Nr 22, z 3 czerwca 1899
Macieja Podora lubiłem i szanowałem szczerze, bo był to człowiek zacny, rozumny i uczynny. Jedno tylko mnie w nim zawsze raziło: niezmierna chciwość. Pomimo sześćdziesięciu lat wieku, pomimo że wszystkie dzieci już wyposażył, a sam posiadał jeszcze włókę "odpowiedzialnej" ziemi, zamordowywał pracą służbę, żonę, konia, a przede wszystkim siebie. Często powtarzał, że słońce jest to wielki pan, a człowiek mizerny parobek, który powinien raniej wstawać, niż ono wyjdzie na niebo, i kończyć robotę wtedy dopiero, kiedy ono spać się położy. Utrzymywał nawet, że słońce zasłania się z gniewu chmurami na leniwych ludzi i gdyby nie widziało próżniaków, nie przestawałoby nigdy świecić pogodą. Razu pewnego, gdy w gęstym zmierzchu jeszcze orał zmęczony, z włosami przylepionymi potem na wychudzonej twarzy, zagadnąłem go:
- I czy to wam potrzeba tak męczyć się?...
- Widać potrzeba, panie. Z dobrej woli człowiek nawet nie podrapie się, aż dopiero wtedy kiedy go zaswędzi.
- Alboż to nie macie dostatku?
- Toć nie zjadam wszystkiego chleba.
- I dzieciom waszym go nie brak.
Wstrzymał konia u końca skiby, pochylił pług, zsunął czapkę na tył głowy i rzekł:
- Et, przecie nie mówię, że orzę koniem, ażeby bieda mną nie orała.
- Więc czemuż nie odpoczywacie?
- Będzie jeszcze na to czas! Wyleżę się w grobie do sądu ostatecznego.
Spostrzegłem, że chce mnie zbyć omówieniami, poza którymi kryje myśl utajoną - jak sądziłem - nałogową chciwość. Dalszym przekonywaniem tylko bym mu dokuczył, zatem przeciąłem rozmowę:
- Ha, jeśli wam tak lepiej...
- Ani ja taki głupi, ani taki pazerny, jak pan sądzi - odparł siadając na zagonie. - Wiem dobrze, co panu o mnie ludzie gadają. Podor jest skąpy, żre wszystko oczami, czego nie może gębą, chciałby mieć kapotę uszytą z bankocetli i zapinaną na guziki z dukatów. Słyszałem to nieraz i pomyślałem sobie: co tam tłumaczyć wronie, żeby sobie kupiła garnek i gotowała jadło.
- Ale ja chyba nie jestem wroną i ze mną można rozmówić się po ludzku.
- Nie zapieram, że pan człowiek uczony, tylko wydaje mi się, ;e pan także by mnie nie zrozumiał.
- O! - zawołałem - to musicie chować w sobie jakąś wielką nądrość.
- Zwyczajną, chłopską, więc dla panów niegodną niucha tabaki. Bez urazy powiem: mój rozum nie dla pańskiej głowy.
- Bajecie, Macieju.
- A, ot nie baję. Niedawno przecie nam pan dowodził: chłop chciwy jest na ziemię jak wydra na rybę, dlatego często wpędza się w biedę, bo nie może posiadanego gruntu ani spłacić, ani dobrze uprawić; pożycza pieniądze na wyższy procent, niż mu rola dać może, zaciąga długi, które go niszczą, rozszerza gospodarstwo, a zwęża brzuch. Jest ciągle goły i głodny.
- Czyż nie miałem słuszności?
- Nie.
- Zatem według was ziemia, kupiona za lichwiarski dług, opłaca się, zatem chłopi żyją dostatnio, zatem...
- Nie, broń Boże.
- Więc czegóż chcecie?
- Ja chcę, ażeby chłop kupował ziemię, nie pytając, co ona mu da, choćby mu dała tylko nędzę.
- Prawda, nie rozumiem was.
- Widzi pan! Jednakże cała ta chłopska spekulacja jest bardzo prosta. Czy pan czytał w "Zorzy" o Marsie?
- Cóż tam było?
- Ano było opisane, że na tej gwieździe żyją ludzie, że nawet widać kanały, które oni pokopali, że tam ma być daleko lepiej i porządniej niż u nas, na ziemi.
- Naprzód to nie jest pewnym...
- Ale w mocy Boga wszystko jest możliwym. Zresztą panowie widocznie w to wierzą, kiedy tak się zajmują balonami.
- Przypuszczacie, że w nich będzie można dostać się na Marsa?
- Na Marsa czy nie, w każdym razie na jakąś planetę. Bo jeżeliby balony nie miały służyć do tego, to nie zgaduję, po co by mądrzy ludzie tyle na nie tracili pracy i pieniędzy, a często łamali karki. Ażeby latać po powietrzu? Tfu! To dobre dla dzieci!
- Mylicie się, Macieju, tu nie chodzi o zabawkę, ale o pożytek. Z balonów wzniesionych wysoko można się dowiedzieć i dojrzeć bardzo wiele rzeczy, których z ziemi zbadać niepodobna.
- Na to Bóg dał wysokie góry. Niech pan mnie nie przekonywa, bo ja już dawno na świat patrzę i uważnie jedno z drugim wiążę. Od lat dwudziestu widzę, że panowie pośpiesznie wyprzedają ziemię, jak przed odjezdnym, każdemu, kto chce kupić, że ciągle mówią i piszą o balonach, że gotują się do podróży na Marsa i inne planety. Dawniej folwark po kilkaset lat zostawał w tej samej rodzinie, dziś prędzej zmienia właścicieli niż kożuch. Skąd to pochodzi? Stąd, że panowie zamierzają wkrótce opuścić ziemię. Cóż my, chłopi, powinniśmy robić? Kupować ją, jak najwięcej - wszystką.
Nareszcie zrozumiałem przywidzenie i przyczynę wysiłków strwożonego Podora, a zarazem dostrzegłem łatwy sposób obalenia jego wywodów.
- Jeżeli panowie - rzekłem - porzucą ziemię, to po co macie ją kupować, kiedy możecie wziąć darmo?
- O, nie - odparł - oni z pewnością kiedyś zatęsknią i wrócą, bo gdyby Bóg miał lepszy świat niż ziemia, to by na nim ludzi osadził. A wtedy odbiorą każdemu swój grunt, jeśli go od nich nie nabył. I znowu ma być tak, że my przez kilkadziesiąt lat uprawimy rolę, a oni potem ją wezmą i skorzystają z naszej pracy, jak gdybyśmy byli ich bezpłatnymi parobkami? Niedoczekanie! Obwarujemy się dobrze. Czy teraz pan rozumie, czemu chłop odmawia sobie wszystkiego, ażeby kupować ziemię, i czemu ja nie odpoczywam?
Nie odpowiedziałem nic, bo czułem, że najwymowniejsza argumentacja byłaby bezsilna wobec tak upartej i chorobliwej myśli. Pożegnałem tylko Podora, który uśmiechał się z jakimś dziwnym tryumfem, i odszedłem.
Nie ulegało wątpliwości, że on skutkiem wycieńczenia, wieku, a nade wszystko wytężonych przez całe życie w jednym kierunku pragnień, wpadł w manię, do której dorobił sobie z paru sztucznie związanych spostrzeżeń dziwaczne usprawiedliwienie. Również jest pewnym, że powszechna chciwość ludu na ziemię nie płynie z tego fantastycznego źródła, a w większości wypadków jest popędem zupełnie bezwiednym. Chłop od wieków tak jest zrośnięty z ziemią, jak gdyby rodził się z jej łona, a nie z ludzkiej matki; nie oświecono go, nie nauczono innych sposobów życia, więc on w trwodze i niebezpieczeństwach walki o byt czepia się konwulsyjnie tej karmicielki, którą dobrze zna i która mu nigdy nie odmówiła swej pomocy. Niejeden, gdy obejrzy swój potężny instynkt w świetle rachunku, przyznaje, że kupiwszy kawał gruntu za pożyczone na wysoki procent pieniądze, nie może ich z dochodu ani spłacić, ani nawet pokryć odsetek, że więc podejmuje przedsięwzięcie rujnujące, ale uspokaja się albo nieokreśloną nadzieją "szczęścia", albo też przekonaniem, że sprowadzając swoje potrzeby do najmniejszej miary, wyrówna niedobory. Toteż nieraz widzimy pozornie zamożnych gospodarzów, posiadaczów kilkunastu mórg, którzy karmią się wyłącznie kartoflami, odmawiają sobie kropli mleka i okrucha słoniny, chodzą podczas tęgich mrozów w dziurawych butach i lekkich kapotach, a głodni, nie wyspani i zziębnięci dokonywają robót siłaczów. Wytrzymałość organizmu chłopskiego u nas zdaje się przeczyć wszystkim zasadom fizjologii i higieny. Każde zwierzę domowe, któremu natura da na zimę ciepłe futro lub opierzenie, a człowiek dostarczy paszy, żyje w warunkach stokroć większej wygody niż nasz przeciętny włościanin, zarówno ten, który ma ziemi za mało, jak ten, który ma jej za dużo. Pierwszy stara się być krzakiem łubinu, który czerpie swój pokarm z chudej ziemi i powietrza, drugi jest ofiarą poświęcenia się syna dla matki.
Gdyby zagadnienia życia rozwiązywały się tylko rachunkiem ekonomicznym, należałoby powiedzieć, że fanatyczna, ślepa, nierozważna namiętność naszego chłopa do ziemi jest błędem i szkodą. Ale rachunek materialny nie jest jedyną miarą wartości osobniczej i społecznej czynów ludzkich. Obywatele poznańscy, sprzedający swoje dobra komisji kolonizacyjnej, robią korzystne interesy, czyli ze stanowiska ekonomicznego postępują rozumnie. A przecież są to moralni nicponie, którzy wyrządzają społeczeństwu ogromne krzywdy. Natomiast chłop, który w niedostatku kurczowo a rozpaczliwie trzyma nabytą ziemię, wyświadcza mu wielkie dobrodziejstwo, chociaż o nim wcale nie wie i nie pod wpływem jego pobudki działa. Ale czyż pszczoły nie są pracownicami cennymi dlatego, że zbierają miód bez myśli o nas? Czyż ptaki, które zjadają szkodliwe owady, nie są pożyteczne dlatego, że czynią to bez zamiaru obrony naszych ogrodów? Nieporównanie mniejsza ilość szczęścia spływa na człowieka ze świadomych dążeń niż z bezwiednych popędów. Nie należy przeto obniżać zasługi z tego względu, że ona nie była zamierzoną, bo nawet największy nasz dobroczyńca, słońce, ogrzewa nas bez wiedzy i chęci dogodzenia naszym potrzebom. Podobnie chłop - ten ekonomiczny dzieciak, a społecznie niestrudzony konserwator narodu. Bez niego bylibyśmy zapewnię oderwaną od miejsca garścią piasku, którą wiatr rozrzucałby po całym świecie i może kiedyś urzeczywistniłaby się fantazja Podora o tyle, że marzylibyśmy, ażeby nas balony uniosły na inną planetę.