Jeszcze organów basy dudnią głucho z otwartych wrót fary, gdy na rynku biją już piszczkowie w bębny i świszczą cienko na fletniach. Taki tłum odpustowego ludu wysypał się rychło z kościoła, że omal nie starczyło miejsca na boisko uciechy.
Skokiem, wyrwańcem chynie tanecznica na dywan rozesłany. I spręży ramię, targnie bębenek, a tak na nim rozdygota dzwonki, że choć sama murem stoi, drgają wszystkie jej żył tętnem. Bardzo twarde piersi ma rybałtka piękna! A łyski i strzelistość przyczajonych oczu wagantki wyzywają ludzi osiadłych, chichoczą w twarz smutkom wszelkim.
Aż się zerwie w podrygach szereg wesołków, ramion szczepieniem na przedzie zwity, w rej rozkolebany: tak miękko i plaśnie suną zwinne chłopcy, wyrzucając w takt swe ciżby długodziobiaste i dzwoniąc sarnimi uszami wesołkowych kapturów.
Skoczka przodem krzepczy - wraz przybladła na twarzy, jakby wartkością krwi ruszonej aż bolesna.
"Bacche!" - wrzaśnie ktoś tam w tłumie, jakby zdjąwszy ten okrzyk z niemych warg dziewczyny.
Podejmą to żaki. I oto po rynku rozhuka się wołanie, dziwnie uroczyste:
"Bacche benevenies!..."
Wesołków wieniec rozmotał się tymczasem. Dopadają teraz do się, para w parę, bodą się kukłami, a klaskają w doskokach. Porwał się ku nim tłum, nazbyt już dziś niecierpliwy. Raz wraz któryś z widzów klaśnie w ręce, huknie dziewce najbliższej nad uchem: "Bacche!", a tak wystraszoną za ręce ze ścisku ludzkiego wyciąga i radowe z nią po rynku tańcuje. Urwał się spektakl w natarczywości widzów; wszystko splątało się w jedno kłębowisko tanecznej uciechy.
Oto i baba sprzed kościoła, sama w tym zarojeniu się ludzisk ostawszy, podejmie swe szmaty aż po biodra i przytupuje sobie. A to zawołanie - że wzbronione - tym bardziej ją gwałci: jakby ten krzyk diabeł sam wyciskał jej z ochrypłego gardła:
"Bacche!... Bacche!..."
Już i pomosty, ni to kramy wysokie, zdążyli wystawić waganty na rynku. Kto się tańcem nacieszył, szedł przed nie głowę zadzierać i szczypać dziewki w tłumie. A choć kuglowano już po innych deskach, choć śmigały tam w powietrzu butle, kule i noże, choć ówdzie skakano przez ogniowe obręcze, gdzie indziej psy mądre wykonywały swe harce - przed pomost fabulatora garnęło się ludu najwięcej.
W obcisłych szmatach czerwono-żółtych kroczy oto sobie górą i pogwizdując zamyśla, jaką by dziś gadkę opowiedzieć ludziom. I zawczas uśmiecha się gębą gołą i sprośną.
Cieszył ten widok ludzi ogromnie.
Oto stąpa po deskach leciutko i skocznie, wycwania się minami na wszystkie strony i "Tra-la-la-la!" podśpiewuje sobie dla konceptu. Nagle strzyma się pośrodku i tak prawi ludziom w śpiewnych podrywkach:
"Te dziś słuchy krążą miasty: chodzić nie chcą już niewiasty! fruwać każda chce podwika, dziewki tęsknią na wyżyny: "szczęsne, myślą, szczęsne wrony!" Trafił żaczek się uczony, co roztropnym duchem wnika w racje, kauzy i terminy: "Nim latawcem sfruniesz w nieba, zważ, panienko rozmarzona, ku lataniu czego trzeba? - dzioba, skrzydeł i ogona!..." Filozofia jest rzecz pusta! panna słuchać jej nie życzy, bo - nie wiedzieć, czynić rada. Rybałt sprawy nie odwlecze, ku fizyce się przykłada: zacałuje dziewce usta. "Co mi robisz?!" - panna krzyczy. "Dziób" - odrzecze."
Zaszumiał śmiechem lud u pomostu. I ścichnął wraz, by słuchać uważnie, jak żak dalej pannę do lotu sposobił. A potem już nie śmiechem wtórzył gadce, lecz nagłym wyparskiwaniem stada, wśród chichotów babich i basowych nad wszystkim rozśmiechów gburnego gdzieś w tłumie chłopa. Z piskiem uciekały precz dziewczęta co sromliwsze. Swawola szła na ludzi.
Pieją otroki śmiechem jak te koguty za starym kurem. Kokoszą się dziewczęta zalotnym oburzeniem wstydu, krokiem szelestnym i pióreczkiem na głowie, by im który "Bacche!" nad uszami wrzasnął, a ramiona mocne pociągnęły gwałtem, choć zawstydzoną i gniewną - w tan, w radowe.
A żaki kołem, rozklaskane, zawodzą chór swój o tym, jak to Bacche koi curas et dolores -
confert iocum, gaudia,
risus et amores.
Oto i maszkary wyskakują z któregoś zaułka: skoczki bachowe za kozodoje w kudły capów obszyte. I zagonili za niewiastami. Niczym koza nabeczy się, którą w kosmate łapy chwycą.
U wylotu ulicy widać poważne kloce mieszczan w czapach sobolich, z bursztynowymi różańcami w upierścienionych łapach. Srogo spozierają rajcę na to rozpętanie ludu, osobliwie zaś na te maszkary satyrów, co w zalotach dzikich wygniatają im na rynku żonki i córy. Alić z igrcami i król, i Kościół nie poradzi.
Zgoła ingressus Tartari w miasto spokojne! Na tyłach fary, w zaciszu kanonii, zatrzymał się było u studni menestrel bosy w gieźle jeno ciemnym i rzemieniu za pas cały. W poważnym otoczeniu domostw duchownych czekał cierpliwie na słuchaczów swoich. Tymczasem stroi gęśle i układa w myślach pieśń, jaką dziś ludziom zaśpiewa. Czapę opodal na ławie położył, by sama żebrała. A gdy ludzie zabłąkiwać się tu jęli i coś niecoś padało w czapę, on nie odejmując gęśli od ucha i nie pozierając nawet, kłaniał się jeno w tamtą stronę. Nie chybił uchem brzęknięcia szczodrobliwszego datku; wówczas dorzucał do ukłonu:
"Niech wam stokrotnie wynagrodzi święty Julian, patron ludzi wędrownych!"
Dopiero gdy gwar większej już gromady rozbrzęczał się koło niego, wejrzał na słuchaczy swoich. Jedno mu się tylko nie spodobało bardzo: iż baby co starsze wypchały się, jak zazwyczaj, na przodek, a zaś młódki owo jak daleko ustawiły się skromnie. Więc aż westchnął mimo woli, tuląc szyję do gęśli. Gdy w tejże chwili usłyszał snadź jakąś przymówkę do się w gwarze publiki, bo nagle odwarknie się na boki:
"A wy, pani złośliwa (niepiękna wcale!), sięgnęlibyście raczej skąpą ręką do mieszka, niźli szydzić, że rybałt długą tęskliwość gościńców w miasto wniósłszy rozbiegał się oczyma po urodach młodszych niż wasza... Bez nich i pieśni pono nie byłoby na świecie wcale. Komuż bo śpiewać? - groszom w czapie?"
Potoczy się ku niemu grosik od strony dziewcząt; zwinną stopą przypluśnie go i nie podejmując tymczasem, ustawi się na nim przezornie. "Zaśpiewam wam Echo, jak się ułożyło" - tłumaczy dziewczętom. Rzekniesz, pierś mu grać miała, tak się cały w jedno z gęsią zwierał, tak znieobecniało na licu chłopię smyczkowe.
I wydało się niebawem słuchaczom, jak gdyby hen, za murami, pod dalekie cwały i tętenty rozegrał się pobudki łowieckiej hejnał, zaś wszystkie ulice i zamki grodu odkrzyknęły mu się tu wokół nawrotnymi akordami zaśpiewu:
Pani Diana w róg uderzy,
Echo jej odpowie:
"Jest tu - jest tu - Diana druga,
niech ją jeno złowię!"
Pani Diana groty ciska,
Echo odpowiada:
"Tu - u źródła - nimfa twoja
martwą łanią pada!..."
Porwie Panek nimfy ciało:
bogom skargę niesie.
W cwał tuż za nim pędzi Echo
i dudni po lesie:
"Eheu! - eheu! - eheu!..."
Opowiadała pieśń historię ona, jak to gdy pani Diana postarzawszy się, wszystkie nimfy zazdrośnie wybiła, zmilkły na zawsze fletnie Panowe. Sczezła nawet pamięć o nich po grodach, a żyje jeszcze tylko po jarach pól, kędy je czasami przypomina Echo. Za wartką nutą rogu słyszeć się dały z strun gęśli i piersi śpiewaka rozchwiejne tony dzwonu:
Lirę - wieków - gdy - daleki
trąci dzwon kościoła...
w zaszum niski z jaru głuszy
Echo się obwoła:
"Pomnę - pomnę - nie te dzwony,
nie te smęty wszędzie.
- W fletnie Pana organkowe
Dudarz wieków gędzie. -
Jak tu drzewiej bujnie było,
a jak smutno ninie,
drze-wiej!... czasu winobrania,
w Bachowej kontynie!
"Eheu! - eheu! - eheu!"
Jeszcze słuchacze oklasku nie dali, jeszcze dziewczęta łez roztkliwienia utrzeć nie zdołały, gdy - "Satis!... satis, szelmy synu, wagancie!" - huknie nagle głos gruby nad głową śpiewaka.
Ku przerażeniu ludzi wychylał się z maleńkiego okna kanonik sam. Do pasa widny, na podusze łokciami wsparty zdał się wrosły w te mury niczym te półpostaci z kamienia, dźwigające święte Pańskie u kościoła.
"Wagancie! - huka - rybałcie omierzły! Kościoła dzwony tak bluźnierczym echem przedrzeźniać mi tu będziesz pod oknami! A wiesz ty, co dzwon kościoła oznacza? Czym najplugawsze to bluźnierstwo twoje?... I dziewcząt durne głowy będziesz mi tu czmucił, aby je sobie pieśnią ku amorom sposobić!... Będziesz ty mi gądł! wygędziesz mi wszystko na sądzie biskupim: skąd jesteś, gdzieś bywał. Bo szyję dam, że przed biskupi mi sąd należysz!... Toż widzę: choć kudły jak u barana, przecie ślad tonsury wciąż jeszcze innym wicherkiem na czubie się znaczy. Bo i skąd, pytam, ta łacina: to o Dianach i Panach uczone wiedzenie?... Wykarmiaż bo Kościół słodkim mlekiem nauki i żmijska takie! Owoż i kościelnego dzwonu pogańskie echo, ty i bractwo twoje: żonglery i murarze, goliardy i lekarze - cały ten wasz ordo vagorum!... Jam w prawie kazać ci tu łeb do trzeciej skóry zgolić, by i ten wicherkowy ślad tonsury z czuba zdjąć. A potem idź mi na swe drogi piekielne! Jak strąconym aniołom w niebo, tak wam w chóry społeczności człeczej już nie wrócić!"
Na zajęczych skokach śmigał w ulice śpiewak ledwie gęśle ze smyczkiem, a i ten grosik spod stopy unosząc. Czapę z groszem uzbieranym na ławie zostawił: milsze mu snadź były własne kudły na głowie nieosromionej niźli futro czapy. Słyszało z daleka czujne ucho muzyka, jak jego grosze sypią się w skarbonkę kościelną. I żegnał się rybałt w myślach z nadzieją dumniejszego stroju nad to giezło dziergane i postronek za pas cały.
Długo grzmiał jeszcze kanonik na ludzi za grzech wspierania wagantów. A dziewczęta słuchając duchownej nauki, zerkały wciąż, jak tam, w dali, pod zwiewnym giezłem śmigają w pędzie włochate łydy igrca; rzekłbyś: on sam, Panek spłoszony, pluska kopytem po kałużach ulicy.
Pod murami tymczasem pomykały się panie z domów co zacniejszych, ledwie rańtuszkiem jakim przysłaniając strój jeszcze nie odświętny. Prędkie bo wieści między niewiastami w grodzie: już wszystkie wiedziały, która ugaszcza w tej chwili żonglera, by w jej piekarni, innym kobietom ku zazdrości, opowiedział romans nowy. Zwykle o godności swe niezmiernie dbałe, dziś niczyimi ukłonami nie sproszone tłoczyły się gwarnie w cudze progi. A która z nich bardziej niepohamowanej ciekawości była, zajrzała głębiej w domostwo. I w wannie nawet żongler spokoju nie zaznał od ich rozpytywań, jako że opowiadacze romansów wiedzą i o rozmaitych prawdziwych zdarzeniach: co się gdzie z kobiecych spraw dziwnych przytrafiło, osobliwie po znakach niedalekich.
Lecz oto przystrojon w szatę darowaną, z włosem tłusto namaszczonym a twarzą lśniącą od świeżej kąpieli, zasiadł wreszcie żongler u pieca na ławie. Długo gardło zwilża, zanim opowiadać pocznie, raz po raz czarkę podstawia pod dzban szczodrej pani. A gdy mu wreszcie gęśliki na kolanach złoży, powstanie żongler z miejsca i wzniesioną dłonią ucisza gwary niewieście:
"Urodzone i szlachetne! Posłuchajcie opowieści wagabonda o rzeczach dalekich. Gdy kamraci włóczęgi na pomostach śród rynku cieszą mężów waszych oczy i uszy, wy po staremu sercem życia ciekawsze zbiegłyście tu, do piekarni najzacniejszego domu, gdzie dawniej zachodziły rapsody, dziś rybałt z gęślą w opowieści zasobny.
Użyczcie tedy serca ciekawości słowom moim! Prawić potrafię o Ronsewalu i Aliscamps oraz o wszystkich czynach Rolandowego miecza. O pana Eckharda niedoli opowiadać umiem, o Krymhildy zdradzie, o pana Zygfryda śmierci, o królu Popiciu romans... Lecz gdy te wielkie gesty rycerskie już pono nie ku słuchaniu wam (jak to z warg odętych widzę) - mam dla niewiast przedziwnie piękne opowieści o Iwanie przez ptaki kochanym lub o księżniczce indyjskiej w niewoli u Żurawioludów.
Nie chcecie i tego?... Zawsze wam tylko w trubadurskie tony! zawsze wam tylko o błędnych rycerzach!... A on! musi być pono, jak każecie. Sięgnijcież więc tym żwawiej ku swym jałmużnicom jedwabnym, które na długich taśmach u stóp wam się kolebią. I siądźcież, powiadam!
Lecz oto panów gromadki jawią się nawet; snadź na pomostach rynku skończyły się popisy. Po dwóch i po trzech wstępują tu panowie niedbale. To ich lekceważenie ku wam i ku mnie przerzucać się zamierza. Jakaż to mężczyzn garstka, za kobiet ciekawością nieufnie przybłąkana, a przynosząca nie serca, lecz wątroby ciekawość, staje nam dziś za słuchaczy jedynych śród panów rycerskiego i kupieckiego stanu. Na to prawdziwie nam dziś przyszło, że słuchają nas już tylko żaki i niewiasty, no i owa garstka przybłędów za kobietami: wszystko, co śród panów wiekiem dojrzałych do rozwałęsanego po rynkach ducha i zwiędłej już dawno, nie serdecznej ciekawości.
Tedy słowa "panowie!" na początek powieści, jak to inni czynią, poniechałem ja zupełnie. Prawdzie jeno świadczę, wręcz do was się zwracając: gędźby, pieśni, wierszy i powieści słuchaczki a dobrodziejki dziś bodaj jedyne!
Wyświadczcie więc i tę łaskę, urodzone i szlachetne: poniechajcież wreszcie waszych plotek i ciekawości rozćwierkania! Wszak przyszłyście tu, aby mnie nie siebie, słuchać... I nie wstydzę to takim paniom szeptać sobie na ucho jakoweś sprośne plotki o rybałtach?... Co takiego?! toż, na miły Bóg! jam ledwie w bramy tego miasta wstąpił!... Takie to wy słuchaczki i dobrodziejki nasze... Druhu symfonisto, rozdzwoń się gędźbą nad te puste gawędy kobiet, rozsiej mi ciszę ku zasłuchaniu.
Przestańcie gwarzyć, przestańcie, miłe! Baczcie nóżkami na muzyki kolebiące tony!
Ciszy tam, w piekarni całej! Posłuchu dla ludzi wędrownych!"