczas, wywołana i popierana gorąco przez generała Bema sprawa legionu polskiego w Portugalii na rzecz donny Maryi, prawowitej na tron portugalski następczyni, przeciwko popieranemu przez kler uzurpatorowi, don Miguelowi. Sprawa ta Polaków ani trochę nie obchodziła i emigracya ją energicznie potępiała. Znajdowała ona poparcie w wyższych, w dyplomatycznych sferach. P. Aleksandra nie obchodziło, kto ją potępia, kto popiera. Zwietrzył wojnę - tego dlań było dosyć; mimo przeto, że do formowania legionów polskich w ojczyźnie Kamoensa nie przyszło, Iliński do Portugalii pośpieszył, niosąc ramię swoje rycerskie ku obronie zaczarowanej niby Królewny - donny Maryi. Nie wiem, jak ją bronił, czy o nią walczył, ale w Portugalii nie popasał długo. Pole walki znalazł w Hiszpanii, przeciwko... bykom. Lat parę w roli toreadora popisywał się, aż mu się rola ta znudziła.

Nieznane mi są koleje, przez które przechodził następnie. Czy nie wojował on w Afryce przeciwko Abd-el-Kaderowi? Snadź jednak dusza w nim polska przemówiła i spostrzegł się, że ani w hufcach donny Maryi, ani na cyrkach hiszpańskich, ani wojując Arabów, nic na rzecz Polski nie ma do wskórania. Przypuszczać więc należy, że udał się do Paryża dla powzięcia języka i trafił na moment, w którym Hotel Lambert * organizował swoje agencye dyplomatyczne w Rzymie i w Konstantynopolu. W Rzymie p. Aleksander nic do czynienia nie miał. Co innego w Konstantynopolu.

Turcya skutkiem traktatów w Adrianopolu (1829) i Unkiar-Skelessi (1833) wiła się z bólów w uściskach przyjaźni moskiewskiej, manifestujących się szczególnie w nastrajaniu przeciwko niej poddanych narodowości słowiańskiej. Konieczność przeciwdziałania knowaniom moskiewskim narzucała się W. Porcie. Na cel ten najlepiej nadawali się Polacy, jako Słowianie, jako nieprzyjaciele Rosyi, jako wreszcie bojownicy o wolność, których waleczność, w ostatniej okazana wojnie, zentuzyazmowała pobratymców ich z nad Sawy i Dunaju do tego stopnia, że sobie hymn narodowy polski ("Jeszcze nie zginęła") przyswoili. Wdzięczne więc dla agencyi otwierało się pole nie tylko nad Sawą i Dunajem, ale oraz u ujść Dunaju, na Dobrudzi, gdzie do czasów wojny moskiewskiej (1828-29) chroniła się ostatnia Sicz zaporoska i gdzie znajdowali schronienie zbiegowie z południowych prowincyj Rosyi od poddaństwa i z wojska. Okrom tego nastręczało się jeszcze jedno do działalności na szkodę Rosyi ujście: na Kaukazie. Na Kaukazie walka trwała. Czerkiesi pod wodzą Szamyla dzielnie wolności swojej bronili. Sława obrony tej ściągała pomoc i zwabiała ochotników. Pomoc ukradkowa w dostawianiu amunicyi i broni szła z angielskiej i tureckiej strony. Ochotnicy w wielkiej garnęliby się ilości, gdyby Czerkiesi nie byli dziczą, nie umiejącą cenić w ogóle cudzoziemców, tych nawet, co im wielkie w prowadzeniu wojny oddawać mogli usługi. Mimo to odważniejsi ryzykowali przy ułatwieniach, jakie im agencya polska czynić była powinna. Pierwszym urzędowym ks. Czartoryskiego agentem był Michał Czajkowski, zainstalowany w Konstantynopolu około roku 1840.

Przy Czajkowskim znalazł się Iliński. Agencya trudniła się wyprawianiem ochotników na Kaukaz. Wyprawiła Gordona, którego imię nosi pierwszy w Kijowie spisek studencki i który na Kaukazie zamordowany został. Temperamentowi Ilińskiego odpowiadało zahazardowanie się na przygody wojenne w wąwozach Elbrusa i na przepaścistych Kazbeku spadkach. Zdaje się jednak, że nie próbował tego, raz dla nienarażania się na los Gordona, bardziej zaś dla kozakomanii, która się go w towarzystwie pana Michała, pod tego ostatniego czepiła wpływem - nie w tym atoli, co Rawskiego kolorze. Nie przedstawiła mu się ona pod postacią chmielniczczyzny demokratycznej, ale organizacyi służbowej, okraszonej w odniesieniu do Rusinów takim w spotęgowaniu urokiem, jaki na Mazurów wywierają Krakusi. Możliwość sfabrykowania kozaczyzny tego rodzaju na gruncie tureckim i zwrócenia jej przeciwko Rosyi, wydawała się mężom tym tem większą, że: naprzód na poparcie rządu tureckiego liczyć mogli, że następnie, do zużytkowania w kierunku tym nadawała się nie wygasła jeszcze tradycya Siczy na Dobrudżi, wreszcie uwagę ich zwrócili na siebie Kozacy dońscy z racyi wieści o niezadowolnieniu i rozruchach, jakie w czasie owym z Donu się rozchodziły. Wieści te szczególnie na Ilińskiego podziałały wyobraźnią. Wyobraźnia ukazała mu bunt na Donie, skombinowany z wojną na Kaukazie. Ukazywała mu jeszcze i następstwa dalsze, co zdecydowało go udać się na Don celem wywołania tam buntu przeciwko Rosyi.

Przebieranie się na Don zabrało czasu sporo, sposobem bowiem przekradanym przechodzić musiał przez księstwa dunajskie (Wołoszczyzna i Mołdawia) przez Besarabię, Podole, gubernie południoworosyjskie wzdłuż północnych wybrzeży Morza Czarnego, przeprawiał się przez Prut, Dniestr, Dniepr, tu i ówdzie zatrzymywał się dla wzięcia opytu. Zważywszy odległość znaczną i tę okoliczność, że podróże w czasach owych odbywały się wozem, konno, lub "per pedes apostolorum", nierychło bohater nasz do granic Ziemi Wojska Dońskiego dobić się musiał.

O pobycie swoim wśród dońców opowiadał bez końca i miał do opowiadania rzeczy ciekawych dużo. Znalazł - jak twierdził - potęgę kozaczą "silną, hulaszczą", gościnną. Przyjęto go otwartemi ramiony, nito brata rodzonego, urządzano na cześć jego biesiady, łowy, popisy i układano na szeroką skalę sprzysiężenie, w którem udział wzięli generałowie, pułkownicy, starszyzna cała, nakaźnego atamana nie wyłączając. Rzeczy się układały jak najpomyślniej; wybuch byłby nastąpił niechybnie, gdyby nie zdrada. Spiskowych podpatrzył i podsłuchał rotmistrz z armii regularnej; wykradł okryty podpisami własnoręcznemi dokument, świadczący o zamiarze wojska dońskiego - dokument, który car Mikołaj I. spalił i bunt uśmierzył krótkim, w formie rozkazu, dekretem: "Aleksandra Ilińskiego powiesić".

- I rozkaz carski został wykonany... - kończył Iliński o pobycie swoim na Donie opowiadanie, tłumacząc zdziwionym słuchaczom pozostawanie swoje przy życiu, jak następuje: - Rozkaz carski nie brzmiał: "Uśmiercić przez powieszenie", powieszono mnie przeto z całą paradą, potrzymano na postronku minutę, nie dłużej... spuszczono i do ucha mi szepnięto: "Umykaj teraz"...

Inna, od niego samego pochodząca, wersya podaje, że na Donie trafił na szajkę, zrewoltowaną przeciwko porządkowi społecznemu, przestrzegającemu bezpieczeństwa osób i ich mienia. Szajka ta gotową była zrewoltować, wzorem Puhaczewa, wojsko dońskie. Zamiarowi temu jednak przeszkodziła policya, która ją wytropiła i chwytać jej członków poczęła. Obrót ten rzeczy uczynił dalszy Ilińskiego na ziemi Kozaków pobyt niemożliwym.

Wersyj o tym ustępie życia jego, było więcej. Z dwóch przytoczonych prawdopodobniejszą jest druga - prawdopodobniejszą z tej racyi, że Iliński rzeczywiście wyprawę za Dniestr, może i dalej, za Dniepr, robił i rzeczywiście był przez policyę moskiewską w Mołdawii tropiony, Udało mu się jednak wymknąć, przeprawił się przez Dunaj i na gruncie tureckim wpadł w ręce pozostającego na żołdzie moskiewskim paszy silistryjskiego. Do apsu (więzienia) wtrącony, miał być Moskwie wydany - uratował się tem jeno, że za radą Greka, towarzysza więzienia, przyjął islamizm. Stać się to musiało w r. 1845, może w 1847 - nie wiem.

W bitwie pod Temeszwarem, na Węgrzech, pod istną kuł działowych i granatów austryackich ulewą, przed mostem na Bega-kanale, na trakcie, prowadzącym z Czastad do Temeszwaru, obok obserwującego rozwój boju Bema, pojawił się na spienionym koniu jeździec, który się chwilkę zatrzymał, słów kilka przez generała wymówionych wysłuchał, konia zwrócił i popędził. Żołnierze - a byli to Polacy z legionu, jednego z batalionów, postawionego do obrony mostu - widzieli co moment adjutantów, przyjeżdżających do wodza po rozkazy, i nie dziwili się temu. Ten jednak adjutant wydał się im osobliwością, głowę miał bowiem okrytą nie kiepim, ani czakiem, ale fezem czerwonym, z ogromnym, na tył zwisającym, kutasem, przytem konia prowadził nie na mundsztuku, lecz wprost na trenzli, na lejcach nie skórzanych, ale z taśmy kolorowej. Zdziwiło to legionistów i wywoływało domysły różne. Zagadka rozwiązała się później. Owym, inaczej wyglądającym, niż węgierscy, adjutantem, był Aleksander Iliński.

Nieznane mi są losy jego pomiędzy więzieniem w Sylistryi, a pojawieniem się na Węgrzech, obok Bema, którego już nie odstępował. Bem pamiętać mu musiał jego w odniesieniu do legionów polskich dla donny Maryi zachowanie się. Inni projekt Bema uznawali w teoryi; on uznał go czynem i, luboć w Portugalii odegrał, w charakterze legionisty, rolę Filipa z Konopi, zawsze jednak na względy projektodawcy w zupełności zasłużył sobie. Względy te to sprawiły, że do armii tureckiej przyjętym został w wysokim, bodaj czy nie pułkownika, stopniu.

Wojna wschodnia (1853-56) wykazała wielką, a świetną wartość jego bojową. Był on jednym z najwaleczniejszych. Powierzono mu na początku dowództwo nad baszi-buzukami, z którymi naczelna władza wojskowa poradzić sobie nie mogła. On, Skinder-bej, raz jeden ich w boju wstępnym użył, ale dobrze: na Wołoszczyźnie podchwycił pułk huzarów moskiewskich, dowodzony przez Karamzina - pułk zniósł, dowódca jego w bitwie śmierć znalazł.

Następnie baszi-buzucy wobec piechoty i, broń Boże, artyleryi ryzykować się nie głupi byli. Pod Eupatoryą, dokąd wysłano go na czele dziesiątka wyborowych setni baszi-buzuckich, w spotkaniu z Moskalami, poprowadził je na dragonów i doprowadził, ale one dragonom z przed nosa pierzchły, zostawiając Skindera, naówczas już paszę, w szeregach nieprzyjacielskich, pod baldachimem wzniesionych nad głową jego szabel dragońskich. Tym razem nie byłoby mu się upiekło, gdyby nie Wójcik, adjutant jego, który, gdy mu szabla w ręku pękła, osłonił go dubeltówką za lufę trzymaną i wycofał z pewnej zapadni. Przygoda ta przyozdobiła Ilińskiego piękną przez czoło blizną.

Po zakończeniu wojny wschodniej czas jakiś przemieszkiwał w Konstantynopolu, w charakterze generała "en disponibiliteé". Inny na jego miejscu zapróbowaliby życia tureckiego, mającego strony ciekawe. Jego strony te nie obchodziły zgoła; nie obchodziły go też tyczące się wina i napojów wyskokowych nakazy proroka. W niestosowaniu się do takowych przesadzał nawet. Lubił towarzystwo; praktykował gościnność na szeroką skalę, i podochociwszy sobie, jak skoro miał słuchaczy, opowiadał, opowiadał... Niektórych z opowiadań jego sam by się Panie Kochanku nie powstydził. Różnica, jaka pomiędzy tym ostatnim, a rycerzem donny Maryi, przedzierzgniętym w wyznawcę proroka i obrońcę padyszacha, zachodziła, na tem polegała, że Radziwiłłowi wena przychodziła po obiedzie, na ganku, w otoczeniu domowników, paszy zaś naszemu natchnienia udzielał widok kilku gotowych go słuchać ludzi. Następowało to zwykle u niego przy obiedzie. Do obiadu nie zasiadał nigdy sam i gdy podjadł i podpił sobie, lada przyczyna - słówko, wspomnienie jakieś, pytanie - stawała się źródłem, z którego wylewał się potok opowiadania.

Przy opowiadaniach takie się niekiedy zdarzały sceny. Iliński opowiadał, obecni słuchali - opowiadał np. o polowaniu na bawoły w Ameryce, gdzie, zdaje się, nigdy nie był - i zapędził się za daleko na pole nieprawdopodobieństw. Nagle przy stole słyszeć się dawało prychnięcie śmiechem w kułak. Iliński opowiadanie zawieszał, wzrokiem w koło powiódł i opowiadał dalej. Za powtórnem, czasami po raz trzeci prychnięciem, zapytywał:

- Wójcik... to ty?

- Ja, generale...

- Czego się śmiejesz?

- Tak sobie...

- No... no...

I opowiadanie w dalszym szło ciągu.

Gdy zaś prychnięcie raz jeszcze się powtórzyło, natenczas Iliński do Wójcika rozkazującym zwraca, się tonem;

- Wójcik... powiedz!... czego się śmiejesz?...

- Powiedziałbym, ale generał będziesz się gniewał...

- Mów śmiało !...

- A nie będzie się generał gniewał?...

- No... nie!... mów!...

- Generał łże, aż się za generałem kurzy...

- Ach!... ty!... - wykrzykiwał Iliński, zrywał się i do koła stołu pędził za Wójcikiem uciekającym.

Po okrążeniu w sposób ten razy parę stołu, obydwa na miejscach swoich siadali: Iliński sapał, Wójcik się śmiał.

Wójcik pozwalał sobie niekiedy generała nazwać "durniem". Obraza ta bardziej, aniżeli zarzut łgarstwa Ilińskiego dotykała.

Lat parę po wojnie bezczynnie w stolicy spędził. Do wojennej w czasie pokoju służby nie nadawał się jako, ani specyalista w żadnej gałęzi, ani organizator, ani administrator, a ultra-konsomator przez proroka zakazanych napojów. Pozostawał bezczynnie, brał generalski żołd i zadłużał się. Był on z tych, co jak Frejend (patrz "Dziady" Mickiewicza, część III) "miał jakiś talencik do bicia, i mógłby kilku Dońcom grzbiety naszpikować. Ale, w pokoju?... Wreszcie rząd wynalazł dla niego zajęcie. Posłano go na gubernatora do Bassory, na pewną śmierć. W klimacie tropikalnym, w mieście brudnem, otoczonem trzęsawiskami, zasilanymi wylewami Czat-el-arabu, człek, nie będący w stanie obejść się bez trunków gorących, musiał żywot zakończyć prędko. Jakoż roku całego podobno nie wytrzymał na stanowisku gubernatorskiem.

Za wysłanie na tę placówkę straconą na swój sposób zemścił się na władzy. Przeciwko nadużyciom, jakie spowodowywał w Turcyi zwyczaj, nakładający na gminy obowiązek goszczenia podróżnych trzy dni bezpłatnie, rząd wydał opublikowane na wielkich arkuszach prawo, zwyczaj ów usuwające i podróżnych do opłacania popasów i noclegów zobowiązujące. Gminy do prawa tego stosowały się względem podróżnych małego kalibru. Od paszów jednak, któż by się zapłaty domagać ośmielił? Skinder-pasza więc jechał i jechał ku miejscu przeznaczenia swego bezpłatnie, aż w jakimeś w Małej Azyi miasteczku służba zawiadomiła go o odmowie dostawienia prowiantu bez pieniędzy. Oburzyło go to. Kazał przywołać kajmakana (naczelnika powiatu). Kajmakan na zapytanie o powód odmowy złożył przed paszą ozdobiony u góry cyfrą sułtańską arkusz, zawierający tekst świeżo ustanowionego prawa.

"Pek ii" (bardzo dobrzej... - odrzekł Skinder-pasza.

Kazał kajmakana rozciągnąć na ziemi grzbietem do góry, część ciała poniżej grzbietu osłonić arkuszem z cyfrą sułtańską i na arkusz ów spuścić z przyciskiem parę dziesiątków uderzeń kijem. Po tej, o poszanowaniu prawa świadczącej egzekucyi, gmina dostawiła mu prowizyj pod dostatkiem.

Był to typ narowistego, a duchem awanturnictwa przejętego człowieka. Rodzaj to nie wyłącznie polski, ani wyłącznie szlachecki, luboć dawna szlacheckość polska doskonale się z narowistością zgadza.


* Hotel Lambert - nazwa pałacu nabytego przez ks. Adama Czartoryskiego. Na emigracyi nazwa ta w tem wymawiała się znaczeniu, w jakiem się mówi: Wysoka Porta, gabinet St. James itp.


SYLWETY EMIGRACYJNE