Ponurą była ta droga w świat, między murem i okopem klasztoru. W długi zacień tego rozdołu ziało zewsząd wonią ziemnej próchnicy i piwniczną zatęchlizną cegieł. Stopy grzęzły w omiękłościach drogi: za kobierzec ciszy porastały mchy nie jezdny gościniec mnichów. Czyjegoś tu jednak przejazdu z dawna nie zatarty ślad widniał w głębokich na drodze wyciskach; niegdyś nasączała się w nie chyba woda tego mokradła: dziś grzybnia liszajów wyżłabiała niesamowite ślady kopyt tuż pod zamkiem mniszych samotności. Gdyby czarne i ściągnięte w tej chwili żagle nawy żałobnej zwisają nad furtą olbrzymie gałęzie; żaden w nich nie zaświegotał ptak Pod igliwia ciche jak pacierz zaszumy. Nad omszałą czerwienią murów klasztornych czerniał się tak ogrom cedru w rozprężnej owisłości konarów - drzewo dumań Salomonowych w ciszy majestacie.

Nasłuchał się było goliard z ust przeora, naczytał w księgach tyle ducha, że mu owo i cedrowe drzewo samo u klasztoru furty wydawało się Salomonowych mądrości arką:

"Nauka dobra da łaskę, na drodze gardzących przepaść!..."

Szedł pod klasztoru murem jak ścieżką wygnania z przystani ducha i dobrej samotności na niestatek tułactwa, na gorycz poniechania. Już nie gęśle pod pachą, lecz jakby kłodę psa włóczęgi dźwigał u szyi oglądając się co chwila na tę cichość zakorzeniałego spokoju w rozłożystościach cedru.

I przekorą natury waganckiej swarzył się mimo wszystko z tym wejrzeniem statku i osiadłości:

"W habicie zakonnika pod konarami tej ciszy błędnego rycerza i wędrownego poetę razem znalazłem ja przecie! Bo czymże są te słowa przeora powiadane w celi?... Pomrukują wszak głucho dominikany o nowej znów nauce, zagnieżdżającej się śród franciszkanów co znaczniejszych: o ich wyczekiwaniu nowej Ewangelii, wyższej nad objawione!"

I aż się przeraził w tej chwili takim ich wyczekiwaniem. I zapatrzył się po raz drugi na te dziwne, pieczęciami grzybiej plechy odciśnięte ślady w tym pustkowiu. "Diabeł - myśli - krąży wokół tego klasztoru. Zwietrzył snadź grzech waganctwa i w skrzyni przeorowych ksiąg. Konno, postacią błędnego rycerza może, snuje się tu. I zostawia po sobie ślady diabelskie w grzybiej piesze: te jasnoszare wyciski podkowy w mchów szmaragdzie na pustynnej drodze pod klasztoru murem... Tam, u furty, zatrzymuje się pewnie i czeka na przeora, by się przysiadł na jego konia. Bo nie jednoż to: od kielicha w cyborium szukać Graala czary czy od Ewangelii na ołtarzu nowego zakonu?!..."

Wiatr przebiegł nagle szelestem po chaszczach przydrożnych i jął skrzypieć cedru konarem, ocierającym się o mur. "Głusz! - pustkowie! - omartwica!" - skowyczało to skrzypienie nad klasztoru furtą. I wypłoszyło coś żywego z gałęzi. Bezgłośny trzepot skrzydeł ciężkich, przelatujących nisko, chyłkiem, tuż u muru samego. Ziemi grudą przypadła gdzieś sowa na krzew. I z wklęsłej twarzy swej błyska żółtym okiem.

"Gołębica kacerskiego ducha!" - Otrząsnął się w sobie.

I jął się rozglądać naokół, jak by z tej urocznej drogi samotnictwa wydostać się czym prędzej w tchnienie świata i życia - w słońce gdzieś wyskoczyć, polem szczerym przebiec, choćby jak ten pies włóczęga z kłodą u szyi, dlatego niczyj, że bezpański.

Rzucił się w bak, między te głogi i ciernie na okopy klasztornej granicy, strzeżonej od złego przez oną tu Postać w kamieniu.

Szamoce się i targa śród krzewów ciernistych, depce chrusty pod stopą, póki zadyszany nie zatrzymał się na wale.

I nie obejrzał poza się.

Za klasztorem ostro rysował się w tej chwili gród w baszt wieńcu pod obłoków przegonem. W dali nad tonią borów wypiętrzały się po skałach czerwone murowiska zamków pod błękitu banią i chmur białych przelotem - dziwna powietrzność wypełniała świat. Tuż pod sobą widział klasztoru rozłożyste dachy i cedru czarną nad nimi zastygłość. Spoglądał na te zamki, gród i klasztor jak na przystanie, w których stargał po kolei łańcuchy wszystkich kotwic nadziei. Z gęsią w klasztorze jakby i ster swej łodzi zostawił. Chyba się teraz na wznak w łódź swą bezsterną rzuci i - pod obłoków przegonem nieustającym na błękitu bani - spłynie, gdzie wichry poniosą.

Jakby dla zagłuszenia tych myśli zaczął z nową zawziętością przedzierać się przez krzewy naprzeciw onej Postaci, która strzeże od złego granicy klasztornej.

Lecz tym razem czepne witki cierniowe chwytały się już nie szat jego, lecz ramion, oplatając je wzwyż aż po dłonie: "Na Boga prawdziwego, stój! Nie chodź tam!... Nieprawda to, żeś niczyj na świecie. Bożyś ty, Boży, jak wszystkie dusze człecze! Nieprawda to jest, żeś wszędy poniechany. Panią swą macie wszak waganty u Bożego wprost tronu! Onaż to wszak za te pieśni i muzykę, którymi ją obdarzacie, za wami to właśnie - żarliwiej niźli za wszystkie inne dusze - zastawia się zawsze przed Bogiem. Spójrz na Nią: stoi tam w kamieniu, pod klasztoru murem. Wyciągnij ręce do tej Orędowniczki nędz ostatnich, Skarbonki łez najbardziej gorzkich, poniechanych Matki boleściwej!... Słysz! dzwonią w klasztorze."

A choć się łzami w tej chwili zachłysnął, ponura już zawziętość ogłuszyła go rychło i na ten ostatni zew franciszkańskiego ducha. Zaciskał zęby.

"Raczej mieć pogan lub Żydów serce niepłodne a myśl ich pojemną i bystrą w pogodzie, niźli się zatruwać mnichów smutkiem: po holokauście wypijać jad acedii!"

Jakby pod wiatru nagłym zawiewem otworzyła się przed nim gąszcz cierniowa.

Prędką stopą zbiegał po upłazie tamtej już strony.

Patrzy: świat dziwnie biały, kolumn potrzaskanych rumowisko pod ciemnymi osłonami bluszczu. Ledwie mignęły w popłochu zielonych jaszczurek bezliki na głazach - i oto zaczarowana jakby pustka w przejaskrawym słońcu. Między złomami kolumn jakoweś usypiska kamiennych szczętów, gdzieniegdzie na oko jak ciało obłych i miodnie pozłocistych od marmuru starości. Bracia to snadź ogrodnicy łopatą i motyką, z zagonów swych dobyte, te białe gruzy pogaństwa wyrzucali tu pewnie - za klasztoru niedobrą granicę - jak to zło ruszone w ziemi. Jaszczury się na tym lęgły i rozsnuwały bluszcze.

Wstrząsa się jednak ta cisza zaklęta: krzyk, zrazu gardłowy, rozbija się wnet w pohukiwania dzikie, a wraca echem zawodzeń. Dziwnie się to słyszy - może ptak jaki z gór dalekich opadł tu gdzieś na złamaną kolumnę i cietrzewi się skrzydły a głosem; budzi wszystkie echa słonecznej tu głuszy, wygrywa gardła krzykiem gamę gór echową: grda, tokuje, tęskni... I urwie nagle.

Tam przycichło - gdzie jak maku kwiat zapaliła się nagle czerwień jakowaś u ciemnej zasłony bluszczu nad kamieniem. Coś się tam zatrzepoce w podrywie gwałtownym i dwoistymi jak gdyby skrzydłami cheruba wionie wprost na piersi goliarda.

I spadają mu całunki na policzki, na oczy, na usta, w tym śmiechu zębów białych: że owo zaklęć śpiewanych mocą wyczarowała go przecie zza murów smutku i śmierci - że nie został, nie został w klasztorze!...

Ledwie poznać ją może w żałosnych strzępach wczorajszego przepychu. Zalotne wczoraj wypukłości sukni stargały się oto przez jedną noc w kraśne i zbrukane szmaty cyganki. Te buty, których tak dumnym tupotem wypełniała wczoraj gospodę, zawiesiła sobie dziś u pasa; dziką stopą ...li snadź przebiegać gościńce włóczęgi. Wstążkami w podłuż splecione rękawy, teraz wzdłuż rozdarte, czerwienią się u gołych jej ramion, niczym druga para skrzydeł tego ptaka waganckich przelotów. Krótkie bo zawsze bywały przystrojenia skoczki:

ciało jej stworzone do rozprężnych wolności tańca pieszczoty stargałoby na sobie i najdelikatniejszego bisioru oponkę, a cóż dopiero te nakrochmalone sztywne pancerze strojów, którymi tak lubo utrapiają się wszystkie kukły niewieście po grodach i zamkach. Ale dziś nazbyt prędko poszarpało się na niej to wszystko.

Widząc tę ponurą badawczość w spojrzeniu jego, opowiadać mu czym prędzej poczyna o jakiejś sprzeczce z niewiastami w grodzie, gdy z heroldem przechodziła przez ulice. Kobiety, szukając z mą swaru z zazdrości o modną suknię, narzuciły się na nią, że zgorszenie swym strojem w miasto wnosi i że się z ludźmi wałęsa - swojemu niewierna. (Ku temu opowiadana była rzecz cała, aby w przypuszczalnym gniewie jego na te wtrącania się babskie spalić od razu rozrachunki między nimi dziś najprzykrzejsze.)

On mało w to wszystko wierzy, a jednak słucha tak uważnie, że aż mu żyły obrzmiewają na skroniach.

"Nie ich rzecz!"

"Nie ich rzecz" - powtarza za nim jak echo.

"Moja sprawa. Gdy zechcę, sam obiję."

"Obijesz" - wtórzy echem, byle przytakiwać męskiemu słowu, gdy gniewne.

On chmurzy się coraz bardziej. Zaś ten wstyd ogromny, że o zdradach jego dziewczyny wiedzą już wszystkie kobiety w mieście, wraz z pomstą na tamte jędze w grodzie - tak mu się mieszały w gniewie, że diabeł by sam nie odgadł, na kim się to skrupi. Co chwila czerwienieje na twarzy i ogląda się przy tym na miasto. Zda się, że gotów nawrócić tam i w odwecie za jej krzywdę obić do krwawych sińców najcnotliwszą w mieście matronę.

Więc ona popłacze nieco dla podjudzenia w nim tych pomstliwości. Po czym ciągnie go za obie ręce, sadza przy sobie na kamieniu.

"Nie zostałeś w klasztorze?" - pyta o rzecz tak oczywistą.

"Mm!" - nie raczy nawet odpowiedzieć słowem.

I gwałtownym ruchem wyrywa jej coś z ręki. Badawczo rozkłada to przed sobą.

"Kapelusz - mruczy - z czterema rożkami... Widział to kto coś takiego!"

Ta całkowita jego ignorancja w rzeczach stroju przejęła kobietę tak głębokim oburzeniem, że ucięła z nagła wszelką jej potulność sprzed chwili. Obezwała go głupim, powiadając, że się na niczym nie zna. "Toć to czapka! potrzebna do sukni."

"To suknia, to kapelusz!... A każda przy niej szmatka bardzo potrzebna i ogromnie ważna. Takie to wasze, kobiet, czarnoksięstwo nad naszymi głowami."

Czapka!" - poprawia go dziewczyna z uporem.

On tymczasem zwiesił głowę w nagłym zamyśleniu.

Zełgane było wszystko, co opowiadała mu przed chwilą! Po prostu burmistrz spotkawszy rybałtkę z kapeluszem na głowie, pociągnął ją na ratusz do podatku i do zapisania w grodzkie księgi nierządu. Na taką jawność już przyszło! Opiszą ją niebawem po wszystkich grodach - a jego za pomocnika w tym jej rzemiośle... Zaś to odziewku potarganie tak gwałtowne? Kto zgadnie, gdzie ryba w wodzie bywała...?

Odpycha skoczkę od się precz. I powiada, że nie obije cholewą lub rzemieniem, bo nie pan mąż, bo gardzi onymi mieszczany, którzy obijają swe żonki, by do spłakanych pchać się rychło pod pierzynę. Wstrętną jest każda sprzeczka z kobietą, ale wstrętniejsze bodaj jest takie godzenie się potem. Więc to jej powie tylko: że pieszczotą nie dotknie się jej już nigdy.

"Nigdy!" - dodał wybłyskiem oczu spod kaptura.

Stropiła ją bardzo ponurość tego wejrzenia. "Od mnichów wraca - myśli - kto go wie...?" A rozbrojona z kłamstwa swego, już nie wie, co począć; aż omiękły nagle te jej usta bezradne.

"Nie zostałeś w klasztorze?" - pyta nie do rzeczy, po raz drugi już dzisiaj.

I wybuchnie nagle takim zaszlochem, że aż stuli się cała i rozdygoce ciałem.

Chwycił ją mocno za ramiona oba.

"Bij!" - woła w szlochu dziewczyna.

"Głupiaś!..."

W tył ją przegina tym uchwytem, odsuwa od się, ku lepszemu podpatrzeniu prawdy.

"Mimo piachu łzy twej głupiej, jaki mi sypiesz w oczy?..."

"Nie mogę bez ciebie!..." - buczy dziewka w obie swe dłonie u twarzy.

Więc podjął odruchowo dłoń dla pogłaskania tej głowy: niechże się uspokoi wreszcie. Prawdopodobnie wcale tak nie jest, jak powiada, może przed własną duszą teraz coś płaczem kłamie, pewnie wcale nie to jej dolega, nad czym się użala. U kobiet mody nie wiedzieć. Bo one same nie wiedzą nigdy. Inne w nich dusze.

"I niech je Pan Bóg sam sobie sądzi!" - kończył w zniecierpliwieniu.

Ale ta miękkość w myślach i dłoni, niczym przez gęśle i smyczek, zapadła mu w piersi. Gdy mu dziewczyna po niejakim czasie o sobie opowiadać każe: czemu odbiegł od kamratów na gościńcu, co śród mnichów porabiał - on rozpoczął swe zwierzenia po męsku: od końca - od najdokuczliwszych na razie uczuć. Jął jej tedy opowiadać swe myśli ostatnie, gdy z tego tu wału spoglądał na gród, zamki i klasztor: jak to wytrącony jest ze społeczności człeczej.

A z samego nadmiaru rzetelności, w przystosowaniu się do kobiecych myśli, zdrobniały się jakoś te żale.

Oto i wśród kamratów nawet obcym się czuje. Żaden mu z nich przyjacielem nigdy nie był. Linochód, że melancholicus; niedźwiednik, że zazdrosny; żonglery i żaki, że się o sztuki ciągle swarzą; inni, że zgoła rudes. Sam jest. Nie ma przyjaciół na świecie.

Tak jej się użalał, tym męskim wynurzaniem się przed kobietą, w którym się wszystko w jedno miesza i na drobne miele. Do nie wiadomo, jak zboczył z tego na opowieść o wielkim mistrzu zza gór, którego słowo jest jak dzwon, duch jak Pawła apostoła, a ton nie gęśli, lecz organów.

,,W czyśćcu i piekle był za żywą duszą jasnowidzącą" - kończył w zamyśleniu.

"Nad czym to się utrapia pod kapturem!" - dziwi się w duchu dziewczyna, spoglądając nań mimo woli z zezem politowania.

Ale gdy to i owo z księgi mistrza opowiadać jej począł? zaciekawiła się niebawem tak bardzo, że oto już nie na kamieniu przy nim siedzi, lecz na ziemi. Ramiona splotła na kolanach jego, zapatrzona weń w tej chwili jak w tęczę: że mądry jest i wszystko wie! Oderwały się na chwilę jej myśli od siebie samej; jęły się błąkać po świecie.

Nagle dotykając jego ręki, rozpytuje potulnie:

"Powiedz... te nimfy? Sali jeszcze prawdziwe na świecie? choćby tam - za morzem?"

Aż się goliard żachnął rozczarowany: "Złożyłaż i w to nawet swe jaje!" - A głośno parsknął tylko:

"Kobieta!..."

Przytuliła się doń, cała rozpromieniona wdzięcznością za to słowo. "Nie satanassa przecie!"

"Nie trzeba i diabłu pomocnic lepszych!"

Ale gdy się myśl kobieca czego uczepi, nieprędko daruje ciekawościom swoim. Niechże jej tedy opowiada, co wie o tych nimfach: jakie one były z siebie? czy ładne nade wszystko? i czemu ich dzisiaj już nie ma, skoro dawniej były? Na wygodzenie tym naprzykrzonym rozpytywaniem powiada jej - ot, by rzec cośkolwiek - ze po łąkach nad strumieniem kwiaty tkały osadzając je na łodygach traw.

"One?!..."

Objęła ją nagle sapliwa nad tym zaduma. Podbródek wtłoczyła w dłonie i patrzy, a raczej słucha oczyma, co dalej będzie. Coś się tam kłębi, coś mota żywo w tej głowie. Więc on podsuwa temu motkowi jeszcze jakąś tam nić, powiadając, że one takie były zawsze zwiewne ku śmierci, iż wystarczało wyrwać im jeden włosek, a umierały natychmiast.

"Ee?!..." - zdumieniem aż nieufnym spojrzała nań. I w tejże chwili obie jej ręce poderwały się ku włosom na ciemieniu, by poprawić roztargane, przygłaskać nieco dłońmi. A przyłapana uśmiechem jego na tym odruchu bezwiednym, zarumieniła się aż po uszy. I przyznaje ze skruchą, że jest bardzo niemądra.

Jemu podobała się widocznie ta niemądrość, bo głaszcze ją długo po dłoni.

Tym ośmielona przysiada się doń znów na kamień - z przyjaźnią zresztą tylko; nie naprzykrza mu się wcale, niech Bóg broni!... Smutne jest jednak takie sztywne siedzenie w przyjaźni, więc się przytuli tylko nieco, ramieniem szyję mu ogarnie, przy sposobności wąsy mu poprawi. I zaszepcze przy tym niskim nagle głosem:

"Te usta twoje... daj...!"

Zresztą cicha jest przecie i uległa w wielkości przytulenia.

,,Opowiadaj. Mów."

Ale jemu nie do opowiadań żadnych było już w tej chwili. Zmąciła się w nim powaga i surowość cała. Zaś jedwabista ochłodność jej ramienia, wyczuwana szyją, parzyła go w tej chwili jak pokrzywa w tym przypomnieniu gwałtownym - że wszakże to jej ciało tak niedawno jeszcze...?!

Chwycił ją znowu za ramiona i trzęsie z całych sił.

"To jedno powiadaj mi - szepcze gardłowo nad nią. - Na twoją i moją duszę, prawdę mów! - nie diabełże to był chocia?!..."

"Któż tobie znowu?" - żachnie się, bardziej zdumiona niźli zagniewana tą przerwą w pieszczocie.- Któż tobie znowu?"

"Herold on?!..."

Ledwie to rzekł, już po łbie dostał - że przypomina. Że zaś dobrą chwilę miłości tak przykro zepsuł na samym początku - ,,niech przepada, skoro taki!"

Zepchnięty z kamienia, przewrócił się tuż obok. A powstawszy z ziemi, zawija się w swój płaszcz i mruczy:

"Na ten koniec - ja obity zostałem!"

Ale ona nawet pomyśleć mu o sobie nie pozwala: rozsierdzenie swe na żale mu przekłada, że ją teraz zazdrością swą zanęka, zamorduje powoli. I pókiż to tego będzie?!... Zechce ją może zanudzać akuratnym rozpytywaniem bakałarza: quis? ubi? quomodo? quantum."? A przecie w kochaniu jest rzecz główna nie w tym, co się komu przytrafi. Przytrafia się zaś każdej kobiecie; niechże raz wie, durny, każdej! Żadna jednemu wierną nie zostanie bez szczególnej pomocy Bożej. Tylko że każda wówczas zatai swoje, wyprze się w żywe oczy, zabałamuci. O, jakież niedobre bywają kobiety! jakie pełne fałszu i obłudy wszelakiej! Ale przez was to właśnie stają się takimi - żebyście wiedzieli. O, jakżeście wy wszyscy jednakowi!"

"Wszyscy!" - podkreśli goliard jadowitym tonem.

Więc ona czując, że się przegadała, tym gniewniej wywodzi swe żale. I to jeszcze: czy diabłem aby tamten nie był? - tym się, głupi, troska. Gdyby ona była mężczyzną, tożby jej wtedy wszystko jedno było, jakim tamten był z siebie, choćby i diabeł sam.

"Choćby i diabeł sam!" - odmachnie się goliard oburącz, nazbyt już cierpko w tej chwili.

Ta niezazdrość znowu zupełna stropi ją w nagłe zamyślenie. A po rozważeniu urazi tym głębiej. Więc pocznie tym gwałtowniej snuć swoje żale i motać je niecierpliwie. A gdy się w tym pośpiechu mówienia nasupła znowu jakie uogólnienie niepotrzebne - wybuchnie na pewno płaczem krzywdy serdecznej.

Tego się goliard bał najbardziej; nie z tkliwości przecie, lecz z niesmaku oświeconego człeka: wszędzie na świecie jest więcej ładu niźli w głowie kobiecej.

Zza cierni i głogów klasztornego wału wychylił się zając, a spostrzegłszy ludzi, położył słuchy na grzbiecie i śmignął co tchu w skokach polotnych. Powiódł goliard oczyma za tym przypadkiem; zamyślił się, zatulił w swą szatę klerka.

"Poucza wiedza - mówi - jak to wąż grzech oznacza, zając - namiętności człecze. Spłoszyć obu nietrudno; tylko gdy wąż gnuśnie tu przy nas w ukryciu się zaczai, zając szparko precz odbieży gdzie indziej."

Nie wierzy coś dziewczyna, by zając aż tak daleko odskoczyć miał. Wie natomiast, jak to oświeceni consolationem i żądz opanowania w filozofii szukają.

I że z nią łatwiejsza kobiecie robota niźli z zazdrością.

Więc po niejakim czasie tak ciepło na niego popatrzy, tak długim zaciągiem wybłyśnie ku niemu spod rzęs, że on tylko się nachmurzy w tym żywszym przypomnieniu herolda. I palcem surowo przed sobą zamacha.

"Nigdy!"

Z okrągłych w tej chwili warg mignie ku niemu ruchliwszym od żmii językiem. I wzruszając ramionami, odchodzi sobie na bok. Poprawia warkocze, nuci coś przekornie.

Dąsa się.

Lecz oto jeden, drugi kamień, na który wskoczyć wzięła ochota; potem już jak wiewiórkę z głazu na głaz ponosiło samą. Że grobowcowe to niegdyś głazy, więc ją nęci płocha wśród nich psota. A że cisza tu taka surowa naokół, więc huka; drażni echo - że ponure.

Póki nie parsknie jak to źrebię i, zgarniając swe szmatki powyżej kolan, nie zapatrzy się ciekawie na tę obrzydliwość czarną i śliską, która w drgawkach spłoszonej gadziny stepie się oto u kamienia śród szmeru traw.

,,Wąż!" - powiadają wtedy dopiero okrągłe usta i zaokrąglone oczy dziewczyny.

Goliard najeżył brwi pod kapturem, acz uspokaja się rozwagą, że gdy się wśród ruin węże przytrafią, zawsze bywają czarne z natury swojej.

Dziewka przycichła. I poszła między kolumn białe złomy, a bluszczów ciemne na słońcu gąszcze. Migoce na ich tle czerwonymi jak mak szmatkami sukni: wnosi w tę ciszę barwy bodaj krzyk i wyskoki, gdy usta zamilkły i nie skaczą już stopy. A rusza i drażni wszystko. Oto bluszczu potężny kierz zwisa czarną kaskadą na jednej gałązce tylko: rozkołysze go więc, rozbuja nad swą głową, I niczym kasztany wytrząsa z jego gąszczy ślimaków mnóstwo: gradem uderzyły małże o głazy.

Skryła się wreszcie za tą kaskadą.

I wtedy takie milczenie zaległo w słońcu śród ruin, że zamigotaniem zielonych jaszczurek ożywiać się znów jęły marmurów biele.

Aż jego zaniepokoiło przykro to długie zaczajenie się ciszy. I nasłuchiwać mu każe. Zło nie śpi w takich kątach urocznych. Począł oglądać się za dziewczyną i szukać jej w milczeniu, by nie nawoływać głosem - łatwo wywołać co w takim miejscu niedobrym.

Uchylił wreszcie nawisłą zasłonę bluszczu. Patrzy - stoi dziewka jak ta Ewa pod jabłonią: golusieńka na całym ciele, nawet przyrodzenia żadną gałązką u bioder nie przysłania. Tylko za jabłko pierś własną w dłoni waży. I wygięta skrętnie, przypatruje się biodru i nodze swojej.

"Sprośna ty!... Oto nad czym przycichła nareszcie."

Za całą odpowiedź wskaże mu przed się. O mur wsparta stoi oto pochyle jakowaś postać w kamieniu o odbitej głowie i strzaskanych stopach. W biodrach ma takie właśnie wygięcie, jakby pod własne spojrzenie wystawiała się ciałem.

"Nimfa!" - naszeptuje dziewczyna.

"Sprośna ty!" - zgromi ją po raz wtóry. A jednak wielkie zdumienie objęło go.

I odwróciwszy się od ciała niesromnej dziewki, zapatrzył się w kamień żywy. Tuż podle, we wnęce muru, dostrzega jakby podstawę tej figury; na niej dzban zdziałany w marmurze i stopy przyrosłe do cokołu. Poniżej widać zatarte w kamieniu głoski.

Rzuci się ku nim klerk, pisma starego zawsze chciwy. Zna dziewczyna tę żarliwość jego w odczytywaniu starego pisma na zmurszałych przy drodze kamieniach lub na głazach wmurowanych w bramę niejednego grodu.

A naszym ku czemuś zapałem przejmują się tak bywa, nasze kobiety, że gotowe i w sprawach ducha współdziałać tą krzętną niecierpliwością swoją. Że zaś w odczytywaniu pomóc mu nie zdoła, więc przynagla bodaj: kopie bosą stopą klęczącego nad napisem goliarda. "No! prędzej!" - niecierpliwi się nad nim.

Ale on przynaglić się nie dał tym poganianiem. Odczytał akuratnie:

"Divae Aphroditae sacr..."

Dziewczynie przywarło coś w tej chwili powiew I nim się spostrzegł, runęła czołem o ziemię, włosów nagłe rozploty wyrzucając przed się, na głowy przysłonięcie rabie:

"Pani Wenus sama!"

Ten krzyk bałwochwalstwa urzekł go chyba jawnym już czarem tych ruin - za klasztoru niedobrą granicą.

Bo oto te złomy, jak pnie potrzaskane, dopełniły mu się nagle w oczach aż po one szczęty okapów, które tu i ówdzie zawisały na słupie. I nakryły się dachem w świątyni, ogrom kolumnowy. Zaś te marmurów obtłukł nijakie - z przypadku jakby gładkie lub z kaprysu natury upodobnione czemuś - szeregiem bożyców z kamienia stanęły u wnętrznych ścian. Pośrodku bieli się ołtarz, w bluszczu osnuciach, pod ofiarnego dymu kłębami i smugą.

I słychać głos zza ołtarza tego:

W progi Apolla świętego siedliska
piewca z czym wkracza? Świeżych gron obiata
na łask jakich zbłaganie spłynie z jego czary?

Siebie samego widzi tam, u ołtarza. Klęczy owo wagant na poły mniszy, z gęślą pod pachą, w czarnej i ciężkiej szacie klerka, zapylonej kurzem ksiąg i piachem włóczęgi: joculator niby dzisiejszego ducha z czołem nie jaśniejszym i nie lżejszym ponoć od onych szat. I bijąc tam czołem o ołtarza stopnie, kończy w duchu modły jakoweś:

[........]
nie Indu złoto i słoniową kość,
nie winnic plony lub sardyńską włość
- pogodę duszy mej, o Synu, daj, Latony!...

Nie mniej żarliwie od krzyku dziewczyny przed chwilą dobyły mu się z piersi ostatnie zwłaszcza słowa tej modlitwy. A na pół zaledwie ocknięty z tego czaru, pojął, że na tych bogów cmentarzu żywe kamienie przemówiły doń - przypomnianym tak nagle słowem Horaca.

Wczoraj to wszak jeszcze, na kamieniu grodzkiej ulicy, siedział było nad ona księgą, którą od mnichów wykradła dla niego dziewczyna. "I znowuż ona!" - pomyślał niechętnie. Ścierał z czoła ten czar i urzeczenie, jakie nań rzucił jej bałwochwalczy tu krzyk. Ale czynił to daremnie. Oczy wędrownego poety - jak źrenice mnicha w godzinę cudu - zdołały widzieć przed sobą już tylko świat inny.

Oto kłoda marmuru w bruzdach; popatrzysz: opony to widoczne fałdy na kadłubie, u góry bark się wyznacza, ramienia osada, a u piersi podruzgotanej cytary ślad. Niczym trzon kolumny zwalonej wrósł pochyło w ziemię ten tułów z przyrosłym do piersi szczętem lutni. O n to pewnie sam, który za siebie i Muzy pacierze tu brał, promieniem boskiej pogody dotykając czoła wybrane.

Za chwilę klęczał goliard prawdziwie u ołtarza, który odnalazł w środku tych ruin. I na marmurowej tafli jego, u samych stopni, głaszcze dłonią kształty tańczącego Pana z fletnią. I szepcze do się słowa pieśni śpiewanej jakby pod fletni wtór:

Faune! nimpharum fugientum amator...

Śmiech był w tym pacierzu pogańskiego ołtarza i radość a rąk klaskanie... Potknął się niebawem, jak o kulę, o głowę ze śpiżu zielono-czarną, spozierająca białkami... "Diabła?!" - pomyślał z otrząsem. Ale wcale nie szatanów złością spoglądają te oczy. Błyskawica i płomień żywy zataja się w uśmiechu tych źrenic; aż po granice upojenia stuliły się z lekka powieki. Usta bożyca są w zadumie poważne, gdy rozsiewną jakby pogodą czoła uśmiecha się brodacz ludziom życzliwy. Liść winny i grono oplata mu czoło.

Odgadł: Bachus to sam, w wieku dojrzałym - Dionizos!

A ta ust i oczu boskich sporna jakby ze sobą mowa wlała goliardowi w żyły ogień uniesienia w tyra przypomnieniu nagłym:

Kędyż, o Bacche; uwodzi Twój duch?
wskroś pełen Ciebie, Tobą upojony w szał,
kędyż się rwę? przez jakąż przedzieram się gąszcz?
[..............]
ku gwiazdom śląc, pod Zeusa tron
pieśni me nowe, które z żadnych ust...
[ .............]

O, słodka grozo! w Twe ślady, o Boże! o Leneusie!... gdy winnic boski liść uwieńcza skronie Twoje...

Urwały mu się słowa tej pieśni; myśl w bok nagle \ odskoczyła. I wyciągnęła się dłoń jakby po własnego życia tajemnicę, która w tej chwili przewiała, zda się, tuż obok niego.

A że tak oczyma i duchem w innych był światach, więc nie spostrzegł wcale, jak zza bluszczów wystąpiła dziewka jego, dziwnie niesamowita po swych niedawnych pokłonach u kamienia. Zwarta nagimi wciąż kształty, stoi jak ta kolumna opodal, jak ona pozłocista na smagłym ciele. Zaś tych ramion sprężeniem przyzywa snadź wielkiego pogromcę smutku i ociężenia: jego łaski w siebie bierze aż do tej bladości na licu, do oczu śćmienia, aż po tę rozchwiejność ciała i oczadzenie w bezwiedny już chyba tan...

Wówczas na miękkich stopach kocicy obiega goliarda kołem urzeczenia - by odgonić mu znad głowy acedii zmory - wypłoszyć spod kaptura tęsknienia w klasztory - by corde jucundo poszedł znów z kamraty na waganctwo, na włóczęgę - w światy.

Życia radosność sama zataiła się wokół ruin świątnicy dawnej jakby zaklęta w cmentarne jej milczenie.

W żywy kamień, w marmuru wyraz i gest, zastygł i goliard tu sam, upojon Bakcha upojeniem bez kruż.


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ