Nr 41, z 13 października 1900

Potargane myśli

Jakże natrętna ta nić babiego lata! Wszędzie cię ściga: opływa na otwartym polu, przyczepia się z krzaków, owija ci głowę, ręce, nogi... Zdaje się, że ją snuje i spuszcza na ziemię jakaś niewidzialna prządka, zawieszona w powietrzu.

Podobne czasem bywają myśli...

Jesień prześliczna, godna całego roku, który chyba należy do najpiękniejszych i najweselszych, jakie od wieków patrzyły na brzydotę i smutek życia ludzkiego. Każdy dzień strojny, uśmiechnięty, miły, dobry. Jego wdzięki nie pozwalają na żadnym przedmiocie i widoku długo zatrzymać uwagi. Jasne niebo rozprasza myśli, ponure je skupia. Więc idąc zieloną jeszcze miedzą śród odpoczywających pól, dumam bezładnie.

Nikt Burom nie pomoże? Muszą zginąć?

.Biedny chłopina orze krowami. To nie próżnujące mamki, obowiązane tylko dwa razy dziennie dać mleka ludzkim ssakom, to ubogie pracownice, których karmienie dzieci nie uwalnia od znoju. Nie mają wcale żalu do swego gospodarza. Gdy spojrzą na jego czarne, popękane dłonie, na jego nogi, na których stwardniała skóra stworzyła przyrośnięte obuwie, na połatane suknem i perkalem parciane spodnie, na pobrużdżoną, piaskiem i nawozem pokrytą twarz, na której można by zasiać zboże... czyż nie widzą, że nie wymaga więcej od nich niż od siebie? Cha, cha, cha! Temu chłopinie troskliwy o zdrowie ludu pan inżynier z Towarzystwa Higienicznego radzi wybudować murowaną studnię kosztem 600 rb. i po wymurowaniu posłać z niej wodę do analizy dla przekonania się, czy dobra do picia... Cha, cha, cha! Jest humor!

Zdawałoby się, że krzyk ginącego narodu jest wołaniem strasznym... Dlaczegóż głos Burów nie wstrząsa światem?

Wiosna jest porą kwiatów, jesień porą liści. Jakimże bogactwem barw one się mienią! Zielone, żółte, czerwone, brązowe, w najrozmaitszych odcieniach. Przypominają mi się kwietniki warszawskie - prześlicznie i starannie utrzymane. Nic piękniejszego nie dostrzegłem w najstrojniejszych stolicach Europy. Reporterzy, którzy wzywali pogotowie ratunkowe opinii publicznej, gdy z konieczności ogłowiono kilka starych drzew alejowych, nie mają słowa uznania dla wielkiego gustu i troskliwości ogrodników miejskich tam, gdzie oni zasługują na najwyższą pochwałę. Prawda, natura urządzając swoje cudne widoki, nie dba o reporterów, ale za to jej dzieła opiewają poeci. Oto znowu zachodzące słońce lunęło potokami blasków na zieloną ścianę lasu, który zasypia pod nimi w cichym rozmarzeniu. Para dzikich gołębi przeleciała lękliwie ponad nami i zapadła z ufnością w gęstą grupę drzew. Jak ten las ciągnie, ile obiecuje... Złudzenie! Gołębiom da spokój, ale

nie ludziom.

Angielska zatem pięść, wzniesiona niby potężny młot, spadnie na Burów, rozmiażdży ich i nikt...

Niewątpliwie Anglicy są bardzo mądrzy. Prostym, zdrowym rozsądkiem dawno zrzucili z siebie wiele kłopotów, z którymi inne społeczeństwa nie umieją sobie poradzić. Głupota musi zawsze pływać w sosie śmieszności. Oficer węgierski, który odmówił koledze pojedynku skutkiem swych przekonań chrześcijańskich, nie pozwalających mu stawać do takiej walki, książę hiszpański, który publicznym listem pochwalił konsekwencję oficera, arcybiskup wiedeński, który przyłączył się do nich i wywołał ruch przeciwko barbarzyńskiemu zwyczajowi, byliby może poderwali mu korzenie, gdyby im nie przeszkodził... papież, który oświadczył, że kodeks honoru jest obecnie ważniejszy niż Ewangelia. Dziwna rzecz. Anglicy nie znają pojedynków i umieją bronić swego honoru. O, umieją!

Chamberlain, niecierpliwy grabarz, stoi z łopatą przy głębokim dole i krzyczy na Burów, ażeby co prędzej położyli się do grobu. Oni wyciągają błagalne ręce.

Od wielu lat daremnie poszukuję u nas lorda Kelvina. Anglicy umieją również wielkimi zasługami przeciwważać swoje zaborcze zbrodnie. Co by taki Thomson, bogaty pan, robił gdzie indziej, a zwłaszcza nad Wisłą? Grałby w karty, hodował konie wyścigowe, cudzołożył, zmykał przed napastniczą filantropią i pielęgnował narastającą na nim skorupę samolubstwa. Tam Thomson, nawet jako lord Kelvin, zdumiewa świat swoimi pracami naukowymi. Bijemy czołem przed najzwyczajniejszym hr. Przed takim dostojnikiem trzeba chyba rozbijać sobie czaszki od pokłonów. A może właśnie on by nam nie imponował. Lord Salisbury jest również uczonym...

I ten człowiek zapisze w historii wspomnienie pozgonne Burom? Nic ich nie ocali, nic?

Ktoś mi opowiadał, że w sklepach londyńskich można widzieć takie objaśnienia: kilo winogron francuskich l szyling, kilo winogron angielskich l i pół szylinga. U nas przeciwnie: towar krajowy ma cenę niższą, zagraniczny, a zwłaszcza angielski, wyższą. A jeśli już nie sam towar, to przynajmniej jego nazwa musi być cudzoziemska, jeśli ma zyskać popyt. Z jaką to dumą będzie kiedyś patriota nadwiślański mówił: mieszkam w hotelu Bristol! A gdyby ten hotel nazywał się: Ojców lub Kazimierz, stawaliby w nim tylko ci, którzy sami odnoszą z dworca kolejowego swoje tłumoczki lub dają portierom przy odjeździe fałszywe czterdziestówki.

Jeszcze nieszczęśliwe rozbitki walczą, ale bez nadziei? Nie ma więc już żadnego, żadnego ratunku dla Burów?

Ach, te pasma babiego lata! Omotały mnie całkowicie i niepodobna od nich się uwolnić. Na miedzy wytrysnął świeży kwiatek. Nie boi się jesieni. Gdyby chociaż kilka nocy było dla niego ciepłych! Żyłby króciutko, ale szczęśliwie...

Nieodwołalnie zginą. Ich mogiła zamknie się cicho, a zapłaczą

na niej tylko krokodyle.

Przypominam sobie wypadek, jaki przed paru laty zdarzył się na szosie brzeskiej. Jechał do Warszawy w nocy Żyd ze szczeciną. Wypadło do niego kilku rabusiów; ponieważ jednak szczecina stanowiła cały jego majątek, usiłował ją (nie siebie) bronić. Rozjątrzeni zbóje dobyli nożów, rozłożyli go na furze i zaczęli krajać.

Stanęli jednak przed sądem, który nie mógł ich ukarać z powodu braku świadków. Burowie bronią również bohatersko swojej szczeciny. Anglicy krają ich nożami, ale dlaczegóż przynajmniej napastnicy nie będą postawieni przed sądem? Przed jakim? Wszakże takiego trybunału nie ma, chociaż już przygotowano dla niego prawa.

Czyli Burowie muszą zginąć.

Uprzykrzona nić babiego lata. Osnuwa mi każdą myśl. Miedza doprowadziła mnie do potoku, który cicho przesuwał swoje płytkie fale. Nawet taka woda magnetyzuje. Usiadłem nad brzegiem i zacząłem rzucać w strumień myśli jak oberwane liście, które on w dal odnosił.

Czemu Wisła dotąd nie obulwarowana? Czy nowa komisja zgładzi ten grzech naszego niedbalstwa? Podobno w Transwalu rzekiw'zbierają gwałtownie...

Znowu Burowie... znowu to babie lato! Cóż to, mieliby oni być kąsającą żmiją w moim niewinnym sumieniu, kiedy dla winnych są tylko nieprzyjemnie brzęczącym komarem, od którego się oganiają niecierpliwie? Daj ty mi spokój, smutna maro, nie dręcz mnie.

 


LIBERUM VETO