Za ciemnymi basztami grodu czernił się pod gwiazdy ogrom kościoła. Rzekniesz, z dwóch szczytów tej góry, z wieżyc obu rozpostarł się płaszcz nocy i skrajem o mury miejskie za nieboskłon wsparty, nakrył gród topielą granatu i złotymi gwiazdy - duszom na schron bezpieczny, snom nawet człeczym za kopułę uciszeń.

Odpustową bo porą nagęściło się w mieście ludu co niemiara - zza murów, z wszelakich oddali. I naniosło niepokojów z szerokiego świata. Ochraniał ludzi kościół płaszczem grodzkiego widnokręgu, usypiały głuche rogi stróżów i te ich balowe nucenia, błogosławiące ciszę i spokój dusz.

A jednak tu i owdzie wychylała się z okna głowa bezsenna. Gdzie spojrzy, dachów piachy i granie w ciemnościach zadrzemania; wyżej już tytko złote oczy powietrznej głębiny nad bezkresem świata,

Urzekło dziś tęsknotą niejednego człeka, zatargało niejednym łańcuchem. Rwą się w światy niestatki młode i złu duszę zaprzedać gotowe - byle na gościńce, byle w światy dalekie! Przez mury i rowy miejskie jak kot przeleźć gotów każdy z żaczków grodzkich, gdy poczuł w sobie dar do igry jakiej lub gorliwość do nauki. Za bramą - myśli - u dróg rozstajnych zbierają się pewnie stare igrce oraz żaki ze wszystkich szkół świata zbiegłe - ci wiedzą: gdzie, jaki mistrz, jakiej wiedzy uczy? A z nimi wolna droga - w światy dalekie, we wszystkich królów ziemie!...

Na ulicach grodu pusto było i głucho. Tylko z wieżyc i baszt hukały sówki ponurym śmiechem po nocy. Tylko nietoperze miotają się wokół tych głów młodziańskich, tam i sam, jakby nici uroku snując niewidne, jakby znaki zaklęcia kreśląc w powietrzu. Kto zaś gadkom o rybałtkach wiarę dawał, temu zwidywały się jakoweś wyloty z kominów dalekich. Ale dobrze ich nikt nie rozpatrzył, bo za przeżegnaniem się ginęło to sprzed oczu.

Pod płaszczem gwiezdnej ciszy, w surowej pogrozie kościoła, zło samo sidłało dusze kuszeniem na tułactwo.

"Przeklęte niech będą waganty i sztuki ich wszystkie! Przeklęte niech będą powieści żonglerów!" - złorzeczył na swym łożu każdy człek stateczny w trosce o dusze młode.

A gdy chmura dymu buchnęła nad dachy i zakołowała się w rudych kłębach pożogi, gdy łuna naświetlać jęła ulice, a po oddalach zagrały rogi na trwogę - ludziom statecznym wydała się i ta ponurość chwili czymś oczekiwanym prawie. Dzień był nad miarę rozpustny, noc zasię jeszcze gorsza - tą gorączką śród młodzieży, porywaniem się jej na ojców z gębą buntu pełną, odgrażaniem się jakowymś rozruchem, który gotuje się w grodzie.

Zaś te ludzisk pośpiechy ze stągwiami lub ciężkimi kubły - ich dziwacznie pogięte postaci, wynurzające się z mroków w mruganie czerwonego blasku - wzniecały przypomnienie dusz czyśćcowych pod brzemionami pokuty. A cóż dopiero biało-czarnych mnichów nagłe zarojenie się na ulicach! Niejeden dominicanis biegł z nosem tropiącym i chwytał w nozdrza zalot diabła w grodzie, gorsze jeszcze pomsty Boże obiecując Sodomie i wysłańcom szatana - co oznaczać miało: grodowi i wagantom.

Przy czym wskazują groźnie na kościół w oddali.

I zaprawdę: podświetlone łuną poczerniały jeszcze bardziej obie wieże, zaś tum cały wydaje się teraz ni to w górę zaklęty olbrzym, który na kolana padł i pręży ku niebu ramiona oba, pomsty nieba wzywając na miasto grzeszne.

A nie daremnie, ponoć. Co chwila odblask pożaru błyskawicowym rozdarciem nocy pada na kościoła szczyty. A w rozwidniony z nagła zacień onych krużganków i podcieni na wyży, pod łukowe wystrzępienia wnęk, wstępują blade mary kamieni żywych. Ocknięto grodu popłochem, ruszyły snadź i święte postaci spod baldaszkowych nyż - snują się z pacierzem po błędnikach wież, zażegnywując od ognia dom Boży... Tak rozedrgała się górą u murów gęstwa tajemniczych po nocy cieniów tumu; aż ocknie się i zło samo na poniżu: podejmie to kruczysko przycupnięte na okapie. I załopoce tym skrzydłem jego - od łuny krwawym.

"W imię Ojca, Syna i Ducha!..."

Tak się żegnał co chwila przede wszystkim ten, który leżał oto powalony na ostatnich stopniach kościelnych schodów, ociekając po nagim grzbiecie strugami krwi. Sczerniał od tej posoki i biały sznur franciszkanina w skurczu dłoni. Bokiem rzuciło brata na schody, w tej rozpaczy może, iż za późno temu na pokutę, kto za kobietę skarbonkę klasztorną diabłom oddał. Już taki nawet myślami swymi nie włada, bo i pokutę nawet tymi obrazami mąci, jakie mu diabeł w uszy naszeptuje.

W ustach biczownika bełkoce się jeszcze jakiś szczątek pacierza, choć ani jeden płomyk jaśniejszych wyobrażeń nie rozświetla mu tej przepaści, w jaką strącony będzie, owca zabłąkana: przyjść mu wszak kazała pani do siebie. A dusza, w przeczuciu zatracenia, wspominać mu każe wciąż ową chwilę, gdy rycerz pocałunkiem ust swoich wzionął mu w piersi grzech swój - potężniejszy snadź nad wszystkie pokut moce.

Bo za każdym zelżeniem ręki wraca przypomnienie onej chwili, gdy spod białofutrzanej szaty na złoty łuk strzemienia wychynęła się łasicą stopka pani a za nią, jak ten wąż, spod spódnicy ukrycia wypręża się z nagła jej łydka śmigła.

W wspomnieniu zaledwie ośmielał się zobaczyć, co wówczas do obejrzenia było. Po raz setny wywoływał i odtrącał od się to kuszenie. Aż się targnęły oba kułaki mnicha na wszystkie w myślach kobiety:

"Bestiae bipedales!... Viperae pessimae!..."

A szatan śmieje się z tych szamotań swego łupu pod pazurem kobiecej chuci.

Bunt podjął wreszcie kark mnicha i wysztywnił go na klęczkach. I za pacierze, które stygły na wargach, przyniósł mu tę przestrogę świętego Augustyna: "Nie dawaj duszy swej kobiecie!... De carnibus tuis abscinde illam!"

Poderwało się ramię. A co śmignie sznur i uderzy w krwawą już na grzbiecie pluchę, nowy węzeł zadzierzga mnich na nim zębami, by się do żywego mięsa dosmagał, diabła samego w ciele dochłostał.

"Frate!..." - usłyszy nagle nad sobą jakby pod bębnów głuche nagle uderzenie.

I ręka od szpanu mocniejsza powściągnie mu ramię.

"Frate! za co ty mnie tak smagasz? Ja na twą duszę jeszcze nie nastawałem. Kogóż bo tu wlec do piekieł? Z kim się tu borykać? I o co, duszo mizerna? Ty skaczesz w smołę ognistą sam, a głową w dół jak ta żaba w bagno. A zmaganie się z duszą, z rozdwojoną w człeku żądzą, jest naszej natury potrzebą. Bacz, jakoś to poniżył w sobie rycerski grzech pana Lancelota, który - przez żonglera opowieść a serce skazanego rycerza - wziąłeś na się w pocałunku warg jego!... Przypomnij: bez grzechu tęsknoty ku kobiecie może by nawet i Lancelot sam nie pokonał wielkoludów i nie wyzwolił grodu. Tyżeś się twarzą od łuny odwrócił:

Osłania mnich piersi rękoma w krzyż, mamrocze cicho wszystkie zaklęcia i zażegnania.

Jakoż znikł cień czerwony wraz z tym blaskiem łuny, który zatłumił się nagle - jakby tam, w oddali, dach zapadł się na ożogę. Po ciemnym grodzie wyły tylko rogi ni te psy na złego ducha. A spóźniony dzwon kościoła teraz dopiero się odezwał. Kołysany snadź obcym, nieporadnym ramieniem, targał się ciężko - złym pomrukiem ruszonego po nocy spiżu. Z ciemnej wyży, słyszy mnich, wydzwania się najwyraźniej:

Sint... gunt!...

Bożycy wędrowania imieniem normandzkim odzwania się wieża.

Onże to - szatan wagantów - który kusił go przed chwilą, dorwał się ponoć i do kościelnego dzwonu?! Prawdęż okrakiwali dominikanie, że z wagantami Z ł o samo nawiedziło gród, wysyłało tej nocy swe bezszelestne gońce za duszami, a teraz zdzwania je wszystkie?! Bo nie na gaszenie pożaru odezwał się dzwon, lecz jakby tym ptakom wędrownym na zerwanie się z grodu.

Tam, w oddali, dach przed chwilą zawalony objęły widać, płomienie - bo łuna pożogi znowuż zadrgała nad miastem grozą czerwoną. A gwałtowny jej rozbłysk na murze, tuż przed oczyma mnicha, otrząsł go znów całym ciałem.

"Frate, gdy cię ogień cielesny ogarnął, zapal się w nim cały: rozpłomień w sobie i ducha twego żądze! - wyjrzyj z cieśni klasztoru! - podnieś głowę na wypisane gwiazdami powołanie twoje! - weź w piersi tchnienie pychy! - surge de profundis...!"

I roztoczyły się w wachlarz skrzydła łuny na murach, pod grzmot jakby daleki.

Rzuci się mnich ku niemu z krzyżem różańca w kułaku.

"Apage! apage! apage! Jam franciszkanin, ja minoryta: z maluczkich najkorniejszy."

Jakoż zgasł: wsiąknął w nagłą ciemnię przedkościelnego placu.

Sintgunt!... Sintgunt!... - huczał już tylko dzwon swym kuszeniem na włóczęgę.

Niczym zamieć gwałtowna zerwał się w dali krzyk gromad całych. Wichrem poniosło to w ulice, rozwrzasło po zaułkach w tumultów wiele: w jakoweś ścierania się zgiełkliwe, w broni wszelakiej poszczęki i gonitwy na "huzia!" tłumów całych.

Docucają te krzyki brata. "Na Boga - szepcze - co się w mieście dzieje?!"

"To samo, co i w tobie, frate: walka dusz osiadłych i tułaczych walka!"

Zatrzepoce się mnich nie wiadomo dokąd; może w oprzytomnieniu onym, że gdzie się takie nagłości dzieją, tam i zakonnik bywa ku potrzebie - dla dusz rozgrzeszania.

Lecz tymczasem tuż obok, gdzieś koło kościoła, zatupocą zbiry z przeraźliwym świstem pościgu i wrzaskiem uganiania się za kimś:

"Tego tu gęślarza w dzwonkowej czapie!... Tego kozodoja o łydkach włochatych!... Kukłą wesołkową nakrywa on, ponoć, tonsurę ledwie zarosła, powiadał kanonik. Zetrzeć by z ziemi plugastwo takie!... Ten między nimi wiła i diabła wysłannik najgorszy!... A widzisz? nie ustrzegła cię dziewka w alkierzu? Wyniosło cię na ulice wścibstwo igrcowe - na żałosny ponoć koniec."

Głuchy łomot obucha o głowę chyba człeczą - i jeden tylko krzyk rozdzierający: już w niebo miłosierne, już o co innego chyba niźli o zratowanie ciała.

Wystawia mnich krucyfiks w obu dłoniach. Z pacierzem na ustach biegnie w tamtą stronę.

"Maszże ty jeszcze, frate, władzę rozgrzeszania...?"

Zachwiały się nogi pod mnichem; runął bez czucia na ziemię.

Na gwiezdną kopułę grodzkiej nocy, m ten okręt z Zamorza, wypłynął księżyc znad murów. I wejrzał na plac kościelny tą omgloną źrenicą zaświatów, która i grodu mury w zamki-niewidy odmienia, i człecze postaci tak odcieleśnia, że owo parobczak konny błędnym rycerzem na drodze się wyda, a człek zbrojny na koniu Parsifalem samym zgoła.

Wwiało skrzydło jasności wzwyż po schodach kościoła, nasączyło poświaty we wnękę dźwierzy, na te wniebowzięciem smukłe szeregi pań świętych i błogosławionych królowych.

Na poły ockniętemu mnichowi wypatrzyła smuga księżycowa u stóp tych postaci - dwóch rycerzy jak dwie mary pod okiem miesiąca bledsze życiem od onych pań w kamieniu. Rozmroczyły się i cienie po bokach miesięcznej smugi, ukazując jakieś gromady śpiącego na schodach ludu. Acedią to tknięte, grodu smutniki, w poodpustowej nocy śniły tak może u progów kościoła swój sen o wyzwoleniu.

Chyłkiem a czujnie wychyla się zza węgła ulicy pstra wataha rybałtów i żaków wędrownych, każdy z toporem, czekanem, widłami lub kłonicą w kułaku. Niejeden ramię swe, strzaskane gdzieś koło łokcia, za rękaw przy garści podtrzymuje zębami. Krwią ocieka ta i owa głowa, a wszystkie dymią jeszcze żarem uniesienia.

Na placu aż zakrzepłym w srebrzystej oćmie, w mgławej omartwicy zaświatów, stoi rumaka mara dziwokształtna: ni to koń siwy dwoistym siodłem okulbaczon, ni to łasica wydłużonością ciała swego Zstępują ku niemu rycerze, spływają po świetlistym kobiercu. Jednego panowie dosiedli konia - w zaświadczenie przyjaźni: - jak chce przykazanie drugie graalowego szukania. Sztywno trzymają się w kulbakach, prężą nogi w strzemionach ku końskiej aż szyi, w górę wznoszą koncerze. I jednym ruchem szyj obu obzierają się za wagantami.

Nie słychać wcale kopyt tętentu ani kroków ludzi.

Bo takiej ciszy uroki sączą się z naświetlonej wnęki kościoła, kędy w blasku miesięcznym uwysmuklają się jeszcze bardziej żywe kamienie pań świętych. Bo taka ponurość milczenia czerni się pogrożą wieżyc obu. Bo takie zasłuchanie, zapatrzenie jest w tym smoczym kadłubie i dziobie kruczyska, które wychynęło się całe nad wrąb okapu pozierać, jak oto ciągnie w światy wagantów plemię bękarcie za błędnymi ojcami wszelkiego - po wieki - tułactwa dusz.

Nieodparta siła podejmuje mnicha z klęczek i wlecze musem po zaczarowanej kładce księżycowej smugi. Lecz u węgła kościoła, tuż na zakręcie, groza pęta mu nagle kroki.

W poprzek drogi leży wagant powalony, głowa młodego nurza się policzkiem w ohydnej biało-krwawej mazi i świeci nad czołem czerwienią kaptura w dzwonkach; szeroko rozrzuciły się na brukach ramiona martwe, ściskając jeszcze w dłoniach smyczek i gęśle igrca. Szmatką przyplusnął do ziemi człek zabity, tylko bose stopy i łydki waganta wysztywniają się trupio spod oponki. A w oćmie księżycowego tumanu widzą się te nogi chwilami niczym racie kosmate.

W poświacie srebrzystej, pod omgloną źrenicą zaświatów, która kształt każdy w niewidy odmienia zda się ze postacią Panka, gędżca i joculatora padła tu pod obuchem na bruki igra sama - wagantów bojownica ze świata smutkiem! Mnicha tymczasem już w dal odniosło za tamtymi, którzy wychodzą z grodu. W głębi ulicy - widzi - leży pokotem straż pokonana. Niczym wyłom w murze stoi na ścieżaj po nocy otwarta brama grodzka; most spuszczony. Bieleje za nim wolny gościniec świata. Między strażnikami, wysztywnionymi i po skonie, leżą w kłębkach ciała żaków jakby porozrzucane tu rogiem szalejącego byka. Acz nieżywy, przysiadł jakby po murem siłacz okrutnie gruby; w piersi jego, pod giezłem otwartej, tkwią toporzyska czekanów, dziryty i bełty, miotane jak w tarcz igrzyskową. pod nogi położył mu się linochód, zasiekany całkiem, w swej blaszkowej łusce rycerza na linie. Włócznia z żerdzi jego popisów, strzaskana w drzazgi i wióry, ułomkiem drewna została w kułaku upartym.

Nad nimi trzyma się jeszcze na nogach płatnerz z potężnym dyszlem w garściach; nim to pewnie rozbił i wywalił bramę grodzką. Tymczasem broda jego nabija się okrzepami posoki sączącej się z jakiejś rany na głowie, której nie czuje jeszcze wcale. Żaki ciągną go za fartuch, by pośpieszał z gromadą. Odmachuje się im niecierpliwie, by czym prędzej sami wynosili się z grodu.

Jakoż roił się już na gościńcu wszystek lud wędrowny, jaki tej nocy wysypał się było z bramy miasta. Niejeden na zboczu drogi się zamitrężył motając w chusty ranną głowę lub ramię, zanim lekarz nieco dalej od grodu nie opatrzy ich jak trzeba. Od barwistości szat rybałtowych aż się mieni gościniec cały. Bokami zasię, chyłkiem - miedzą a ścieżyną - doganiają wagantów żaczki grodzkie, które tej nocy porwały się było w światy - vitam explorare!... probare omnia!.... Jakbyś łopot skrzydeł słyszał, podążających za kluczem: tyle w tych postaciach było ciągu wędrownego ptactwa, tyle woli tułaczej.

Wyruszył i franciszkanin z wagantami na wędrowanie swoje - za morze, ku Ziemi Świętej. Nie z dobrawoli pielgrzymi mnich i nie za pobożnych myśli przewodem, bo go i Ziemia Święta nie Kalwarią już nęci, a pysznymi kolory - na sycenie oczu, na spysznienie dłoni. Oto wiodą go pod ramiona i wloką w miesięczne tonie, ni te topielice w wodę, one dwie pogańskie boginie tułactwa, a panie świata kolorów: Singunt, wędrownica gościńców i jej towarzysza, Saga, wiele wiedząca opowiadaczka!...

Krętym wężem pnie się a wybiela na podgórzu droga daleka i urywa na szczycie w łęku między borami. Zastawia te wrota leśne wielka tarcza księżyca. Widmowo pomykają się ku niej na ostatnim już skręcie drogi obaj błędni rycerze na jednym koniu; płoną koncerze wzniesione. Nie zatrzymuje się to widmo na przełęczy - a sunie wprost w banię ognistą...

Tak wpada w ogień, powiadają, ptak Feniks w polocie przeobrażeń.

Rychło patrzeć, a tarcza miesięczna podejmie się z nimi wyżej - między gwiazdy.

Tak igrce i żaki, za przewodem rycerzy błędnych, wyruszyli na szukanie Graala.


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ