PIEŚŃ CZWARTA
Dąb utrudzone opuścił konary,
Świerszcze sykały, upał był ognisty.
W dębie na ziemi siedział Marek stary
I na kolanach rozpisywał listy;
A włożył na nos krzywy okulary.
A taki był list jeden: "Mój strzelisty
Afekt i łaska Pana Zbawiciela
Z wami..." W nawiasie: "Niech was powystrzela
"Moskal i diabeł, że się tak kłócicie
I zostawiacie Bar Moskali pastwą;
A choć szlachetne imiona nosicie,
Jest z was ohyda boska i plugastwo.
Pan Regimentarz zaś sam mianowicie,
Który obiecał karmić nas jak ptastwo
Indyjskie, imbier przysyłać, muszkatel,
Cierpi, że buty dziś je obywatel!
"Venit iudicium! Nie ode mnie, sługi,
Usłyszy wtenczas sąd - lecz przed Chrystusem
Zapłaci swoje zaciągnięte długi;
Toż samo pan Różański, co Fabiusem
Jest w naszéj partii, także i ten drugi,
Niech wie, że sądu dzień nadchodzi kłusem
I weźmie wszystkich was jak tuman śmieci.
Piszę to z głębi żalu do waszeci".
Takie ksiądz pisał listy pełne grozy.
A przy nim moja młoda posłannica,
Przelatująca moskiewskie obozy
Jak głos od harfy albo blask księżyca,
Lub Afrodyta, któréj ciche wozy
Przez błękit gołąb niósł i gołębica,
Ze świeczką w ręku stała zapaloną,
Od blasku złotą mając twarz i łono.
Kto by tam zajrzał, myślałby, że który
Z Ojców Kościoła siedzi z gołą głową
I po natchnienie patrzy w ciemne chmury,
A zaś aniołek, rączką rubinową
Dotknąwszy białéj jak kamień tonsury,
Wyciąga z głowy tęczę brylantową,
Podobną róży z gwiazd lub pełnéj malwie...
Gdy starzec siedzi na orle lub na lwie.
I w ciemnym dębie było tylko dwoje:
Ksiądz z piórem w ręku, ze świeczką dziewczyna;
I tylko świerszcze między drzewne słoje
Wrzały piosenką. Była to godzina,
W któréj tak miło pójść nad jasne zdroje,
Gdzie słońcu broni przystępu leszczyna,
I na murawie legnąć aksamitnéj,
W brzęku motyli, przy wodzie błękitnéj...
Lecz w owe czasy któż jednę godzinę
Marzył, spokojnie przedumał nad wodą?
Któż miał czas marzyć, że tak wszystko minie
Jak kwiat będący motylom gospodą?
Jak niezabudka drżąca przy leszczynie?
Jak łza? jak wszystko, co się zowie modą?...
Choć dobra moda była w onych czasach
Konfederować się i kryć po lasach!
A jednak i to minęło!... Ojczyzna
Minęła także! i ów wierszyk złoty,
Że dla niéj każda smakuje trucizna,
Ów wiersz, co niegdyś zachęcał do cnoty,
Jest dzisiaj... każdy mi to pewnie przyzna,
Kto w oblężeniu jadł szczury łub koty -
Że ten wiersz bez psów, bez liszek, bez czajek,
Jest dziś najlepszą z Krasickiego bajek...
A więc niech wszystko mija! - Wstańcie, burze!
I zwiéjcie mój ślad z téj smętnéj pustyni!
I moje myśli jak łez pełne kruże
Przechylcie, niech je próżnymi uczyni
Czas. - Wszak stawałem na niéjednéj górze
Bliżéj piorunów niż gadu, co ślini
Pocałunkami nawet twarz człowieka;
Bliżéj chmur, co grzmią - niż ludu, co szczeka.
I dziś od ogniów boskich w dół zepchnięty
Z piramid czoła, z wulkanicznych szczytów,
Cierpię - lecz jeszcze gardzę. I ten ścięty
Rym nieraz kąsa was aż do jelitów,
I płynie jako szalone okręty,
Z fal odrzucany do niebios błękitów,
Gdzie mu początek był i koniec będzie,
Gdy śmierć na żaglach okrętu usiędzie.
Tymczasem z szumów żaglowych i waru
Myśli zhukanych jest harmonia dzika,
Którą ja lubię, że tak pełna gwaru,
Że czasem jak wąż pośród ruin syka,
Czasem podobna do aniołów swaru,
Gdy błyskawicą letnią się odmyka
Niebo i znów się zasuną płomienie
Na dziwny duchów świat, skąd szło westchnienie.
A jednak, gdyby twoja, o młodości!
Żelazna niegdyś wola, dumna, twarda,
Gdybym nad sobą miał więcéj litości,
Gdyby mi nawet w krew nie przeszła wzgarda
Tego, co teraz jest i co w przyszłości
Być może: lutnią szalonego barda
Skruszyłbym wziąwszy pod zgięte kolano;
I nową harfę wziął niepokalaną.
Lecz późno! późno już! Gdzie są słuchacze?
Czy w grobach klaszczą w ręce zadziwione?
Czy urągają? - nie wiem - i nie raczę
Gonić myślami te smętne, stracone
Mary. Lecz nieraz, kiedy mi zakracze
Orzeł lecący na słońce czerwone,
Zda mi się, że to jakaś dusza bratnia
Znów odlatuje ode mnie - ostatnia!
Lubiłem takie dusze dzikie, smętne,
Rozokolone na niebie szeroko,
Błyskawicowe trochę, trochę mętne,
Nawet gdy w ciało się straszne obloką
I w pioruny się rzucają namiętne
Lub nad Safony chwiéją się opoką;
Lubiłem takie dusze - niebezkarny! -
Wybrednie marząc w różach - kolor czarny.
Dziś uleczony na pół - lubię róże
Takie, jakimi je Bóg stworzył, ładne
I wiotkie. - Teraz wam powieścią służę
I w żadne więcéj ustępy nie wpadnę,
Żadną gawędą pieśni nie przedłużę,
Ale też z faktów wam nic nie ukradnę,
Bo wszystko godne jest pamięci wiecznéj
I wszystko może ujść - w kompanii grzecznéj.
Stoi więc w dębie moja mołodyca
Ze świecą - jasne dwa gołębie burczą;
Ksiądz pieczętuje sygnetem szlachcica
Listy... Posłuszne się papiery kurczą
W kopertę; z lakiem ożeniona świéca -
Mówiąc Delill[e]a stylem - styl tak sturczą
Poeci, że dziś gwałtem trzeba z Francji
Rozumu, jeszcze więcéj elegancji -
Ożeniona więc świeca z laską laku,
Wydała tę łzę, która z tajemnicy
Nie da się nigdy odedrzeć bez znaku -
Zwłaszcza jeżeli Moskal na granicy
Nie czyha na twój sekret, o Polaku,
Z pomocą drugiéj ożenionéj świécy,
I chmur z tajemnic twoich nie uchyla
Zdradziecką ręką nocy (styl Delill[e]a).
Już więc ksiądz Marek (tu mnie nie dościgną
Iksy warszawskie) kochanków zaślubił
I nim oboje w małżeństwie ostygną,
Przypieczętować chciał - już lak naczubił,
Już... już... Wtem szable mu po oczach migną!
Ksiądz wstał - szczęk wielki był - pieczątkę zgubił;
Ujrzał na ścianach boju stereotyp,
Bowiem dąb w środku był jak dagerotyp.
Co się więc działo zewnątrz, to się w łonie
Suchego dębu odbiło tęczowie.
Był bój, naprzeciw siebie szły dwa konie,
A na koniach szli dwaj bohaterowie,
Nad głową niosąc podniesione bronie,
Szablice; każda jako sierp na głowie.
Zaraz ksiądz poznał, że ci wojownicy
Byli to z panem Sawą pan Maurycy.
Poznawszy, w duchu rzekł: "Nie pójdę godzić,
Niechajże sobie trochę krwi utoczą,
To może nadto gorących ochłodzić,
Potém z rozwagą większą w ogień skoczą..."
Tak mówiąc patrzał, jak chcąc sobie szkodzić,
Na ścianach tęczę tworzyli uroczą.
Światłość ich obu owionęła krwawa;
W ogniu na białym koniu migał Sawa.
Spotkali się raz, złożyli nad głową
I znów ich konie rozniosły szalone;
Za drugim razem tnąc sztuką krzyżową
Beniowski, zgrabnie skoczywszy na stronę,
Dał szacht tak płytki koniowi nad głową,
Że mu z przyciętych uszu dwie czerwone
Trysły fontanny; jak rubin się żarzą
W biegu, nadjechał na nie Sawa twarzą.
Więc się na białym wydawał rumaku,
Mając zalane oczy krwi wytryskiem,
Jakby delfina miał w złotym czapraku
Pod siodłem, który krew wyrzucał pyskiem.
Nie dając jednak najmniéjszego znaku,
Że był zmięszany tym ostrym dogryzkiem,
Obróciwszy się koniowi do grzbietu
Strząsł krew i z olster dobył pistoletu.
Straszny był wtenczas: we krwi, co go broczy,
Spokojną miał twarz i spokojnie mierzył
Do bohatera pieśni, między oczy -
I gdyby krzemień był spadł i uderzył
W dekę... co skrami pryskając odskoczy,
Pewnie by więcéj mój bohater nie żył...
Bo sam wyznawał, że w szturmaku onym
Widział przybitą kulę czymś czerwonym.
Więc pewnie by ją był duszy oczyma,
Jak mówi Hamlet, w czaszce swéj zobaczył,
Gdyby nie dziwne, a dla pisoryma
Miłe zdarzenie. - Bóg zachować raczył
Człowieka, a ja zeń zrobię olbrzyma;
Byle mi tylko czytelnik przebaczył,
Że empirycznie, minąwszy przyczynę,
Wdałem się w skutek rzeczy, w rąbaninę.
Lecz wpadłszy muszę kończyć.
Więc pan Sawa lewe przymrużył oko i wycelił,
A zaś powszechnie o nim niosła sława,
Że nawet pannom, gdy sobie podchmielił,
Wystrzelał korki. - Była to zabawa,
Któréj bym wcale z innymi nie dzielił,
Gdybym był panną, gdzieś, w szlacheckich dworkach
Pod owe czasy i chodził na korkach.
Wycelił już więc prosto, w same czoło,
I palec już giął - gdy nagle... o dziwy!
Jakoby Irys, co rzuciwszy koło
Z tęczy, zlatuje na zamglone niwy:
Lekko jak anioł, jak ptaszek wesoło,
Dzieweczka z dębu dała skok straszliwy,
Skok na dwa łokcie od ziemi wysoki,
W poezji mówiąc, skok aż pod obłoki.
Z obłoków spadła na ów koń ze śniegu,
Na którym siedział pan Sawa złowrogi;
Nim się obéjrzał, już na siodła brzegu
Stojąca za nim jak Olimpu bogi,
Prosta i naprzód podana do biegu,
Chwyciła za léjc - i na tylne nogi
Podniósłszy konia z rycerzem do góry,
Tak pomięszała go - że strzelił w chmury.
I nie czekając, aż poprawi strzału,
Léjcem i głosem zagrzawszy rumaka,
Rzuciła w galop taki pełny szału,
Że galop konia był jako lot ptaka.
A ta dzieweczka, by duch ideału,
Stojąc nóżkami na końcu czapraka,
Resztą się ciała - strach przechodzi mrowi! -
Oddała całkiem unieść błękitowi.
I błękit ją wziął tak zrównoważoną,
Z rozciągniętymi jako ptak rączęty.
Z włosów, co były na głowie koroną,
Naprzód się złoty zrobił wąż zwinięty
W kłęby i leciał wraz za tą szaloną,
W połyskujące ją chcąc winąć skręty,
I różne kwiaty wyrzucał ze skrętów,
Które goniły ją mgłą dyjamentów.
Za włosem i za kwiatami, i za nią
Pędziły równym dwa gołębie lotem. -
Nie widzę więcéj: jary się tumanią,
Dymnéj kurzawy przesłonięte złotem;
W kurzawie rycerz znika z moją panią...
Jeszcze raz galop konia runął grzmotem,
Jeszcze raz jeździec na wierzchołku góry,
Jak z ametystu, z płomienia i z chmury
Błysnął i zniknął. - Teraz kto wypowie
Uczucia wnętrzne w moim bohatyrze?
Zamiast kul srogich pana Sawy w głowie,
Ujrzał... a tu mu wcale nie ubliżę,
Bo wiem, że wiedział, co są centaurowie,
Przypomnieć musiał więc o Déjanirze
I miał na twarzy taki wyraz boski
Jak ten, co wiersze pisząc liczy zgłoski.
Oczy utopił w kurzu obłok złoty,
Gdzie znikał rycerz, koń, panna, jéj włosy
I za włosami, jak dwa papiloty,
Białe gołąbki na dwóch końcach kosy.
I stał, i patrzał - gdy z dębowéj groty
Wyszedł ku niemu karmelita bosy
I przeżegnawszy się Chrystusa znakiem,
Spytał: "Dlaczego waść się bił z Kozakiem?
"O krwi gorąca! że też ja nie mogę
Utrzymać nigdy między wami zgody!
Oto pan Sawa znowu ruszył w drogę,
Bóg wie, czy wróci, a rzeski i młody.
O młodzi! młodzi! pod waszą ostrogę
Trzeba dać woły najleniwsze z trzody;
Dopóki każdy z was na koniu jeździ,
Nigdy się w jednym miéjscu nie zagnieździ.
"Skądże wam przyszło, żeście tu z jaszczura
Dobyli szabel i na konie wsiedli?"
Na to pan Zbigniew: "Oto jest rzecz, która
Zwaśniła obu, gdyśmy tutaj jedli
I pili: oto złota miniatura,
O którą srogi bój obaśmy wiedli.
O taką się rzecz bijemy nie pierwsi;
Ja mu ją, księże, sam zerwałem z piersi.
"A zerwawszy ją, chciałem serca dostać
Spod żeber jego tą szablą turecką".
Tak mówiąc strasznie miał marsową postać.
A ksiądz: "O takąż rzecz chodziło świecką?
Warto by obu dyscypliną chłostać!
Wstydź się, wielmożny hrabio! jesteś dziecko!
Tę miniaturę mi dała dla ciebie
Córka Starosty dziś, jak Bóg na niebie!
"Ja zaś, nie mając kieszeni w habicie
I nie chcąc wieszać téj rzeczy na sobie,
Dałem ją Sawie, by ją schował skrycie,
Aż mi ją przyjdzie na myśl oddać tobie;
A przy tym i list, skropiony obficie
Łzami, a w takim pisany sposobie,
Że choć ksiądz jestem, w miłostkach nie służę,
Podjąłem się ten list schować w kapturze:
"Oto jest pismo dziś pisane w nocy,
Czytaj waść! ja tymczasem na koń siędę;
Bar potrzebuje dziś mojéj pomocy:
Lub go ocalę, lub niebo zdobędę".
Beniowski, blady jak duch o północy,
Już nie uważał na księdza gawędę,
Ale otworzył list, czytał i wzdychał,
Bo ten list w niebo rwał i w piekło spychał.
A naprzód w liście było opisanie
Tego, co w drugiéj mojéj pieśni stoi,
To jest: jak zamek wzięto niespodzianie,
Jak go dostano prędzéj niźli Troi,
Jak na śmiertelnym już był karawanie
Pan Dzieduszycki, jak w piwnicach broi
Szlachta będąca w zamku na załodze,
Jak Ladawiecki pan zdał rządu wodze,
A sam zamyślał jechać do Warszawy
I córkę z walki uprowadzić pola. -
"O! mój Zbigniewie! nie miéj ty obawy" -
Pisała panna - "nigdy ojca wola,
Nigdy ponęta, nigdy przestrach krwawy,
Nigdy szalone szczęście lub niedola
Nie skłonią mego serca do odmiany -
Bądź sławny; jesteś mój - jesteś kochany.
"Odjeżdżam teraz - ale się otoczę
Myślami, kwiatów podolskich zapachem,
Woniami, które były tak urocze,
Gdy w Anielinkach, pod słomianym dachem,
Ty mię porzucał - a ja ci warkocze
Dałam całować, przenikniona strachem,
Abyś mi u nóg nie padł konający:
Tak byłeś blady przy gwiazdach i drżący.
"Powiem ci teraz, żem się była zlękła,
Abyś ty we mnie nie usłyszał głosów,
Z którymi w sercu jakaś struna pękła,
Gdy się dotknąłeś usty moich włosów...
Pomnisz, żem wtenczas tak jak dziecko jękła,
Chwytałam się szat twoich, drzew i kłosów,
Myślałam, że już ginę z światłem, z echem
I że westchnienie - śmierci jest uśmiechem.
"Kiedy to piszę, słońce wschodzi z wieńcem
Chmur i tak wstydzi mnie, że nie wiem czemu,
Cała się zlałam łzami i rumieńcem -
Ty wiesz, ja zawsze kwiatowi białemu
Podobna, póki mi był oblubieńcem
Chrystus. - Uśmiechnij się słońcu złotemu,
Bo mi się przed nim łza gorąca toczy
I tak rumieni mnie jak twoje oczy.
"Niespokojności pełne serce moje!
Smutno mi rzucać te miéjsca, te stawy!
Jeżeli kiedy przywiodą cię boje
Aż do mojego zamku, do Ladawy,
Każ sobie panny otworzyć pokoje;
Na oknie stoi filiżanka z lawy;
Rzucam dla ciebie w nią maleńki kwiatek -
Nosiłam go dziś całą noc - bławatek.
"Nie trać nadziei nigdy! nigdy! Kto ma
Wolą, ten wszystko pokona. Addio!
Z wyciągniętymi za tobą rękoma -
Jeszcze raz wołam ciebie, caro mio!
Przy tobie zawsze będę - niewidoma.
I wprzód mi serce niż ciebie zabiją.
Nie, ty nie możesz zginąć tak jak oni,
Których nie kocha nikt - i nikt nie broni.
"Pytałam dzisiaj staréj wróżki Diwy,
Czy mi Bóg ciebie zachowa i wróci.
Odpowiedziała, że będziesz szczęśliwy,
Że się o ciebie wiele duchów kłóci
Czarnych i złotych z tęczowymi grzywy -
A czyny twoje ktoś na harfie nuci...
Że zawrzesz z królem indyjskim przymierze...
Nie będziesz temu wierzył, lecz ja - wierzę.
"Przepowiadając mówiła mi stara,
Że widzi ciebie w sankach z wieloryba,
A zaś przy tobie stoi jakaś mara
Ubrana w szaty dziewicze - to chyba
Ja... Czy nieprawda? - O! gdyby ta szpara!
Gdyby ta jasna z dyjamentu szyba,
Przez którą Diwa widzi przyszłe rzeczy,
Mogła zastąpić we mnie wzrok człowieczy!
"Zgodziłabym się nie widzieć na niebie -
Gwiazd ani słońca, nie widzieć błękitu,
Lecz tylko w każdéj chwili widzieć ciebie;
Na ciebie patrzeć od zmroku do świtu. -
Zda mi się nawet, że w jakiéj potrzebie
Pomogłabym ci oczyma - do szczytu
Szczęścia i sławy... choćby"... Tu przerwany
Był list dwoma plamkami zwalany.
Te plamki do ust były podniesione,
Lecz ksiądz podstawił pod usta szkaplerza.
"Te całuj" - krzyknął - "te rany czerwone,
Które Chrystus miał: godne ust rycerza,
Nie te kropelki łez gorzkie i słone,
Z których rdza pada na kryształ puklerza!
Rzuć ten list - daj go, jak mówią, szatanu -
A słuchaj: ważną misją dam waćpanu.
"Piszą mi - że tron odzyskał khan Giraj,
Przyjazny zawsze Polsce był khanisko;
Masz listy, których, proszę, nie otwiéraj,
Aż staniesz w Krymie. Wprawdzie to nieblisko,
Jaskółki wiedzą tam drogę na wyraj
I bocian także z małą szarą pliską
Do téj krainy lecą z wielkim krzykiem;
Bocian okrętem jest - pliska sternikiem.
"Ona ptakowi na ogonie siedzi
I prostą drogę w chmurach rozpowiada.
Tak jeśli cię duch Chrystusa nawiedzi,
Będziesz jak bocian, co nigdy nie siada,
Lecz wyciągnąwszy dziób jak włócznię z miedzy,
Prosto wędruje i w gniazdo upada -
Gdzieś na wieśniaczéj chacie, zmordowany,
Przebywszy morskie burze i bałwany.
"Ufaj mi, synu! jeśli wytkniesz sobie
Drogę, a prostą - to choćby do słońca
Zalecisz, często na krzyżu lub grobie
Odpoczywając. - Lećże więc bez końca,
A będziesz chodził w anielskiéj ozdobie
Jako ojczyzny i wiary obrońca;
A nim zasługi twoje w niebie zginą,
Ziemia przeminie i gwiazdy przeminą!
"Patrz na mnie! - jestem także zmordowany,
A kto wie co tam w moim sercu płacze?
A jednak wziąłem w rękę krzyż drewniany
I chodzę tuląc do głębi rozpacze.
Wolałbym może już w grób... jak złamany
Dąb i bez liści - lecz mi serce skacze,
Kiedy na działo wstąpi moja noga,
A działo ogniem śpiewa - imię Boga.
"Więc że i starość jeszcze jowiszowe
Ma brwi, na hańbę ojczyzny zmarszczone;
Więc jeszcze wstrząsa te pola stepowe
I wulkany z nich wyrzuca czerwone,
I téj ojczyzny martwéj wznosi głowę,
I kładzie na nią zbawienia koronę...
Także więc krwawym was obmywam chrzeatem!
A pomyśl tylko ty: czymże ja jestem?
"Garsteczką prochu, co jutro w dolinie
Będzie rodziła chwasty i lilije;
Dzbanem, z którego strumień wiary płynie,
A który jutro Bóg nogą rozbije.
Nośże ty ducha w téj cielesnéj glinie;
A nie lękaj się, gdy wiatr w oczy bije
Z błyskawicami. Na końcu żywota
Czyny człowiecze waży szala złota.
"Tam wszystkie nasze łzy i krew rozlana
Są policzone i nie ginie jedna
Kropelka, ani biała, ni różana,
Lecz każda waży i ważąc wyjedna
Światło wieczyste. Idź więc w imię Pana!
A byłaby też ta Ojczyzna biedna,
Gdyby dla ciebie, zginionego młodo,
Łez nie znalazła. - Bądźże więc tą wodą
"Ochrzczony teraz i w grobowcu późnym".
To mówiąc ręce wyciągnął - i drżały.
Słuchał go rycerz z czołem smutnie groźnym
I był na twarzy przerażeniem biały,
I skry mu z oczów szły, i dreszczem mroźnym,
Miłością wielką dla nieszczęsnéj chwały
Czuł się przéjęty. Będąc tak ognisty,
Z ręku księdzowskich wziął do Khana listy;
I wraz obrócił konia na południe
Ku wschodzącemu wtenczas miesiącowi...
Jechał i marzył o przyszłości cudnie.
A któż sny takie młodości wypowié?
Choć aniołami te strofy zaludnię,
Choć z ziemi stworzę kraj podobny snowi,
Nie dosyć będzie - przez gościniec z ostów,
Kwiatów z różanych gwiazd i z tęczy mostów
Austerie chyba z szkła i z dyjamentu
Zbuduję - w karczmach posadzę Dyjanny
Łódź życia jest jak złota łódź Sorrentu,
Co siekąc kryształ przeźroczysty, szklanny,
Ogień dobywa błękitny z odmętu,
I z wioseł ogień léje nieustanny.
I tak jak łabędź ognisty przelata,
Pierś mając w ogniu i ogniem skrzydlata.
Młodości! każ się téj łabędziéj marze
Z ognia i złota unosić po świecie,
Niech szumi wino w twéj platońskiéj czarze,
Na głowie niechaj będzie wonne kwiecie,
A blisko ślubów wysokich - ołtarze,
Gdzie Saturnowy wąż się z ognia plecie:
Tam ślubuj przyszłość... Muza mdleć zaczyna -
Dajcie mi bursztyn i róże, i wina!
Kłębami dymu niechaj się otoczę,
Niech o młodości pomarzę półsenny.
Czuję, jak pachną kochanki warkocze,
Widzę, jaki ma w oczach blask promienny;
Czuję znów smutki tęskne i prorocze,
Wtóruje mi znów szumiąc liść jesienny.
Na próżno serce truciznami poim!...
Kochanko pierwszych dni! - znów jestem twoim.
Patrzaj! powracam bez serca i sławy,
Jak obłąkany ptak, i u nóg leżę.
O! nie lękaj się ty, że łabędź krwawy
I ma na piersiach rubinowe pierze.
Jam czysty! Głos mój śród wichru i wrzawy
Słyszałaś... w równéj zawsze strojny mierze...
U ciebie jednéj on się łez spodziewał,
Ty wiesz, jak muszę cierpieć - abym śpiewał.
Idź nad strumienie, gdzie wianki koralów
Na twoje włosy kładła jarzębina;
Tam siądź i słuchaj tego wichru żalów,
Które daleka odnosi kraina;
I w pieśń się patrzaj tę - co jest z opalów,
A więcéj kocha ludzi, niż przeklina.
I pomyśl: czy ja duszę mam powszedną?
Ja - co przebiegłszy świat - kochałem jedną.
Twój czar nade mną trwa. - O! ileż razy
Na skałach i nad morzami bez końca
W oczach twój obraz, w uszach twe wyrazy,
A miłość twoję miałem na kształt słońca
W pamięci mojéj. - Anioł twój bez skazy
Na moich piersiach spał - a łza gorąca
Nigdy mu jasnych skrzydeł nie splamiła:
Twa dusza znała to - i przychodziła.
W gajach, gdzie księżyc przez drzewa oliwne
Przegląda blado jak słońce sumnienia,
Chodziłem z tobą jak dwie mary dziwne,
Jedna z marmuru, a druga z promienia;
Skrzydła nam wiatru nie były przeciwne
I nie ruszały włosów i odzienia.
Między kolumny na niebie się kryśląc
Staliśmy jak dwa sny - oboje - myśląc.
Z taką więc ciszą i z taką powagą
Wéjdziemy kiedyś w elizéjskie bory;
My, cośmy ziemię tę widzieli nagą,
Przez piękne niegdyś widzianą kolory,
Cośmy poznali, że nie jest odwagą
Rozpacznym czynem skończyć żywot chory,
Lecz uleczeni przez trucizn użycie,
Sercu zadawszy śmierć - znaleźli życie.
Pierwszy to i raz ostatni, o miła!
Mówię do ciebie. Jest to błyskawica,
Która ci chmurę posępną odkryła,
I boleść wyszła z niéj jak nawałnica;
W twoim ogrodzie pustym będzie wyła,
Gdy księżyc pełny, jak srebrna różyca
Gmachów gotyckich, biały blask rozléje
W te - gdzieśmy niegdyś chodzili - aléje.
Bądź zdrowa - odéjść nie mogę, choć słyszę
Wołające mnie duchy w inną stronę;
Wiatr mną jak ciemnym cyprysem kołysze
I z czoła mego podnosi zasłonę,
Z czoła, gdzie anioł jakiś skrami pisze
Wyrok łamiący mnie między stracone...
Ja czekam krusząc wyroki okrutne...
Twe oczy patrzą na mnie - takie smutne!
Bądź zdrowa! drugi raz cud się powtórzy:
Martwy, odemknę ci w grobie ramiona,
Kiedy ty przyjdziesz, do zbielałéj róży
Podobna, zasnąć. - Dosyć! Pieśń skończona!
Oko się moje senne łzami mruży,
Róże uwiędły - czara wychylona,
I pieśń gdzieś leci ode mnie echowa...
Już pożegnałem cię - jeszcze bądź zdrowa!