Adam Mickiewicz
Giaur. U
łamki powieści tureckiej z Lorda Byrona.
JULIANOWI NIEMCEWICZOWI
w dowód głębokiego szacunku
powięca
T
ŁUMACZ
PRZEMOWA T
ŁUMACZAO wpływie Byrona na całą tegoczesną literaturę przekonywają się co dzień czytelnicy, bo widzą na wszystkich utworach późniejszych barwę i piętno tego wielkiego poety.
O zaletach i wadach dzieł jego tyle ksiąg napisano, że z nich można by ułożyć małą bibliotekę; nie myślimy poruszać tej pleśni krytyczno-panegirycznej, głęboko już zasypanej innymi, ważniejszymi polemikami.Ale tłumacz czuł się obowiązanym powiedzieć zdanie swoje o dziełach autora pod jednym przynajmniej względem — pod względem moralnego ich charakteru i dążenia. Wiadomo, iż Byrona oskarżano o bezbożność i antysocjalizm; zarzucano mu, że występnych ludzi wybierając na bohatyrów swoich pieśni, robił niejako apoteozę zbrodni; Fryderyk Szlegel nazwał go emisariuszem szatana, a wszyscy zgodzili się, że był apostołem sceptycyzmu.
Wszakże, jeśli sądząc dzieła pod względem sztuki, krytycy zwykli je odnosić do wieku, w którym wzięły początek, porównywać z dziełami spółczesnymi i późniejszymi, należałoby równą zachować metodę oceniając moralny charakter autorów.
Byron był dzieckiem przeszłego wieku; wszedł na świat w epoce moralnej najnieszczęśliwszej dla człowieka, dla poety. Właśnie wtenczas spadała zasłona po pierwszym akcie rewolucji. Straszna walka piśmienna i słowna przecięta została giliotynami i zagłuszona grzmotem wojny europejskiej. Stronnictwa osłabione wzajemnym mordem ustąpiły z placu boju; niedobitków Napoleon rozbroił i wziął na kagańce. Wszystko ucichło. Był to czas dziwnego otrętwienia; o tych wielkich pytaniach, które świat zaburzyły, lękano się już mówić, zaprzestano myślić. Dzieła wszystkie ówczesne noszą cechę trwogi umysłowej i moralnego upadku. Są to niby rozmowy winowajców zamkniętych w więzieniu, którzy wstydzą się wspominać przeszłość — bo haniebna, boją się pomyśleć o przyszłości — bo okropna, i — bawią się gawędką
o pogodzie i deszczu.Dusza Byrona nie mogła żyć śród takiej literatury, gwałtem wyrywała się za jej sferę. Młody autor, prześladowany od krytyków, ścigał ich wzajem, a z krytyków sądząc o czytelnikach, zaczął lekceważyć całą publiczność. Po tej kłótni autorskiej z literatami nastąpił rozbrat moralny z ludźmi, którego szczegóły należą do biografii.
Zal
śniony gniewem, złorzecząc obłudzie,
Choć znał, zapomniał, że są lepsi ludzie.Korsarz
Odtąd zdało się Byronowi, że człowiek z sercem nie może żyć w towarzystwie, że musi uciec od świata lub mścić się nad nim. Odtąd bohatyrów swoich, dzieci duszy swojej, wychowywał na pustyni lub w jaskiniach łotrów.
Ale dzieci Byrona nie są to pospolici zbrodniarze, nie zimni egoiści albo szaleni fanatycy zakochani w swojej przewrotności i głupstwie. Poeta zostawia im jedną przynajmniej cnotę, jedno szlachetne uczucie, które ich mimowolnie z rodzajem ludzkim wiąże, które nie pozwala im pogrążyć się w zupełną moralną ciemność i, świecąc na dnie sumnienia, tym wyraźniej daje widzieć wszystkie jego szczerby i plamy.
Ludzie Byrona mają sumnienie. I tu jest główna różnica między naszym autorem i pisarzami przeszłego wieku. Przeszły wiek był sofistą, a więc — nie znał różnicy złego i dobrego, ćwiczył się tylko w rozumkowaniu i za cel sobie położył: ze wszystkiego wytłumaczyć się, a raczej wygadać. Typem przeszłego wieku jest Panglos* Woltera. Ten Panglos, francuski Hiob, w największym spodleniu moralnym nie traci dobrego humoru; walając się w śmieciach i wypluwając zęby, zawsze pyszni się i cieszy się, że był i jest filozofem. Ludzie Byrona gardzą taką sofisterią, czują, że są winni, cierpią; duma tylko nie dozwala im błagać przebaczenia, a czytelnik czuje, że do poprawy brak im tylko — czasu, bo wszyscy zbyt rychło giną. Czytelnik pewny jest, że Giaur ani Korsarz, ani nawet Don Juan nie skończyliby jak Panglos albo Foblas. I sceptycyzm Byrona różny jest od tej obojętności na wszystko, co jest wysokie i piękne, od tej zwierzęcej nieczułości, którą sofiści ochrzcili sceptycyzmem, a która jest tylko dobrowolną głucho—ślepotą. Cała filozofia przeszłego wieku dążyła do tego, ażeby ludzi już pochlebstwem odwieść, już groźbą i śmiechem odstraszyć od poszukiwania prawd wyższych i zasadniczych, ażeby wmówić, że te prawdy albo są do pojęcia niepodobne, albo niewarte dochodzenia. Byron pierwszy z poetów nie dał się zaspokoić taką sofistyczną kondemnatą myślenia i uczucia. Wielka zagadka świata, zagadka przeznaczeń rodu ludzkiego, przyszłego życia, stała mu zawsze przed oczyma. Poruszył on wszystkie zasadnicze pytania moralne i filozoficzne, pasował się ze wszystkimi trudnościami dogmatów i tradycyj, klął i dąsał się jak tytan Prometeusz, którego cień tak często lubił wywoływać. Nie rozwiązał sobie zagadnienia, nie uspokoił duszy; ależ mu brakło, równie jak jego bohatyrom — czasu! Może dlatego tylko nie sprawdziła się przepowiednia Walter—Skota.
Nie był tedy Byron kontynuatorem przeszłego wieku; owszem, powiedzieć można, że ruch umysłowy, dążący ku sofisterii, on jeden na drodze literatury zatrzymał i wstecz zawrócił. Odgłos powszechny nazwał Byrona Napoleonem poetów, również Napoleona uznano za jedynego poetę Francji. Wiele wieków minie, nim się znajdzie ręka, która by jedno z tych bereł dźwignąć mogła.
Uwa
żano, że w dwojakim sposobie sceptycyzm ukazuje się na świecie: raz jako mrok wilgotny i zimny, wróżący noc długą; drugi raz jako te chwilowe ściemnienie porankowe, połączone z powiewem orzeźwiającym, które zapowiada dzień. Byron wyobraża tą drugą epokę sceptyków, niepewnych w swoim dążeniu, ale pełnych ducha i rzeźwości.* Po polsku: Wszystkomowny albo Najjęzyczliwszy.
PRZEMOWA AUTORA
Rozerwane ułamki niniejszego poematu składają powieść o smutnych losach branki muzułmańskiej, która za niewierność ukaraną została sposobem tureckim, utopiona w morzu, i której zgonu pomścił się kochanek jej, młody Wenecjanin. Zdarzenia podobne trafiały się dawniej często na Wschodzie; teraz rzadsze. Może kobiety muzułmańskie nauczyły się więcej ostrożności, może chrześcijanie mniej są teraz pochopni do śmiałych przedsięwzięć miłosnych i mniej w nich szczęśliwi. Zdarzenie, które jest treścią naszej powieści, odnieść należy do owych czasów, kiedy Wyspy Jońskie ulegały panowaniu Rzeczypospolitej Weneckiej, kiedy Arnauci, na chwilę wyparci z Morei, znowu, po bezskutecznym wtargnieniu Moskalów, zaczęli ją plądrować. Wiadomo, że odstrychnienie się Majnotów, obrażonych tym, że im zabroniono Mistrę rabować, ściągnęło nowe klęski na Grecyją. Kraj ten stał się naówczas teatrem okrucieństw, których przykład trudno znaleźć, nawet w dziejach prawowiernego ludu muzułmańskiego.
GIAUR
Umilkły wiatry, ciche lśnią się fale
Przy grobowcowej Temistokla skale,
Która wyniosłym niebo czołem bodzie
I z góry patrząc na morza i smugi
Najpierwsza wita l
ądujące łodzie.Kiedy
ż się zjawi Temistokles drugi?
* * *
Wyspy szcz
ęśliwe! w każdej porze rokuZarówno miłe i sercu, i oku,
Gdy was przychodzie
ń z gór Kolonny wita *,Wraz nag
ły urok źrenice mu chwytaI my
śl pogrąża w dumy tajemnicze.Tu szklane morza cichego oblicze
Na falach drobnych, jak u
śmiechu dołki,Gór okolicznych odbija wierzchołki
Strzeg
ące brzegów, z którymi łagodnieZdają się igrać rajskie wody wschodnie.
Jeśli się wietrzyk chwilowy prześliźnie
I z
łamie szyby na modrej płaszczyźnie,I kwiecie z brzegu przyniesione miota,
Jaka
ż w tym wietrze wonią i pieszczota!Tam, na ska
ł wierzchu, u ścieku ponikówB
łyszczy się róża, sułtanka słowików *,Jej brzmi
ą pochwały kochankowie leśni,Ona rumie
ńcem dziękuje za pieśni.Śliczna i skromna, królowa ogrodów,
Nie tkni
ęta wichrem, nie zwiędła od chłodów,Nie znaj
ąc naszych zim niebezpieczeństwa,Kwitnie
świeżością wiecznego panieństwa.Balsamy, których niebo jej udziela,
W wonnych kadzidłach ku niebu odstrzelą,
Niebo wzajemnie co dzie
ń jej użyczaŚwietnych kolorów swojego oblicza.
Tam, w polu tyle jest kwiecia dla wianków,
Tam, w lasach tyle cienia dla kochanków,
Tam, groty dla nich ciosane umyśnie;
Dzi
ś morski zbójca w te groty się ciśnieI z noc
ą z malej czatuje galeryNa bezpiecznego
żeglownika stery.Skoro miesi
ęczna zabłyśnie pochodnia,Zabrzmi gitara morskiego przechodnia *,
Zbójca swój rudel zaraz na głąb pędzi
Zakryty cieniem nadbrze
żnych krawędzi,Zahacza statek, zdobycze rozdziela;
Wrzask konaj
ących miesza pieśń wesela.
Dziwna! gdy kraj ten natura obra
łaNa ogród bogów i hojnie nań zlała
Tyle bogactwa, pi
ękności tak wiele,Jakby we w
łasnym zakochana dziele,Dziwna!
że dzieła własnego się zrzekaI dziś natura wpuszcza tu człowieka,
Który, odwieczny miłośnik zniszczenia,
Ogród edeński na nowo wyplenia
I jako le
śny dzik kwiecie wytłacza,Nie pokropione znojami oracza
Ani znaj
ące ręki ogrodnika!Tu kwiecie samo doko
ła wynika,Za tyle wdzi
ęków, za taką obfitośćUprasza tylko człowieka o — litość.
Dziwna! tu ziemia oddycha pokojem,
A serce ludzkie — chucią i rozbojem.
Czy
ż kraje światła na nowo ogarnieNoc nami
ętności rządzących bezkarnie? —Patrz
ąc myśliłbyś, że tu zbuntowaniWojsko anio
łów zwalczyli szatani,I cherubinów trony dziś przywłaszcza
T
łum, który piekieł wyzionęła paszcza.Tak
śliczny kraj ten, ojczyzna rozkoszy,Tak brzydki tyran, co go dzi
ś pustoszy!
Kto na
śmiertelnym oglądał posłaniu *Nim dzie
ń przeminął, pierwszy dzień nicestwa,Pi
ękne oblicze zaraz po skonaniu,Ostatni trudów i bólów jestestwa;
Nim śmierć ostatnim przyciśnieniem ręki
Zg
ładziła rysy, gdzie chronią się wdzięki:Kto pomni twarz t
ę anielsko—łagodną,Tak zimno pi
ękną, tak smutnie pogodną!Zda się w letargu zasypiać głęboko,
Zda się być żywą — gdyby nie to oko,
Gdzie już nie świeci ni łza, ni namiętność,
Gdzie mieszka zimna, wieczna obojętność
I straszy widzów, i serca im studzi,
I z oczu trupa wpada w serca ludzi —
Gdyby nie wzrok ten, nim pierwszy dzień minie
Nim ta godzina — w tej jeszcze godzinie
Śmierć tak łagodnie, niewidomie wladnie,
Że jej tyraństwa nikt zrazu nie zgadnie!
Dzi
ś do tej twarzy Grecyja podobna,Martwa od dawna, leczr dot
ąd nadobna;Jej widok zi
ębi, jej wdzięk do łez wzrusza,Bo ju
ż piękności nie ożywia dusza.Jej wdzi
ęk jest tylko uśmiech pozostałyNa chwil
ę w ustach, co ducha oddały,A jej rumieniec — chorowita krasa,
Która na trupich licach nie zagasa,
Ostatni odbłysk zachodnich promieni,
Co si
ę wokoło ruiny czerwieni;Ostatnie czucie, co
żegna nadzieję,Iskra niebieska, która dotąd tleje,
Lecz już swej miłej ziemi nie rozgrzeje.
Ojczyzno m
ężów nieśmiertelnej chwały!Ka
żda dolina, każdy wierzch twej skały,Jak
że pamiętne! bo każde z nich byłoKolebk
ą swobód łub sławy mogiłą.Arko pot
ęgi! dziś, czyliź tak mało,Czy
ż tylko tyle po tobie zostało? —Wsta
ń, niewolniku podły, wstań na chwilę,Powiedz: ten w
ąwóz — czy nie Termopile?—Ty, z duchów orlich wyrodzony płazie,
Na Leonida gnie
żdżący się głazie,Przypomnij, nazwij tych opok wy
żyny,Zatok
ę, wyspy — wyspy Salaminy!Powstań! te dawne, zapomniane boje
Odnów i przywłaszcz, to dziedzictwo twoje:
Z popio
łów przodków może wróg rozdmuchaIskr
ę, zarodek ich wielkiego ducha.A kto z was w boju
żywota dokona,Wliczy swe imi
ę pomiędzy imiona,Na których wzmiankę pochlebstwem pijani
Zwykli się trzeźwić, zwykli drżeć tyrani.
Kto z was ojczyzny z więzów nie wybawi,
Zginie, lecz tyle synom swym zostawi
S
ławy, nadziei, że staną się zdolniRozerwać jarzmo i umierać wolni!
Walka o wolność, gdy się raz zaczyna,
Z ojca krwi
ą spada dziedzictwem na syna,Sto razy wrogów zachwiana potęgą
Skończy zwycięstwem. – Grecyja jest księgą,
W której wiekami stoi wypisano,
Że klęska wolnych jest świata wygraną.
Królowie, sławę kupując u cieśli,
Gdzie
ś bezimienne piramidy wznieśli;Wolni nie dbaj
ą, chociaż czasu falaWszystkie grobowce i pomniki zwala,
Wi
ększe pomniki zostały nad niemi,Zosta
ły góry ich ojczystej ziemi.Tam muza oczom przechodniów ukaże
Groby swobodnych, wolno
ści ołtarze.
Długo by mówić — przechodzić okropnie
Wszystkie od chwały do niewoli stopnie —
Dosyć jest wiedzieć, że nikt nie zagrzebie
Ducha swobody — chyba on sam siebie —
Bo w
łasne tylko upodlenie duchaUgina wolnych szyj
ę do łańcucha.
* * *
Mieszka
ńcy ziem tych! macież wy powieściDawnym podobne? i których by treści
Natchnęły muzę do polotów szczytnych,
W ślad muzy greckiej wieków starożytnych;
Gdy ludzie byli ziemi swojej godni? —
Dzi
ś, do niczego niezdatni — prócz zbrodnZ ognist
ą duszą, co by mogła siłyNatchnąć do dzieła godnego pomników,
Dzi
ś oni pełzną z kolebek w mogiłyNiewolni — gorzej — s
łudzy niewolników *,Zmazani ca
łą szkaradą, co brudzi,Niewiele wy
ższych nad zwierzęta, ludzi;Nie maj
ą nawet tej dzikich odwagi,Piersi gotowej przyjąć oręż nagi;
Tylko rozwo
żą przez sąsiednie państwaZ nowym towarem stare oszuka
ństwa;W tym tylko widać Greków dowcip dawny
I z tego tylko Grek na Wschodzie sławny.
Daremnie Wolność tylekroć zaklina,
Aby skruszyli jarzmo poganina,
By kark podnieśli, zgięty łańcuchami!
Nie — Grecy! — nie mam lito
ści nad wami.Przecie
ż z Grecyji wziąłem te powieści,Z czasów niedawnych i żałosnej treści.
* * *
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Z dala, śród morza pogodnego błyska,
Szybko pod cienie nadbrze
żne się wciskaStatek; rybacy poznali z obrotów,
Że to piratów statek lub Majnotów *;
Chcą z barką swoją w cieniach się przewinąć
I brzeg niepewny z daleka ominąć;
Choć im trud dzienny osłabił ramiona,
Choć rybim łowem barka przeciążona,
Silnie wios
łują, rudel krzywią w stronę,A
ż dopłynęli do Porto—Leone,Gdzie ich noc czeka, noc prawdziwie godna
Kraju wschodniego — cicha i pogodna.
* * *
Kto tam grzmi konno po skalistej drodze? —
Wygi
ęty naprzód, na wiatr puścił wodze,Kopyt t
ętenty jak grzmoty po grzmotachWci
ąż budzą echa drzemiące po grotach,Koń jak kruk czarny, a na bokach piana,
Jak gdyby świeżo z morza zszumowana.
Wieczór już uśpił fale morskich toni,
Ale nie serce tej dzikiej pogoni.
Gro
źnie na jutro niebo się zachmurza,Ale gro
źniejsza w sercu Giaura burza.Nie znam ci
ę, rodu twego nienawidzę,Ale w twych licach takie rysy widz
ę,Które w pamięci kiedy się raz wrażą,
Z czasem si
ę głębiej werzną, lecz nie zmazą.Ty
ś młody, blady, lecz namiętne bolęGorzały długo na twym smagłym czole.
Złe oko twoje choć mnie nie urzekło,
Choć jak meteor błysnąwszy uciekło,
Zgad
łem, że Turek takiego człowiekaPowinien zabić — lub niech sam ucieka.
Tam — tam — poleciał — śladem jego biegu
Sz
ły mimowolnie oczy me wzdłuż brzegu,A chocia
ż z taką szybkością prześcignął,Choć jak latawiec tylko w oczach mignął,
Jego wzrok, jego twarz na kszta
łt pieczęciWci
śnione czułem w głąb mojej pamięci.I d
ługo w uchu huk kopyt słyszałemCzarnego konia lec
ącego czwałem.
Spi
ął ostrogami, wbiegł na wierzch opokiOcieniaj
ącej głębinę zatoki,Oblecia
ł wkoło, znowu na dół gonił,Ska
łą od moich oczu się zasłonił.Zgad
łem, dlaczego: temu, co ucieka,Jest obrzydliw
ą źrenica człowieka;On najpi
ękniejsze na niebiosach gwiazdyKlnie,
że zdradzają ścieżki jego jazdy.Zbiegaj
ąc z góry, nim konia nawrócił,Spojrzenie straszne, jak ostatnie, rzuci
ł.I wybieg
ł znowu, znowu w górę skoczył.Wtem nagle stan
ął, konia w bok zatoczyłI patrzy z góry, na strzemionach staje —
Czegóż on patrzy, tam, w oliwne gaje?
Ksi
ężyc na nowiu wschodzi zza gór grzbietów,B
łyszczą nad miastem lampy minaretów,W mie
ście wre teraz Bajramu uciecha;Tu, choć nie dojdą ni wystrzałów echa,
Ni muzu
łmanów pobożne okrzyki,Przecież błysk widać każdej tofaiki *.
Bo dzi
ś zachodzi słońce Ramazanu,Dzi
ś Bajram święcą wyznawcy Koranu *,Dzi
ś... Lecz ty, Giaurze, kto jesteś? co znaczyTwój ubiór obcy — i twój wzrok rozpaczy?
Co cię obchodzi Bajram? po co czekać
Naszego święta lub przed nim uciekać? —
On stał — wtem nagły strach lica mu ścisnął
I strach ten nagle wściekłością zabłysnął.
A blask ten nie by
ł jak rumieniec nikłyGniewów, co wschodzić i przemijać zwykły,
Ale jak bladość marmurowej bryły
Powi
ększająca ciemnotę mogiły.Brwi nasuJlione, os
łupiałe oko.Wtem r
ękę dźwignął i podniósł wysoko,I na wiatr miota
ł, jakby groził gniewny.Stał, czy uciekać, czy gonić, niepewny;
A wtem koń zarżał, niecierpliwy zwłoki,
I rżenie echem odbiły opoki.
Giaur za miecz porwa
ł i szczęk rękojeściWybi
ł go nagle z tej niemej boleści,Jak zbójcę budzi krzyk sowy złowrogi;
Znowu koniowi w bok wrazi
ł ostrogi:Dalej, w cwa
ł, koniu, tu idzie o życie! —Znowu koń czarny zagrzmiał po granicie;
Chyży jak dziryt9 — leci wzdłuż zatoki,
Dalej ku morzu — wpad
ł między opoki.Nie widać twarzy — znikła strusia kita,
Na chwil
ę grzmiące ucichły kopyta.Raz tylko wstrzyma
ł rumakowi wodzeI nieruchomy chwil
ę stal na drodze,Chwil
ę — i znowu opoka zagrzmiała,Giaur poleciał, jakby go śmierć gnała.
Straszna to chwila, w której duch rozkręci
Za jednym razem ca
ły zwój pamięci .I w jedn
ą drobną kroplę czasu zlejeŻycia bolesne i zbrodnicze dzieje!
Kto nienawidzi, kocha si
ę lub boi,Temu za piekło jedna chwila stoi.
Cóż on czuł wtenczas, gdy trapiące duszę
Wszystkie od razu wycierpiał katusze?
Chwila spoczynku,
śród potoku zdarzeń,Kto zliczy, ile mie
ści wyobrażeń? —Bo choć dla czasu zdaje się nicością,
Ona dla my
śli jest całą wiecznością.Bo nieskończone, niezmierne cierpienie
Może w myśl jedną zgromadzić sumnienie
I w jednej chwili wycierpieć od razu
Bolę bez końca, nadziei, wyrazu!
* * *
Przeszła godzina — Giaur jak cień przeminął.
Uciek
ł? czy zginął? czy sam tylko zginął? —W czarnej godzinie przyby
ł, jak zesłanaOd niebios kara za grzechy Hassana,
Przyszed
ł i smętarz zrobił z baszy domu,Przyszed
ł i odszedł jak wicher Symomu *,Co wieje bo
żym obciążony gniewemI za którego śmiertelnym powiewem
Cyprys* umiera, choć jest śmierci drzewem,
Choć wiosną nawet nie zruca żałoby,
Jeden, co wiernie op
łakuje groby!
* * *
Nie masz rumaków na stajniach Hassana,
Komnata jego od sług odbieżana,
Paj
ąk samotnik na ścianach się czepiaI szpary szarym ca
łunem zasklepia.W twierdzy Hassana nie widać żołnierzy,
W jego haremach gniazdo niedoperzy,
Zamiast strażnika puszczyk krzyczy z wieży.
W ogrody czasem dziki pies przybie
źy,Spragniony wyje na such
ą fontannę;Stoj
ą wód łoża z marmuru usłane,Lecz owdowia
łe — bo zdroje wymarły,Zielska si
ę dzikie na dnie rozpostarły.
Niegdy
ś jak wdzięcznie fontanny tu grałyŁagodząc nieba wschodniego upały,
Niegdy
ś, tryskając srebrnej rosy tęczęI fantastyczne wirując obręcze,
Rozkosznym ch
łodem rzeźwiły dokołaPowietrze, ziemi
ę i spragnione zioła.
Jak było mile blaski gwiazd pogodnych
Widzieć odbite na tych łukach wodnych,
Słuchać muzyki tych szemrań łagodnych!
Tu cz
ęsto Hassan w niemowlęcym wiekuBawić się lubił u kaskady ścieku;
Tu, drzemi
ącemu w matki swej objęciu,Piastunka woda
śpiewała dziecięciu.Hassan młodzieniec na te wodotryski
Poglądał, siedząc obok odaliski,
I śpiew jej milsze zdawał się mieć tony,
Gdy był do szmeru kaskad nastrojony.
Lecz Hassan stary nigdy sennej skroni
Wieczorem u tej kaskady nie sk
łoni:Z marmurów woda uciekła chłodząca,
Z serca Hassana wysz
ła krew gorąca.Tu nie us
łyszysz już głosu człowieka,Nikt si
ę nie śmieje, nie klnie, nie wyrzeka:Ostatni ludzki g
łos, echem odbity,Był to krzyk na śmierć ciągnionej kobiėty.
G
łos skonał — odtąd milczą te pałace,Wiatr tylko oknem otwartym kol
ące.Lecz choć wiatr szumi, choć się nieba chmurzą,
Ju
ż tu nikt okna nie zamknie przed burzą.
Cieszy si
ę pielgrzym, gdy w stepach odkryjeŚlady na piasku, chociaż nie wie czyje;
Tu, gdyby ludzki j
ęk odbiły echa,W j
ęku tym jakaś byłaby pociecha,Ten j
ęk by mówił: „Nie wszystko skonało!Jedno tu
życie ludzkie pozostało”.Jeszcze w tych gmachach znalaz
łbyś wspaniałeIzby i sale puste — dot
ąd całe.Dach jeszcze ca
ły, chociaż rak zniszczeniaRoztacza ci
ągle ściany i sklepienia.Lecz Zgroza siedzi przed bram
ą na straży,Sam fakir do wrót zbliżyć się nie waży,
Derwisz* ubogi nie przest
ąpi proguZa chleb i za sól podziękować Bogu *;
Nędza i Zbytek uchodzą na stronę,
Nie powitane i nie ugoszczone;
Pa
łac, gościna wiernego narodu,Sta
ł się jaskinią zniszczenia i głodu.Gość płacze dobrodzieja, płaczą słudzy pana *,
Od czasu gdy miecz Giaura ci
ął w turban Hassana.
* * *
S
łyszę dźwięk z dala końskiego kopyta,Jad
ą podróżni, lecz mnie nikt nie pyta.Ju
ż bliżej — Turcy — już widzę turbanyI w srebrem kutych pochwach atagany *.
Wódz .ich na przedzie w bogatym zawoju,
Zapewne emir, bo w zielonym stroju *.
„Ho! kto ty?” — „Salem! waszej jestem wiary *,
Emirze, widzę, że wieziesz towary;
Widz
ę, że wór twój jest ciężko ładowny,Ostrożnie wieziesz — musi być kosztowny.
Może do portu śpieszysz dla noclegu? —
Jestem przewoźnik — mam łódkę u brzegu”.
„Zgoda — rzek
ł emir — pośpieszaj, czas nagli,Odbijem cicho, nie rozpinaj
żagli,Niech le
żą zwite; wiosłami uderzajI szybko, cicho podnad brzegiem zmierzaj,
I wie
ź nas prosto pomiędzy opoki,Tam, na sam
środek najgłębszej zatoki. —Teraz odpocznij — dobre masz ramiona,
Podróż i zręcznie, i prędko skończona.
Lecz ona — zacznie podróż, dalszą, z której...”
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rzucili w wod
ę – . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Ci
ężko plusnęło — i powoli tonie —Rozst
ąpiły się wkoło szklane błonie,Zwa
żałem ciężar: dziwnie mi się zdało —Ruszy
ł się — pewnie morze nim ruszało.Mo
że to było księżyca błyśnienie,Nagle odbite o morza przestrzenie;
Patrzy
łem ciągle, i wodne obręczeW mniejsze i w
ęższe ściskały się tęcze,Jakby ich
środkiem kamień przepadł do dna;Na koniec w
środku wyszła bańka wodna —Per
łowe kółko — błysnęło — przepadło.Znowu zatoka g
ładka jak zwierciadło.I tajemnica usn
ęła w topieli —Genijuszowie morscy j
ą widzieli,Lecz, dr
żąc z przestrachu w swych domach z korali,Nic o tym z
żadną falą nie gadali.
* * *
Jak król motylów, za wiosny powrotem *,
Na skrzydłach jasnych purpurą i zlotem
Znad szmaragdowej Kaszemiru b
łoniWzlatuje, dzieci wabi
ąc do pogoni,I z ziół na zioła, i z kwiatów na kwiaty
Ci
ągnie myśliwców, i myli ich czaty,Wre
ście uleci— i niknąc w obłokuZostawia żałość w sercu i łzy w oku:
Podobnie piękność wabi starsze dzieci,
Tak bystro lata i tak wdzięcznie świeci,
To
łowców trwoży, to nadzieją mami,Goni
ą wesoło — łowy kończą łzami.Lecz je
śli w ręce myśliwemu wpada,I motylowi, i pi
ękności biada!Chc
ąc uciec darmo skrzydełka natęża,Igraszka dziecka lub ofiara m
ęża.Cacko, za którym żądza chciwie goni,
Straci
ło urok, gdy je mamy w dłoni —A gdy wdzięk barwy i świeżość przeminie,
Rzucim, niech leci — lub samotnie ginie.
Gdy skrzydła zranisz, gdy serce zakrwawisz,
Czyli ofiarom swobod
ę zostawisz?Motyl odartym skrzyde
łkiem czyż możeLatać jak dawniej z fijołków na róże?
Z pi
ęknością, w jednej uwiędłą godzinie,Czy
ż razem pokój na wieki nie zginie? —Zgraja motylów, co pod niebem lata,
Nie szuka w dole zranionego brata.
Płeć piękna dla nas ma litości tyle,
Lecz dla p
łci własnej ma serce motyle!Piękność nad każdym nieszczęściem łzy leje,
Nad sióstr upadkiem — tylko się zaśmieje.
* * *
Dusza brzemienna zbrodni swych ciężarem
Jest jak skorpijon opasany
żarem *;Kr
ąg coraz mocniej zwęża się i błyska,I wi
ęźnia coraz gwałtowniej dociska,A
ż gdy go zewsząd na wylot przepieką,Skorpijon cierpi, d
ąsa się — i wścieka.Jeden mu został sposób wyjść z pożogów:
Ma
żądło, które wyostrzył na wrogów,Które trucizną pewną rany poi,
Jeden ból zada i wszystkie wygoi,
To żądło więzień topi w głowie swojej.
Podobnie dusza z
ła kona w cierpieniachLub
żyje jako skorpijon w płomieniach.Bo kiedy ludzi zwiąże pamięć zbrodni,
Światu niezdatni, a nieba niegodni,
Rozpacz nad nimi, pod nimi noc gruba,
Wko
ło płomienie — a w pośrodku zguba;
* * *
Ponury Hassan z haremu ucieka,
Pieszczot, widoku kobiet si
ę wyrzeka.On w lasach trudy my
śliwców podziela,Ale nie może dzielić ich wesela. —
Dawniej polować nie miał we zwyczaju,
Póki Leila mieszkała w seraju.
Dzi
ś, czy Leila uszła? czy nie żyje? —Hassan wie tylko, lecz sam w sobie kryje.
Różne powieści krążą między gminem —
Słychać, że uszła z Wenecyjaninem.
W dzie
ń Ramazanu, gdy zapadło słońce,A z minaretów jasnych lamp tysiące
Bajram na ca
łym obwieściły Wschodzie,Leila poszła kąpać się w ogrodzie
I nie wróciła — szukano daremnie.
Mówią, że z Giaurem zeszła się tajemnie,
Wsiad
ła z nim na koń za pazia przebranaI w noc Bajramu zbieg
ła z państw sułtana.
Od dawna Hassan mia
ł ją w podejrzeniu;Ale w jej oczach i w jej u
ściśnieniuTyle wyczyta
ł miłości i wiary,Że znowu brance zaufał pan stary.
Wieczorem poszed
ł w meczet na pacierzeI w noc Bajramu jad
ł w kiosku wieczerzę.Tak powiadali czarni niewolnicy,
Niewierni pa
ńskich haremów strażnicy.Lecz inni g
łoszą, że gdy padł mrok szary,Przy bladym
świetle wschodzącej Fingary *Widziano Giaura na czarnym rumaku
W cwa
ł lecącego po nadbrzeżnym ślaku,Z cugiem spuszczonym, skrwawion
ą ostrogą,Lecz nie wiózł panny ni pazia — ni kogo.
* * *
Oko jej czarne — i któż się ośmieli
Wzrok ten malować? — te oczy gazeli
Wielkie i słodkie, ciemne i błyszczące!
Dusza z nich mówi przez iskier tysiące,
Które ze źrenic lecą przezroczystych
Jako z D
żemszyda rubinów ognistych *.Dusza z nich mówi! Wbrew słowom Proroka,
Że „postać niewiast jest ziemi powłoka” —
Allachu! dusza mówi z tego oka!
I choćbym w drodze ku lepszemu światu
Przechodzi
ł ostre mosty Alsyratu *,Wisia
ł nad piekła ognistym potokiemI ca
ły rajski ogród miał przed okiem,I w nim wabi
ące hurysy dziewice,Powiem: kto widzia
ł Leili źrenice,Ten Alkoranu nauk nie us
łucha!Czyż taka piękność jest prochem bez ducha? *
Jest cackiem, z którym bawi się mężczyzna? —
Niech na nie spojrzy sam mufty, a wyzna,
Że nieśmiertelność wygląda z jej źrenic.
Na jej obliczu cudowny rumieniec
Wiecznym i
świeżym błyszczy się szkarłatem,Jakby granatów posypany kwiatem.
Jej włosy jako hijacynty płyną;
Gdy okolona rówiennic drużyną
Stanie, nad wszystkie głową wyniesiona,
I da warkoczom płynąć przez ramiona,
Włosem zamiata ślad swój na marmurach,
Siad nóżki bielszej niźli śniegi w górach,
Kiedy z rodzinnych ob
łoków wylecąI ziemią jeszcze nie skalane świecą.
Jako monarcha ptaków Frangestanu *,
Łabędź, podnosi głowę z oceanu
I pysznie skrzyd
łem uderza po fali,Skoro dostrzeże podróżnika w dali:
Z taką powagą ona zwraca głowę
I śnieżne ramię, i piersi perłowe,
I z tak
ą piękną dumą wzrokiem miota,Gdy na nie oczy śmie zwrócić pustota.
Cofną się, blasku wytrzymać nie mogą,
Pochlebiać chciały, upadają z trwogą.
Jak była oczom piękną Gruzyjanka,
Tak miała serce czułe dla kochanka.
Kochanka? Któż jej kochanek? — Hassanie,
Ty nim nie jeste
ś, dziki muzułmanie!
* * *
Ponury Hassan da
ł rozkaz podróży;Oddzia
ł wasalów, co mu w dworcu służy,Jak orszak i stra
ż pojedzie za panem;Ka
żdy zjanczarką, z łukiem, z ataganem.Hassan sam zbrojny jedzie na ich czele,
Zwiesi
ł na pasie krzywą karabelę,Wypróbowaną na albańskich głowach,
Kiedy raz zbójców napotkał w parowach
I tak rozgromi
ł muzułman zwycięski,Że ledwie kilku uszło z wieścią klęski.
Za pas dwa zatkn
ął, bogato oprawneW per
ły i w złoto, pistolety sławne:Hassan przed laty dosta
ł je od baszy,Ich widok zbójców i wabi, i straszy.
Mówią, że Hassan jedzie pojąć żonę,
Pocieszyć znowu serce zakrwawione
Zdradą Leili, co uszła z haremu
I dzi
ś, o zgrozo! służy niewiernemu.
* * *
Ostatnim blaskiem zachodniego s
łońcaZ
łocą się góry i kaskada grzmiąca,Żywiona czystym i świeżym gór śniegiem.
Tu cz
ęsto kupiec Grek staje noclegiem,Znajduj
ąc pokój w ustroniu głębokiemPewniej niż w mieście pod swych panów bokiem;
Tu się nie lęka o całość swej skrzyni;
W miastach niewolnik, wolny na pustyni.
Tu wesół spróżnia czaszę pełną wina,
Którym się brzydzą usta moslemina.
Najpierwszy jedzie Tatar, wódz orszaku,
Z daleka widny po żółtym kołpaku,
Opodal konni ciasn
ą jamy szyjąPo krętej ścieżce na skalę się wiją.
Nad nimi stercz
ą w górę czarne szczyty,Gdzie s
ępy ostrzą dzioby o granityI lec
ą na dół; już zwietrzyli łupy;Nim zajdzie s
łońce, będą świeże trupy.U spodu rzeka, która w zimie bucha
Ogromną wodą, a w upały sucha
Nagie i czarne lono swe ods
łaniaI kilka kaskad srebrzystych poch
łania.Woko
ło ścieżki kawały granituLe
żą bezładnie, strącone ze szczytu;Czas je pospycha
ł albo zbiły gromy.Wierzch ska
ły niknie we mgle niewidomy,Bo
żaden z ludzi czoła Lijakury,W pogod
ę nawet, nie widział bez chmury.
Ju
ż w gaj wjechali i po kilku chwilachDojd
ą wierzchołka; już krzyczą: „Bismlllach! *Tu już bezpiecznie, stąd już widać błonie;
Wkrótce w dół zjedziem, na wiatr puścim konie”.
Gdy czausz tak mówił — ogień z góry błysnął,
Nad uchem o
łów niewidzialny świsnął,Tatar przewodnik wylecia
ł z kulbaki.Ledwie czas mają zatrzymać rumaki,
Skoczyli z siodeł, janczarki odwiedli,
Ale trzech spad
ło pierwej, niźli zsiedli,Z r
ąk niewidzialnych rany odbierająI ginąc, darmo o zemstę wołają.
Dobyli szabel, na rumaków karkach
Na odwiedzionych wsparli się janczarkach,
Na pół wciśnieni między końskie boki;
Inni uciekli pod
ścianę opokiI tam r
ęcznego czekają spotkania,Nie lubiąc służyć za cel do strzelania
Wrogom, co bronią niewidzialną rażą,
A wstępnym bojem spotkać się nie ważą.
Sam Hassan został; z konia zsiąść nie raczy,
Spokojnie jedzie, aż z przodu obaczy
Blask r
ęcznej broni; rozbójników zgrajaStrzela wzd
łuż drogi, z przodu się zaczaja,I z tyłu słychać z janczarek łoskotu,
Że mu przecięto drogę do odwrotu.
Wi
ęc wściekły brodę od gniewu najeżył *I wko
ło wzrokiem ognistym uderzył.„Choć wrogi wkoło, choć gęste wystrzały,.
Jam z krwawszych bitew nieraz wyszed
ł cały”.Zbójcy wychodzą, stają na skał szczycie:
„Rzucaj bro
ń — krzyczą — komu miłe życie!” —Ale Hassana oczy i rozkazy
Straszniejsze ni
źli nieprzyjaciół razy,I z garstki szczup
łej, ale wiernej panu,Żaden nie rzucił swego ataganu
I
żaden podle nie krzyknął: „Amanu!” —Nieprzyjaciele coraz bli
żej godzą,Razem ze wszystkich zasadzek wychodz
ą,A z g
ęstwi lasu dowódca orszakuLeci sam przodem na dzielnym rumaku.
Któż ten dowódca? — strój nosi albański,
Ale miecz prosty, miecz to chrze
ścijański.„Znam go, znam Giaura — w
ściekły Hassan wołaZnam go, pozna
łem ze smagłego czoła,Pozna
łem czarne, złowrogie źrenice *,Jego nikczemnej zdrady pomocnice,
Konia czarnego znam, choć leci pędem,
Chocia
ż nakryty arnauckim rzędem.Pod
ły odstępco twojej podłej wiary!Teraz ci
ę turban nie zbawi od kary.Gdziemkolwiek spotkał, w jakiejkolwiek chwili,
Dobrze,.żem spotkał zdrajcę mej Leili”.
Jak si
ę wezbrana rzeka w morze lejeI morsk
ą burzę spotkawszy szaleje,Łamią się fale, drżą opoki brzegu,
A nurty rycz
ą pod pianami śniegu:Tak si
ę spotkały wrogów zgraje obie,Losem i gniewem gnane przeciw sobie;
Szable nad uchem grzmi
ą, lecąc w kawały,Hucz
ą po skałach dalekie wystrzały;Starcia si
ę łoskot i karabel dźwięki,Huk karabinów, konających jęki
Echo
żałosne po dolinie szerzy,Przywyk
łej tylko do śpiewów pasterzy!Liczba niewielka, lecz bitwa straszliwa,
Nikt przebaczenia nie daje, ni wzywa.
Paro kochanków, mocne są twe sploty,
Gdy się ściskacie podzielać pieszczoty!
Lecz nie tak cisną miłości ramiona,
Gdy w nich spoczywa piękność ulubiona,
Jako się barki zwiążą nienawiśnie,
Kiedy wróg wroga ostatni raz ściśnie. —
Przyja
źń ostygnie, pieszczota się skończy,Objęcia wrogów i śmierć nie rozłączy.
Z szablą po samą rękojeść uciętą,
Krwi
ą opryskaną i mocno ujętąW sinej, od ciała odrąbanej dłoni,
Co jeszcze drga
ła nie puszczając broni;Obok turbana, którego zawoje
Miecz Giaura zerwał i przerżnął na dwoje,
W deliji d
ługiej, zmiętej, rozpostartej,Od mnogich razów na sztuki podartej,
Zaczerwienionej jak chmury przed burzą,
Gdy po dniu jasnym burzliw
ą noc wróżą;Krwią zlawszy piasek i gałęzie boru,
Gdzie wiszą szmaty jego palamporu *;
Z piersi
ą przebitą i otwartą ciosom,Barkami na wznak, twarz
ą ku niebiosom,Tak le
żał Hassan — oczy już zbielały,Jeszcze otwarte, Giaura wyzywa
ły.Giaur stan
ął nad nim i w Hassana liceUtopił równie straszne dwie źrenice.
„Tak! tyś pochował w falach mą Leilę,
Jam ci
ę pochował w czerwonej mogile.Jej duch kierowa
ł mieczem; jej mordercaUczu
ł raz pierwszy, co to jest ból serca;Proroka wo
łał, ale nadaremnie,Prorok twej g
łowy nie wyrwie spode mnie.Allacha wola
ł, wiatr prośbę rozdmuchał,Allach nie s
łyszał albo nie wysłuchał.O psie pogański! czyż Opatrzność, głucha
Na krzyk Leili, twych krzyków usłucha? —
Zbójcą zostałem! jeździłem na zwiady,
A
ż w końcu zdrajca padł ofiarą zdrady,Jam spe
łnił swoje, zemścił się nad tobą.A teraz, dalej — w
świat —jadę sam z sobą”.
* * *
Na polu słychać brzęk dzwonków wielbłąda
Matka w ogrodzie z altany wygl
ąda.Na
łąkach błyszczy już wieczorna rosa,Ju
ż ku wschodowi ciemnieją niebiosaI rozniecaj
ą drżących gwiazd ognisko.Ju
ż wieczór. — Hassan zapewne już blisko.Matka stroskana zst
ępuje i bieżyDo swych haremów, i pogląda z wieży:
Nie widać! nie zwykł jeździć tak pomału —
Nie zwykł popasać nawet w czas upału.
Nie przys
łał darów ślubnych — czy się lenił?Czy konie strudzi
ł? czy serce odmienił?Skarga nies
łuszna. — Już Tatar posłaniecWidny z daleka, ju
ż na skały kraniecWst
ępuje zwolna —już zjeżdża z urwiskaI w
ąwozami na dół się przeciskaKo
ń nic nie winien, koń pewnie'z ciężarem,Zapewne
ślubnym objuczony darem.Tatara mile przyjm
ę i nagrodzęZa prędką jazdę po takiej złej drodze.
W bramie zsiad
ł Tatar, od siodła odpinaJuki niewielkie: czy to dary syna?
Na twarzy smagłej bladość: czy to smutek?
Czy podróżnego utrudzenia skutek?
Odzie
ż spryskana krwi świeżej kroplami:Mo
że poranił konia ostrogami?Rozwin
ął pakę — o aniele święty!O Azraelu!* to zawój rozcięty!
To syna szaty, ca
łe krwią zbroczone!„Pani, okropn
ą twój syn pojął żonę,Mnie oszcz
ędziły ręce poganina,Bym ci pokaza
ł krew twojego syna.Legł śmiercią mężnych, pokój Hassanowi!
Przekleństwo wieczne zabójcy Giaurowi!” —
* * *
Turban w kamieniu prostym wyrzezany *
I słup już dzikim zielskiem opasany,
Na nim z Koranu modlitwa wyryta,
Którą dziś ledwie podróżny wyczyta:
To ca
ły pomnik w bezludnej ustroni,Gdzie Hassan zgin
ął od niewiernej broni.Zacny Osmaniis*; nikt mi
ędzy wiernymiPrzyk
ładniej świętej nie nawiedził ziemi,Nikt bardziej winem nie gardzi
ł wyklętymI nikt pobo
żniej ku przybytkom świętymTwarzy nie zwraca
ł, gdy na świątyń dachuSłyszał wołanie: „Illa—hu, Alla—hu!”
Z rąk cudzoziemca wziął śmiertelne rany
I
śród ojczyzny leży jak wygnany,Z dala od domu, na bezdro
żu dzikiem;Ani si
ę pomścił nad swym rozbójnikiem.Lecz duch Hassana ju
ż rajskie dziewiceWiod
ą w rozkoszy wiecznej okolice,Okiem b
łyskają ku niemu jak słońcem,Wiecznie pogodnem i nie zachodz
ącem.Biega, zielone chustki wywijaj
ą,Poca
łunkami rycerza witają;Bo raj rozkoszy zgotowany temu,
Kto zgin
ął walcząc przeciw niewiernemu.
Lecz ty, niewierny! ciebie anio
ł śmierci,Monkir, swą kosą rozerwie na ćwierci *,
Potem zawlecze na nowe katusze
Przed tron Eblisa twą przeklętą duszę *.
Tam ogie
ń, wiecznych męczarni narzędzie,Ciało twe palić, w duszy goreć będzie;
S
łuch nie obejmie, język nie obwieści,Ile si
ę piekła wewnątrz ciebie zmieści.
Lecz wprzód zostaniesz na ziemi upiorem *
I trup twój, z grobu wyłażąc wieczorem,
Pójdzie nawiedzać krainę rodzinną,
Powinowatych spijać krew niewinną.
Tam, na rodze
ństwo własne zajuszony,Wyssiesz krew swojej siostry, córki, żony;
Ścierw twój zasilisz cudzym życia zdrojem,
Chciwie pić będziesz, brzydząc się napojem.
A twe ofiary rozstaj
ąc się z światemPoznaj
ą, że ich ojciec był ich katem;Przekln
ą cię, twoje usłyszą przeklęstwa;I na pniu wyschnie szczep twego rodze
ństwaOstatnia twoja ofiara na
świecieB
ędzie twa córka, najmilsze twe dziecię,Ona konaj
ąc krzyknie na cię: „Ojcze!” —I krzyk ten
ściśnie usta dzieciobojcze,Ale ssać muszą, dopóki się żarzy
Ogie
ń w źrenicach, rumieniec na twarzy;A
ż ujrzysz w końcu, jak szklana powłokaZamrozi, zaćmi ostatni blask oka.
Natenczas ręką przeklętą z jej głowy
Oderwiesz w
łosów warkocz bursztynowy;Z tego warkocza pukiel darowany
Mo
że na sercu nosi jej kochany,A ty dzi
ś w piekle złożysz jego szczątki,Jak samobójstwa twojego pamiątki.
Krwi
ą twoją własną, najmilszą ociekły,Gryz
ąc twe usta i zgrzytając wściekły,Wrócisz się znowu pomiędzy grobowce;
A tam upiory, twoi współwędrowce,
Gule, Afryty, spotkaj
ą cię w mroku.I oni twego zl
ękną się widoku,I do podziemnych skryj
ą się otworówSpotkawszy widmo, brzydsze od upiorów.
* * *
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Jak się ten zowie kalajor ponury *? —
Twarz mnie znajoma — raz go napotka
łemW ojczy
źnie mojej; leciał między góryNa dzielnym koniu, pomin
ął mnie cwałem;Leciał, jak tylko zdoła koń wyskoczyć,
Oblicze jezdca ledwie mogłem zoczyć —
Lecz widać było z twarzy i wejrzenia,
Że go opętał duch złego sumnienia.
Nie chciałbym nigdzie zdybać takiej twarzy,
Bo złą jest wróżbą spotkanie zbrodniarzy.
I teraz strasznie wygląda ten człowiek,
Jak gdyby śmierć mu patrzyła spod powiek.
Sześć lat minęło, jak przybył w te strony.
Wszed
ł do klasztoru, czy światem znudzony,Czy za grzech jaki
ś pokutę odprawia,Ale przed nikim grzechu nie objawia.
Nigdy on w
ławkach podczas mszy nie siedzi,Nie chodzi
ł ani razu do spowiedzi,Ani si
ę kłania przed Bogarodzicą,Ani przed o
łtarz idzie z kadzielnicą:Dni ca
łe siedzi zamknięty w ukryciu.Nie wiem o jego przygodach i
życiu,S
łyszałem tylko, że przybył ze WschoduTureckim statkiem od stron Carogrodu.
Żeby był Turkiem, z twarzy się nie zdaje,
Zna chrze
ścijańską mowę i zwyczaje —Pewnie skruszony jaki apostata
Dzi
ś opłakuje przeszłe błędów lata.Tylko
że świętych obrazów się lęka,Przed Pa
ńskim chlebem i winem nie klęka;Da
ł wielki skarbiec, który może złupił,I tym gościnność w klasztorze zakupił.
Lecz gdybym ja by
ł na miejscu przeora,Albo bym wygna
ł tego kalajora,Albo w pokutnej zamurowa
ł celi,Tak
żeby o nim ludzie nie wiedzieli.
Cz
ęsto on marzy, bezprzytomnie gadaO pięknej pannie, która w morze wpada,
Słyszy szczęk mieczów, strzały nad opoką
I widzi Turka konające oko.
Ilekroć na tym wierzchu skały stawa,
Grozi mu z do
łu jakaś ręka krwawa, —On sam j
ą widzi i, czyja, pamięta;R
ęka pałaszem od ciała odciętaWystaje z ziemi i kiwa na
ń w dali,A
żeby skoczył ze skały do fali.
* * *
Spod mnichowskiego czarnego kaptura
Świeci jak z grobu źrenica ponura,
Czasem z ukosa b
łyskawice ciśnieI ca
łą burzą dawnych lat zabłyśnie;Barwa tych oczu co chwila si
ę mieni.Chcą ją uważać widzowie zdziwieni
I wnet uczują ten urok spojrzenia
Wymowny, trudny do wypowiedzenia,
Cech
ę umysłu, co niezgięty w dumieZna swoje wyższość i pokazać umie.
A jako ptaszek, gdy go wąż urzecze,
Trzepioce skrzyd
łem, ale nie uciecze,Tak widz uj
ęty w sidła jego wzrokuChce i nie może rozerwać uroku.
Przed nim wpół trwożny braciszek umyka,
Kiedy samego przypadkiem spotyka;
Bo on swym wzrokiem i gorzkim u
śmiechemZara
ża wszystkich boleścią i grzechem.Przecież zbyt rzadko uśmiechać się raczy,
Śmiejąc się, tylko urąga rozpaczy.
Poruszy usta i dr
żące wnet przytnie;Widać, że radość już w nich nie zakwitnie
I
że uczucie wzgardy i niedoliJuż nigdy szczerze śmiać się nie dozwoli.
I tak te
ż było — trupie jego śmiechyNie s
ą poczęte z serdecznej uciechy.Okropne lica! jakież być musiały,
Kiedy za m
łodu namiętnie gorzały? —Wiek jeszcze wszystkich rysów nie pozgładzał,
Tylko szpetnymi pi
ękne poprzegradzal;Jeszcze niekiedy rumieniec w nich pa
ła,Znaczno, ze dusza nie ca
łkiem sczerniała.
Gmin widzi tylko w tym pos
ępnym okuŚwiadectwo zbrodni i pieczęć wyroku;
Pilniejszy badacz odgadnie z wejrzenia
Wielkość umysłu, zacność urodzenia,
Dary, niestety, zbyt źle umieszczone,
Skalane zbrodni
ą, smutkiem przetrawione.By
ł to przybytek nie podły, nie mały,Gdy w nim tak wielkie zalety mieszka
ły;Dzi
ś został pustym, lecz poważnym gmachem,Ludzie nań lubią poglądać ze strachem.
Chaty bez dachów w pustkach widzi co dzie
ńI rzadko do nich zagląda przechodzień;
Lecz wie
ża, legła w szturmie albo w burzy,Co si
ę czarnymi ruinami chmurzy,Wzbudza podróżnych dumania i żale;
Z
łamane łuki, opuszczone saleWiele o dawnej powiadaj
ą chwale.
* * *
W d
ługiej kapicy fałdy obwinięty,Z cicha przez kolumn przesuwa si
ę rzędy,Straszy patrz
ących i sam strachem zdjętyStaje i patrzy na
święte obrzędy;Lecz gdy się ozwał u ołtarza dzwonek,
Księża uklękli — cofa się w przysionek.
Tam przy niepewnym pochodni promieniu
Twarz jego blada po
łyska się w cieniu,Tam b
ędzie czekał, aż się nieszpór skończy,S
łucha śpiewania, lecz głosu nie łączy.Patrz! tam cie
ń rzuca na bielone ściany.Kaptur opad
ły i włos rozczochrany,G
ęsty i czarny bezładnie się wije,Jakby Gorgona swe najbrzydsze
żmijeWyrwawszy z g
łowy splotła mu na skronie;Bo ten kalajor, choć mieszka w zakonie,
Ślubu nie zrobił, więc nie strzyże głowy
I nosi włosy jak człowiek światowy.
Kapicę przywdział jako inne mnichy;
Da
ł skarb na kościół, lecz zapewne z pychy,Nie z pobo
żności, hojnie kościół nadał,W którym ni razu pacierza nie gadał.
Tam — patrz na niego — w dzwonek uderzono,
Wszyscy ukl
ękli, sakrament wzniesiono;Stoi jak posąg, i widać z postawy
Wyraz rozpaczy, wzgardy i obawy.
Ratuj nasz kościół, o święty Bazyli!
Bo
śmy na karę bożą zasłużyli,Żeśmy takiego grzesznika wpuścili.
Je
żeli zły duch czasem sobie sprawiaCzłowieczą postać, on tak się objawia.
Te oczy jego, na s
łowo kapłańskie,Nie s
ą niebieskie ni ziemskie — sztańskie!
* * *
Serce zbyt czu
łe — do kochania skłonne;Lecz nie zna, co to kochanie dozgonne,
Długie cierpienia dzielić siły nie ma,
D
ługich z rozpaczą wałek nie wytrzyma;A twarde serce gdy miłość skaleczy,
Tej rany nigdy już czas nie uleczy.
Jako rodzimy kruszec od p
łomieniaWprzód się rozżarza, niźli zaczerwienia,
Wrzucony w pieca p
łomieniste jamyZgina si
ę, miękczy, lecz zawsze ten samy;A potem wedle sztukmistrza rozkazów
Służy do dania lub odbicia razów,
Albo pierś twoją przed śmiercią zastawia
Albo pier
ś wroga śmiertelnie zakrwawi;Lecz gdy raz
śmierci ukuto narzędzie,Ten, kto je ostrzy, niech ostro
żnym będzie!Tak ogień uczuć i sztuka kobieca
Najtwardsze serca zmiękcza i roznieca;
Lecz raz nagięte, zmianom nie ulegnie
I pierwej pęknie, niźli się odegnie.
* * *
Jeśli cierpiących samotność ogarnie,
Przerwa mąk tylko powiększa męczarnie;
Pusta pier
ś czując otchłanie dokołaChce je zaludnić i o boleść woła;
Bo nie dzielone — każde czucie nudne,
I szczęście samo do zniesienia trudne!
Serce w cierpieniach gdy samotność widzi,
Chcąc mieć pociechę wszystkich znienawidzi.
I jest to serce jak cz
łowiek w mogile,Gdyby z letargu zbudzi
ł się na chwilęI czuł z wzdrygnieniem, że robactwo toczy
Odżyłe jego oblicze i oczy,
I nie miał siły bronić swych wnętrzności
Od tych szkaradnych, niespodzianych go
ści.To serce jest jak pelikan, gdy leci
Przez obszar pusty
ń do gniazda, do dzieci,Krew swą gotowy na żywność im przelać,
Życie z głodnymi nieskąpy podzielać;
Już dziobem piersi rozranił szlachetne
I widzi tylko swe gniazdo — bezdzietne.
Najsro
ższe męki, które nędzni znoszą,Samotnej duszy zdaj
ą się rozkoszą,Sierocej, stepem otoczonej dzikim,
Trawi
ącej czucia nie dzielone z nikim.Któż by był niebios ciekawy widoku
Bez słońca i bez żadnego obłoku? —
Lepiej jest płynąć, choć się niebo chmurzy,
Niż morskiej nigdy już nie doznać burzy
I gdy żywioły zakończyły wojnę,
Być wyrzuconym na brzegi spokojne,
W pustą zatokę i bez towarzyszy
Późnego zgonu czekać w wiecznej ciszy;
Lepiej raz przepaść w zaburzone fale,
Niźli żyć gnijąc po trochu na skale.
* * *
„Ty
ś dni twe przeżył, ojcze spowiedniku,Licz
ąc różańce, prawiąc msze bez liku,Za cudze zbrodnie b
łagając gniew boski,A sam nie znaj
ąc zgryzoty ni troski,Proch smutków krótkich, zwyczajnych w tym życiu;
Siwy, spokojny, jak by
łeś w powiciu!Przeraża ciebie walka uczuć dzika,
Ilekroć zajrzysz w serce pokutnika,
Choć jego skargę, jego łzę żałosną
Przyjmujesz w duszę czystą i litośną.
Moje dni krótkie na płaczu padole,
Obfite w rozkosz, lecz płodniejsze w bolę —
Przecie
ż pomiędzy rozkosze i trudyPrzeszed
łem życie nie doznawszy nudy;Na ucztach, w bojach, z kielichem, z kind
żałem,Zawsze spokojność gnuśną pogardzałem.
Dzi
ś nic nie kocham ani nienawidzę,Pychy nie czuj
ę, nadziei nie widzę;A dzisiaj jeszcze wolałbym być gadem
I pod klasztorem pełzać strasząc jadem,
Niż być wskazanym w cichym mniszym stanie
Na modlenie się i na rozmyślanie.
Przecie
ż spoczynku nadzieja mnie łechce,Chciałbym mieć pokój, ale go czuć nie chcę.
Wkrótce się wszystko skończy tak, jak życzę,
Zasn
ę w mogile nie marząc, czym byłem;Choć moje życie zda się tak zbrodnicze,
Gdybym mógł odżyć, żyłbym tak, jak żyłem.
Dzi
ś w mej pamięci, jak w ciemnej mogile,Le
żą już zmarłe mych rozkoszy chwile;Lepiej by dawno leżeć razem z niemi,
Niż ciężką włóczyć tęsknotę po ziemi.
Nigdy mój umysł nie upadł na męstwie
W d
ługim i strasznym żywota męczeństwie,Sam dobrowolnie w grób się nie położę,
Jak dawni g
łupcy lub dzisiejsi tchórze.Ze
śmiercią nieraz spotkałem się z bliska;Ch
ętnie bym poległ śród pobojowiska,Gdybym rycerskim mógł oddychać szałem
I kochał sławę, jak piękność kochałem.
Lecz jam nie walczy
ł dla oklasków gminu,Nie dbam o zdobycz lub strat
ę wawrzynu,To innych dzie
ło; niech rzną się żołdacyDla wielkiej s
ławy lub nikczemnej płacy.Ale mnie dzisiaj jeszcze niech poruszy
Przedmiot prawdziwie godny mojej duszy,
Niech mam przed sob
ą kochankę lub wroga;Choćby mi groził i miecz, i pożoga,
Gdy serce mścić się lub bronić rozkaże,
Na miecz i ogie
ń jeszcze się odważę.Bo mężny na śmierć ze wzgardą poziera,
N
ędzarz jej pragnie, tchórz się jej wydziera.Kto mi da
ł życie, niechaj je odbiera;Ja śmierć bez trwogi spotykałem nieraz,
Gdym był szczęśliwy i dumny —
a teraz?
Kochałem, ojcze — o, nie — ubóstwiałem —
Lecz to są słowa, słowo często kłamie —
Ja miłość moją czynem pokazałem:
Przypatrz si
ę rdzawej na tym mieczu plamie,To jest krew dawna, dot
ąd się nie starła,Przelana dla tej, co dla mnie umar
ła.Krew ta dobyta z serca mego wroga.
Nie trwóż się, księże, nie wznoś rąk do Boga,
Za grzech zabójstwa nie lękam się kary,
Wróg mój był także wrogiem twojej wiary.
Samo wspomnienie o Maryi synie
Już obudzało złość w tym poganinie.
Głupiec niewdzięczny! bo jeżeli rana,
Jeśli śmierć ręką chrześcijan zadana
Jest Turkom kluczem rajskiego ogrójca,
Tedy do raju wysłał go zabójca.
I teraz mo
że hurys czarnookaWitać Hassana u bramy Proroka.
Kochałem — —miłość często drogę znajdzie
Tam nawet, k
ędy głodny zwierz nie zajdzie,A miłość taka, śmiała na przygody,
Czyliżby miała zostać bez nagrody?
Gdzie? kiedy? po cóż mam głosić przed światem?
Byłem szczęśliwy w miłości — dość na tem.
A przecież często żałuję — daremnie! —
Wolałbym nie być kochany wzajemnie.
Ona umarła —jak? — o to nie pytaj,
Jeśli śmiesz, sam to odgadnij, wyczytaj,
Bo tu wyryte noszę na mym czole,
Kaima pismem — me zbrodnie i bol
ę.Ale mnie nie klnij — pos
łuchaj — ja byłemPrzyczyn
ą śmierci — lecz nie ja zabiłem.Mógłbym i śmiałbym to samo uczynić,
Gdyby kochanka śmiała mi przewinić. —
Jemu niewierna — więc on ją pochował —
Mnie by
ła wierną — jam go zamordował.Choć śmierć Jej była zasłużoną karą,
Lecz jej niewierność, była dla mnie wiarą,
Bo mnie odda
ła serce, skarb sieroty,Jedyny, którym nie rządzą despoty.
Ach! późnom przybył, nie mogłem jej zbawić,
Mogłem jej tylko małą ulgę sprawić,
Mogłem w ślad za nią jej wroga wyprawić.
Jego śmierć lekka — ale jej męczeństwo
By
ło dla myśli mych takim straszydłem,Że w końcu ludziom i sobie obrzydłem.
On zgin
ął słusznie — zrządzeniem wyroków,On wiedział o tym od swoich proroków *,
Których słuch wieszczy śmierć przeczuwa w dali
I słyszy wystrzał wprzód, nim broń wypali;
Zgin
ął śród bitwy, zgiełku i hałasu,Bez mąk, bez bólu — cierpieć nie miał czasu.
Raz tylko wezwać Mahometa zdołał,
Raz tylko w niebo o pomst
ę zawołał.Pozna
ł mnie w tłumie, lecieliśmy cwałem,On poleg
ł — długo nad leżącym stałemI duszy jego uj
ścia pilnowałem.Kona
ł jak tygrys pokłuty od szczwaczy,Lecz nie czu
ł tego, co czuję — rozpaczy!Szuka
łem w licu sinem, krwią nabiegłem,Znaków boleści — żadnych nie dostrzegłem.
Rysy,
śmiertelną okryte ciemnotą,Jeszcze w
ściekłością tchnęły — nie zgryzotą.Cóż bym dał za to, gdybym w jego twarzy
Mógł widzieć rozpacz ginących zbrodniarzy!
Widzieć, jak późna, niedołężna skrucha
Z konaj
ącego wywołuje duchaZbrodnię — i nie chce zbrodniarza rozgrzeszyć,
Nie może zbawić, a nawet pocieszyć.
* * *
W krainach zimnych i serca są chłodne,
Uczuć prawdziwej miłości niegodne.
W moim gor
ącym sercu czucia mojeWrza
ły jak w Etnie płomieniste zdroje.Nie umiem nucić w żałosnych piosenkach
O lubych więzach i okrutnych wdziękach.
Je
śli krwi burza, oczu błyskawica,Ust nieme dr
żenie, mieniące się lica,Serca katownia i g
łowy szaleństwo,Śmiałość w zamiarach i w spełnieniu męstwo,
Pier
ś chciwa zemsty, dłoń zbrojna kindżałem,Wszystko, co czu
łem i co dokonałem,Je
śli to znakiem kochania — kochałem!Nie wiem, co wzdychać i skargi wywierać,
Wiem, jak wzajemność zyskać i umierać.
Umrę, lecz pierwej rozkoszy użyłem,
Niech co chce b
ędzie — szczęśliwy już byłem.Mamże kląć losom? —jam sprawca mej doli,
Ja chciałem cierpieć, nie zmieniłem woli;
Dziś wróć mi dawne trudy i rozkosze,
Jam gotów znosić, co zniosłem, co znoszę.
Gotów żyć znowu, jakeśmy z nią żyli,
Gotów na wszystko — prócz śmierci Leili.
Życia mojego żałować nie warto,
Żałuję życia, które jej wydarto.
Ona śpi, falmi nakryta chłodnemi! *
Ach! czemu
ż grobu nie miała na ziemi,Czemu
ż to serce schorzałe nie możeZnaleźć i dzielić jej podziemne łoże? —
Ach! by
ł to anioł życia i światłości,Widz
ę go dotąd, w oczach moich gości,Kr
ąży wkoło mnie, wabi mnie i nęci,Moja zaranna jutrzenka pami
ęci!
Zaiste, miłość jest świętym pożarem,
Iskr
ą zatloną w ogniach nieśmiertelnych,Anio
łów dobrem, Wszechmocnego darem,Balsamem rajskim dla serc skazitelnych.
Pobożność duszę w niebiosa porywa,
Ale z mi
łością niebo w duszę wpływa;Uczucie, które bóstwem zapalamy;
Które wytrawia wszystkie myśli plamy.
Jest to promyczek wszechtwórczego słońca,
Korona, dusz
ę wokoło wieńcząca.Wyznam, że moja miłość była inna,
By
ła zbyt ziemska, ludzka, nawet gminna.Jam grzesznik, ojcze — lecz ona niewinna.
Ach! ona by
ła mą gwiazdą polarną,Zgas
ła, któż teraz oświeci noc czarną!Ach! gdyby jeszcze wesz
ła mi pogodnie,Wiod
ła mnie znowu, chociażby na zbrodnie!Bo cóż dziwnego, że kto wraz postrada
I całe szczęście, i wszystkie nadzieje,
Pokornie głowy pod wyrok nie składa,
Ale klnie losom i z bólu szaleje,
I w zbrodniach szuka męczarniom ulżenia,
A zwi
ększa tylko winy i cierpienia?Ach! serce chore na wewn
ętrzne ranyNie dba na
żaden cios zewnątrz zadany!Kto raz spad
ł z niebios, już się nic nie lęka,Mniejsza, gdzie spadnie, wie,
że wszędzie męka.
Widz
ę, kapłanie, że tobie obrzydłem,Dr
żysz i odwracasz oczy pełne trwogi;I tegom do
żył! żem stal się straszydłem,Jestem dla ludzi jako ptak z
łowrogi.Prawda, że miałem drapieżność jastrzębia,
Żem latał niszcząc i lejąc krwi strugi,
Alem się uczył kochać od gołębia,
Umrę nie znając, co kochać raz drugi.
Dobrze by było nieraz ludzi dumnych
Uczyć przykładem ptaków bezrozumnych!
S
łowik, co w gajach nuci z wiosny porą,Łabędź, co zdobi błękitne jezioro,
Ma
łżonkę sobie jedną tylko biorą.Niechaj trzpiot z licznych mi
łostek się chwali,Niech tych wy
śmiewa, co w miłości stali,Niech sobie cacek szuka coraz innych,
Ja mu nie zajrz
ę tych uciech dziecinnych.Lecz u mnie człowiek lekki i przewrotny
Mniej wart niżeli ów łabędź samotny,
Stokroć mniej niźli nieszczęsna dziewczyna,
Którą uwiódłszy zdrajca — zapomina.
Nie, ta na sercu mym nie ci
ąży wina!Leilo! by
łaś myśli moich treścią,Moj
ą rozkoszą i moją boleścią,Tyś była cnotą, ty zbrodniami memi,
Nadzieją w niebie i wszystkim na ziemi!
Tak pi
ękna jak ty nie była stworzona,A je
śli jest gdzie, już nie dla mnie ona.Nie chciałbym widzieć na ziemi i w niebie
Podobnej tobie, chyba samą ciebie.
Życia mojego okropne wypadki,
Łoże śmiertelne przyzywam na świadki,
Że ciebie dotąd kocham, jak kochałem.
Ty jeste
ś lubym serca mego szałem.
I jej nie by
ło — a jam z nią nie zginął!Żyłem, lecz ból mi oddychać nie dawał,
W
ąż pierś mą ścisnął, serce me obwinął,My
śli me kąsał i zemstą napawał.Odt
ąd świat cały miałem w obrzydzeniu,Nie śmiałem zajrzeć w oczy przyrodzeniu,
Na wszystkie jego wdzięki i ozdoby
Pad
ł całun mojej wewnętrznej żałoby!Reszt
ę, kapłanie, wiesz z mojej powieści,Wszystkie me grzechy i część mych boleści:
Ale mi nie mów więcej o pokucie;
Ju
ż późno! bliskiej śmierci mam przeczucie.Chocia
żbym przyjął wiarę objawioną,Czy ty odrobisz, co ju
ż raz zrobiono? —Za
łzy pociechy wdzięczen jestem tobie.Ksi
ądz nie pomoże nic w mojej chorobie,Tajnie mej duszy sam w milczeniu badaj,
Jeśli masz litość nade mną, nie gadaj.
Gdybyś mógł wrócić życie mej Leili,
Ja bym pokut
ę zaczął od tej chwili,Kupi
łbym zaraz i msze, i odpusty,I modli
łbym się stygnącymi usty.
Pódź do jaskini, gdy strzelcy wychwycą
Z gniazda lwię małe, i rozmów się z lwicą,
Spróbuj ukoić jej żałosne jęki:
Mojej nie ul
żysz, nie rozdrażniaj męki. —
* * *
W m
łodości latach, w szczęśliwych godzinach,Gdym lubił dzielić smutki i wesela,
W mojej ojczyzny kwitnących dolinach
Mia
łem — czy mam go dotąd? — przyjaciela —Daj mu ten pier
ścień, przysięgliśmy na nimWspomnieć o sobie choć raz przed skonaniem.
Wiem, że mnie kochał — chcę, by się dowiedział
O moim zgonie — on mi przepowiedział. —
Dziwno — on wzrokiem przenikn
ął proroczymPrzed laty wszystko, co ma ze mną stać się —
Śmiałem się — (wtenczas mogłem jeszcze śmiać się)
Gdy on ostrzega
ł — nie pamiętam o czym!Lecz teraz my
ślą wyzywam na nowoWzgardzone niegdy
ś każde jego słowo.Powiedz,
że zgadnął — będzie mu niemiło,Że się proroctwo tak na mnie spełniło.
Powiedz,
że chociaż w tym wieku namiętnym,Gdy
śmy wesołe przeigrali chwile,Lec
ąc po społu w niebezpieczeństw tyle,Wtenczas bywa
łem często niepamiętnymI roztargnionym — mo
że obojętnym —Powiedz,
że dzisiaj językiem zdrętwiałymZa jego szczęście pomodlić się chciałem.
Ale cóż taka modlitwa pomaga,
Gdy winowajca za niewinnym blaga? —
Przed ludźmi — niech on sławy mej nie broni,
On, wiem,
że dobry — przebaczy — a oni —Niech co chc
ą, mówią — sława! Cóż mi po niej? —Nie b
ędę prosił, aby zgonu megoNie op
łakiwał — nie jestem tak dumny —Nie masz pi
ękniejszej ozdoby dla trumnyJak
łza żałosna brata kochanego.Pier
ścień ten — niech go z rąk twoich otrzyma,Wr
ęcz mu i opisz, coś miał przed oczyma:Cia
ło uwiędłe, duszę zagaszoną,Łódź falą uczuć na step wyrzuconą,
Zwój pism zatarty — liść z dalekiej strony
Wichrem przygnany i mrozem zwarzony.
* * *
Tylko mi nie mów o snu przywidzeniach;
Nie, to, mój ojcze, nie było w marzeniach.
Kto marzy, ten
śpi; ja wtenczas nie spałem,Jak teraz nie śpię, i zapłakać chciałem,
Ale nie mog
łem — źrenica łez głodna,Czu
łem, że była wysechła aż do dna,Chciałem wydobyć z niej łzę, łzę jedyną,
By
łaby dziwną i miłą nowiną;Chcia
łem i teraz chcę, lecz rozpacz wzbrania,Rozpacz silniejsza niźli chęć płakania.
Nie mów pacierzy, w skutek ich nie wierzę,
Silniejsza rozpacz ni
ż twoje pacierze.Zbawienia nie wart jestem — i nie
żądam,Nie raju, ale spoczynku wygl
ądam.
Wtenczas — widzia
łem, ojcze — tak — tu była!Widzia
łem dobrze — powstała — odżyła,Bia
łą, świecącą obwiana symarą,Jak widz
ę teraz, tam nad falą szarą,Gwiazd
ę błyszczącą przez obłok zachodni —Ona
świeciła jaśniej i łagodniej.Dzi
ś gwiazda świeci słabiej i tajemniej,Jutro wieczorem wnidzie jeszcze ciemniej;
Ja, nim doczekam jej promieni dr
żących,Nieczu
ła bryła i postrach żyjących,Ja umr
ę, ojcze. — Już kończąc cierpienieZbiera si
ę dusza w ostatnie westchnienie.Tu j
ą widziałem, ojcze, i powstałem,I wszystkich naszych nieszczęść zapomniałem.
I porwa
łem się z łoża, i objąłem,I cóż do mego serca przycisnąłem? —
Cie
ń był w objęciu bez tchu i bez życia,Sercem nie czu
łem wzajemnego bicia!Lecz to Leila! to jej postać była!
Kochanko moja, jak si
ę ty zmieniła!Spojrza
łaś tylko, słowa nie wyrzekłaś,By
łaś tak blisko i z rąk mi uciekłaś!Lecz choć tak zimna, tak dla mnie zmieniona,
Obym cię tylko przycisnął do łona,
Ca
łe me szczęście objąłbym w ramiona.Niestety, mar
ę objąłem ulotną!R
ęce opadły na mą pierś samotną —Lecz patrz! to ona! to jej szata d
ługa,Jej r
ęka śnieżna; patrz, jak na mnie mrugaTym czarnym okiem; w
łosy rozpostarła —Nie — jam nie wierzy
ł — ona nie umarła!Ale on umar
ł, jam go sam obalił,Jam go pochowa
ł, kamieniem przywalił —On tu nie wróci, bo ciężka mogiła
Ci
śnie go z góry. — Ty? — po coś wróciła?Oni mówili, że ta twarz jak zorze,
Ta postać śliczna już zapadła w morze
I że się nad nią fala szumna leje.
Rybacy mówią — szkaradne to dzieje,
Chciałem powiedzieć —język mi drętwieje.
Ach! je
śli prawda, że ty wyszłaś z morzaSzukać dla siebie spokojnego łoża,
Ach, przesu
ń mokrą dłoń przez me powieki,Niech ju
ż ostygną, zamkną się na wieki.Lub r
ękę połóż na me serce wdowie;Czy ciebie mar
ą, czy duchem świat zowie,Zostań oświecać chorego wezgłowie,
Odchodz
ąc weźmij z sobą mego ducha.Potem niech wyje szturm, niech morze bucha.
* * *
Takie me imi
ę, takie są me dzieje.Samemu tobie powierzam wyznania,
Wdzi
ęcznie przyjmuję łzę politowania,Suche me oko ju
ż łez nie wyleje!
Gdy skonam, pogrzeb ubogi mnie sprawisz,
Krzy
ż tylko prosty na grobie postawisz,Bez
żadnych liter — nie chcę, by wędrowiecNapisy czytać szedł na mój grobowiec. —
* * *
Umar
ł — nie doszedł nikt po jego zgonie,Jak si
ę nazywał, w jakiej świata stronieJego ojczyzna; ostatnie wyznania
Mnich tylko s
łyszał we chwilach skonania.
Tyle zosta
ło o Giaurze podania,I o Leili, którą on postradał,
I o Hassanie, któremu śmierć zadał.
OBJA
ŚNIENIA POETY[Do tytu
łu:]Giaur, niewierny; tak muzu
łmanie nazywają chrześcijan.
Gdy was przychodzie
ń z gór Kolonny wita.B
łyszczy się róża, sułtanka słowików. Zabrzmi gitara morskiego przechodnia.
Na morzach greckich często w noc pogodną słychać dźwięki
gitary. Ulubiony to instrument majtków greckich, przy jego dźwięku śpiewają
i tańczą.
Kto na
śmiertelnym oglądał posłaniu.Niewolni — gorzej — s
łudzy niewolników.Że to piratów statek lub
Majnotów.
Majnoci, mieszkańcy dawnej Lakonii;
czyli rzeczywiście pochodzą od Spartanów? — wiele o tym pisali uczeni.
Przecie
ż błysk widać każdej tofaiki.Bo dzi
ś zachodzi słońce Ramazanu,Chy
ży jak dziryt.Przyszed
ł i odszedł jak wicher Symomu.Za chleb i za sól podzi
ękować Bogu.Go
ść płacze dobrodzieja, płaczą słudzy pana. I w srebrem kutych pochwach atagany.
Atagan jest to d
Zapewne emir, bo w zielonym stroju.
Pomiędzy muzułmanami tylko ci, którzy uchodzą za potomków
Mahometa, mają prawo nosić suknie zielonego koloru.
„Ho! kto ty? — „Salem! waszej jestem wiary”.
Aleikum salam znaczy: pokój z tobą. Tymi wyrazami Turcy
witają się między sobą. Chrześcijan pozdrawiają słowem: Urlarula —
szczęśliwa droga, albo: [saban] hiresem, saban serula — dzień dobry,
dobry wieczór.
Jak król motylów, za wiosny powrotem.
Motyl kaszemirski, najpiękniejszy i najrzadszy z motylów.
Jest jak skorpijon opasany
żarem.Przy bladym
świetle wschodzącej Fingary. Jako z Diemszyda rubinów ognistych.
Sławny rubin sułtana Dżemszyda w powieściach wschodnich
zowie się Szebczerag, pochodnią nocy, pucharem światłości etc.
Przechodzi
ł ostre mosty Alsyratu.Czy
ż taka piękność jest prochem bez ducha? Jako monarcha ptaków Frangestanu.
Frangestan, kraj Czerkasów.
... ju
ż krzyczą: „Bismiliach!”Wiec w
ściekły wąsy od gniewu najeżył.Pozna
łem czarne, złowrogie źrenice.Gdzie wisz
ą szmaty jego palamporu. Turban w kamieniu prostym wyrzezany.
Takie s
S
łyszał wołanie: „Illa—hu, Alla—hu!”Monkir, sw
ą kosą rozerwie na ćwierci.Przed tron Eblisa tw
ą przeklętą duszę. Lecz wprzód zostaniesz na ziemi upiorem.
Wiara w upiory powszechna na Wschodzie. Turcy zowią je
wardulacha; Grecy równie ich się boją i mnóstwo o nich prawią strasznych
powieści.
Jak si
ę ten zowie kalajor ponury.On wiedzia
ł o tym od swoich proroków.Ona
śpi, falmi nakryta chłodnemi!Historia o Giaurze i Leili jest nieco dawniejsza; s
łyszałem ją od jednego z tych opowiadaczy, którzy po kawiarniach wschodnich prawią różne powieści wierszem i prozą. Żałuję, że niewiele spamiętałem ułamków oryginału; porobiłem różne odmiany, wmieszałem własne dodatki; czytelnik je rozezna po stylu, ubogim w obrazy orientalne.Objaśnienia czerpałem z Herbelota i ze sławnej powieści
Kalif Watek.Podstawa tekstu: Adam Mickiewicz, Dzieła. T. II Powieści poetyckie, Warszawa 1949, s. 201
Opracowanie: Marek Adamiec
Gda
ńsk 2002