Nr 24, z 9 czerwca 1929
Przyczynki do nowego słownika. - Co to jest zniewaga. - Prikazano. - Dwa języki. - Konstytucja i zakon. - Mogiła nieznanych żołnierzy.
W historii naszej były okresy panowania pałacu, panowania dworu szlacheckiego, panowania plebanii, obecnie ton zaczęła nadawać - karczma. Jakie w niej odbywają się pląsy, bójki, wrzaski i wymysły, a jaka muzyka jazzband'u! Piszę te wyrazy w przekonaniu, że czytelnicy pojmują je w dawnym znaczeniu, kiedy to jeszcze złodziejem nazywał się złodziej, mordercą - morderca, a uczciwym - uczciwy. Czas ten mija wraz z pokoleniami, które wychował. Jeżeli zaś nasza współczesność potrwa dłużej, w XXI stuleciu ,,sanacyjny" historyk literatury będzie musiał teraźniejsze roczniki ,,Myśli Narodowej" odczytywać ze słownikiem staropolskim. Z dziwną zawziętością los skazuje nas na dwoistość mówienia: w niewoli używaliśmy języka polsko-rosyjskiego, polsko-pruskiego i polsko-austriackiego, obecnie znowu polsko- "sanacyjnego". Jest to już ósmy, którego muszę się uczyć i wyznaję, że czy to skutkiem osłabionej pamięci, czy mocnej odrazy, ten przyswajam sobie najtrudniej. Niedawno przekonałem się o tym dowodnie. Dotychczas mniemałem, że uznać kogoś za nieodpowiedniego do spełnienia pewnej czynności jest tylko wyrażeniem krytycznej opinii, a nie zniewagą. Nie czułbym się wcale obrażonym, gdyby mi ktoś powiedział, że jestem lichym gimnastykiem, weterynarzem, cenzorem, gorzelanym, twórcą radości, "sanatorem" i nie posiadam stu innych uzdolnień. Nadto jeżeli między czytelnikami "Myśli Narodowej" są starsi znawcy mojej działalności literackiej, zaświadczą, że nigdy, nawet w najostrzejszych starciach polemicznych, nie walczyłem demokratyczną pałką, że przeciwnie, starałem się zawsze używać arystokratycznej szpady. Jednego tylko gatunku ludzkiego nienawidzę, mianowicie chama, obejmującego zresztą bardzo wiele odmian: jest w nim, oprócz brutala, zbój, złodziej, gwałciciel, potwarca itd. Wszystkich innych ludzi szanuję i lubię. I oto z konfiskaty numeru "Myśli Narodowej" dowiaduję się, że "znieważyłem" ministra, bo uznałem go niewłaściwym delegatem rządu na odsłonięcie pomnika Mickiewicza w Paryżu. Gdyby ktoś miał kaprys, a ja chęć wydelegowania mnie na kongres chirurgów i gdyby w prasie zganiono mój wybór, nie uważałbym tej nagany za "zniewagę". Modny powieściopisarz rosyjski, Erenburg, którego niedawno opryskano wonnościami w Warszawie, a on osmarował Polaków dziegciem, mówi przez jednego ze swoich bohaterów: "Gdyby kazano, to znaczy, że tak właśnie trzeba." Tę regułę, którą słyszeliśmy przez sto pięćdziesiąt lat, słyszymy również i teraz, kiedy wodzowie stronnictw politycznych i najwyżsi dostojnicy państwa powtarzają bez upokorzenia, owszem, z dumą: "Tak kazano." Żadnemu z tych demokratów, radykałów, republikanów nie zamarzy się nawet we śnie, ażeby ulżył pokusie własnej myśli i woli, ażeby istniało jakieś inne uprawnienie czynu urzędowego niż rozkaz. "Prikazano - zdielano." Zdawałoby się, że pod wpływem wspomnień z niewoli i skrajnie radykalnych rozmachów powinni byśmy szczególnie nienawidzić tej reguły, tymczasem jest ona naczelnym przykazaniem wewnętrznej polityki. Nasz demokratyzm, radykalizm, socjalizm, komunizm nie jest zachodnim, ale wschodnim. Jesteśmy bardziej podobni do bolszewików niż do Francuzów lub Anglików. Jak w komedii Moliera o potwarzy, tak Europejczycy mówić mogą o wpływie panowania Rosji na nas: "Il en restait quelque chose."
Ale może my, "konfiskowani", odzywamy się o tych, którzy rozkazują i którym rozkazano, obraźliwie? Istnieją i wiecznie istnieć będą obok siebie dwa języki: urzędowy i literacki. Podczas gdy pierwszy jest suchy, wyjałowiony ze wszystkich ozdób, drugi jest tworem artystycznym, malującym obrazy barwne, żywe, które mocniej uwydatniają zarówno rysy jasne, jak ciemne. Wiemy doskonale, jakim stylem należy pisać, ażeby podobać się rozmaitym dekretom i rozporządzeniom. Gdybyśmy np. wydrukowali, że p. X., urodzony danego roku, dyplomowany na uniwersytecie małopolskim jako doktor prawa, posiadający żywej wagi dziewięćdziesiąt kg i miłą powierzchowność, wysłany został na zjazd fabrykantów nawozów sztucznych albo ginekologów, cała ta wiadomość ukazałaby się bez utraty jednej litery. Wiemy, jak nasze pióra powinny się zachowywać, ażeby gilotyna cenzury nie spuszczała swego topora, a jej pralnia chemiczna nie miała zajęcia. Wszystko to wiemy, ale co mamy począć, jeśli chcemy służyć narodowi, a nie jak dawniej Jewo Wieliczestwu, Wysokoprewoschoditielstwu, Wysokoblahorodju, Błahorodiu? Zresztą dlaczego dotąd tkwi w naszej konstytucji gwóźdź zapewniający "wolność słowa"? Czemu nie usunięto go jakimś dekretem, ażeby przestał nas "wodzić na pokuszenie"? Czy to nie prościej zamknąć drzwi, aniżeli otworzyć je na oścież i postawić przy nich stróża, który niektórego wchodzącego uderzy pałką gumową lub obleje strumieniem zimnej wody? My, starsi, mamy nabytą w niewoli wprawę w tworzeniu literatury bez wolności słowa, kiedy nam pokazywano knut z objaśnieniem: "Wot wam konstitucja" lub kiedy generał-gubernator mówił: "Zakon eto ja!" Damy sobie radę, tylko nie trzeba nas darzyć jakąś konstytucją, kopać w niej wilczych dołów, pokrytych z wierzchu zielonymi gałęziami, które zapadają się pod stąpnięciem. Ale może my nadużywamy wolności słowa drukowanego? Przypuszczam, że jej stróże czytają i oglądają wydawnictwa zagraniczne. W prasie narodów najwyższej kultury spotykają artykuły i ilustracje, wobec których nasze skonfiskowane wydają się nieraz w swej niewinności satyrami pensjonarek lub tabliczkami mnożenia. Niedawno ze zdumieniem przeczytałem skonfiskowany i uwolniony z aresztu artykuł prof. Rybarskiego w "Gazecie Warszawskiej". Doprawdy nie trudniejszą do rozwiązania byłaby dla mnie zagadka, gdyby skonfiskowano tablice logarytmów. Anglia jest narodem dbałym o przyzwoitość wyrażeń i o wstrzemięźliwość w naganach, mimo to można tam w gazecie powiedzieć ministrowi, że powinien by raczej być pasterzem owiec niż członkiem rządu. Prasa francuska w najdotkliwszy sposób ośmiesza i Izy nie tylko znakomitych i uczciwych ministrów, ale nawet prezydenta rzeczypospolitej. I oba te państwa nie rozpadają się od tego w gruzy, bo ich kolumnami i wiązaniami są prawa i zasady, a nie dzierżawcy władzy. Nie przeczę, że słowo publiczne może być nadużywanym i powinno być powściąganym, ale w sądzeniu go trzeba chcieć i umieć odróżnić łobuzów dziennikarskich od pisarzów poważnych i godnych. U nas oba te gatunki są zmieszane, a jeżeli okazywana jest większa względność, to raczej pierwszym. Szerokimi kanałami rozlewa się w naszej prasie plugastwo moralne, którego nie powstrzymuje żadna tama. Tymczasem poważnemu uczonemu, profesorowi uniwersytetu i posłowi, nie pozwala się mówić o sprawach gospodarczych.
Ludwik XV, ze swoim potopem po jego śmierci, ma u nas wielu wyznawców, bo jest to w ogóle dewiza ludzi małych. Nie nauczymy ich dbania o sąd przyszłości, gdyż nie mają ani nadziei, ani ambicji przedostania się do jej pamięci. Mówią oni sobie i nie sobie: "Abyśmy tylko zdobyli korzystne dostawy lub pensje, to potomność wcale nas nie obchodzi." Ale niechże ci bohaterowie jednego dnia, jednego miesiąca, jednego roku lub kilku lat wiedzą, że my, pracownicy i informatorowie przyszłości, nie pozwolimy im ukryć się przed nią zupełnie, że ich dostarczymy jej, chociaż tylko w bezimiennej masie, że zbierzemy i przechowamy cały materiał obecnego życia ze wszystkimi jego tajemnicami i pomalowaną fałszem prawdą, że nasz głos, stłumiony dziś swoiście stosowaną "wolnością słowa", sięgnie daleko poza nasz i ich żywot. Spoczną oni we wspólnym grobie historii jako "nieznani żołnierze", tylko że na ich mogile ani nie stanie pomnik, ani nie będą złożone wieńce, tylko może tablica z wyrytą na niej prośbą do przechodnia o miłosierny pacierz za dusze małe i grzeszne.