Nr 19, z 11 maja 1895
Wychowanie młodych pokoleń. - Atmosfera ideałów. - Kto jest u nas badaczem naukowym, kto działaczem społecznym, kto filantropem, kto artystą? - Taniec pojęć. - Wielkości nierówne a zrównane. - Maskarada, a nie maskarada. - Wychowańcy tej szkoły.
Młode pokolenia przynoszą z sobą na świat rozmaite organizacje i wyrastają w warunkach bardzo złożonych; jakim każdy człowiek ma być, zależy to od jego antropologicznego dziedzictwa, od wpływów otoczenia domowego i społecznego, od żywności, nauki itd. Śród tych wszakże czynników niewątpliwie bardzo ważną rolę gra, że tak powiem, atmosfera ideałów. Dziecko lub młodzieniec słyszy od rodziców lub znajomych, a potem czyta w książkach i pismach periodycznych pochwały lub nagany dla pewnych czynów, objawy czci lub potępienia dla pewnych ludzi i, o ile mu nie przeszkadzają inne wpływy, wyrabia sobie ideał człowieka, do którego dążyć powinien i do którego rzeczywiście dąży. Któż z nas nie zapragnął być podobizną bohatera jakiejś powieści lub jakiegoś wypadku opisanego w gazetach! A może bohaterowie gazet jeszcze bardziej pociągają niż powieściowi, bo wierzymy w ich rzeczywistość. Pokolenia, które obecnie dojrzewają i starzeją się, kształciły się więcej według książek, niż teraźniejsze, wychowywane przez prasę. Jeszcze przed ćwierć wiekiem pismo periodyczne nie wpiło się tak w potrzeby naszego życia, jak dzisiaj; wówczas można było na setki i tysiące liczyć ludzi inteligentnych, którzy nie czytywali stale żadnego, dziś są to wyjątki wskazywane palcami. Wobec tej zmiany należy rozważyć, jakie też wzory do naśladowania stawia prasa nasza nowym pokoleniom.
Wyznaję z góry, że nie wiem, i gdybym był młodym człowiekiem, szukającym w tej sferze wskazówek, zgubiłbym się w domysłach, jak powinienem postępować, ażeby być wielkim, znakomitym, szanowanym, pożytecznym społeczeństwu, zasłużonym itd.
Bo przypuszczam, że chcę zostać badaczem naukowym. Z rozmaitych przykładów i sądów szybko przekonam się, że opinia publiczna nie zachowuje prawie żadnej różnicy między rzeczywistym uczonym a blagierem i dyletantem. Zarówno ten, kto całe życie poświęcił rozległym studiom, jak ten, kto przyswoił sobie treść kilku podręczników, jest naszym znakomitym filozofem lub przyrodnikiem, czcigodnym kapłanem wiedzy, szanowanym profesorem (godność przyznawana najczęściej), powagą w swoim przedmiocie, specjalistą itp. Co więc właściwie należy czynić, ażeby pozyskać jeden z owych tytułów? Zgłębiać naukę czy też ją o wierzchu liznąć? Licho zgadnie.
Zamarzyłem o działalności społecznej - mam na to czas i środki, oglądam się tylko za wzorami. I widzę pomiędzy tymi, którzy a skroniach noszą wieńce wawrzynowe, posiadaczów synekur, płytkich deklamatorów, popisujących się z wytartymi frazesami a rozmaitych zebraniach, bezmyślne frygi, kręcące się z brzękiem na jednym miejscu, niewyczerpanych projektowiczów, rodzących co dzień nowy pomysł, a nie wykonywających żadnego, nadętych pyszałków, którzy zostali "stworzeni na prezesów", a śród tego tłumu czasem błąka się jakiś dziwak z energią i dobrą wolą, na którego nikt nie zwraca uwagi. Z kogo tu zdjąć miarę la siebie? Licho zgadnie.
Tyle wokoło nędzy i cierpienia - serce mnie rwie do filantropii, trzeba się przyjrzeć jej ideałom. Dostrzegam bardzo bogatą damę, która przyjechawszy na wieś, do swego majątku, chodzi o oborach i chlewach dla zbadania, czy w żłobie lub korycie rów i świń jej parobków nie ma jakichś śladów plewy i ziarna dworskiego. Co niedzielę zwołuje ona uroczyście żebraków spod ościoła, ażeby im rozdać 3 rs. jałmużny. Milionowy pan, który każe wypłacać stale po 2 kopiejki dziennie ubogim i który oburza ą na propozycję, ażeby w pożytecznym przedsięwzięciu zaryzykował 100 rs., głosi taką etykę: "Wszyscy ludzie kradną, ta tylko nędzy nimi zachodzi różnica, że jedni są złodziejami jawnymi,
drudzy skrytymi; otóż ja wolę przyjmować na oficjalistów złodziejów wiadomych, gdyż ci nie dają mi żadnych złudzeń i nie sypiają mojej czujności." O tej damie czytam w gazetach: "Opiekunka ludu, czuła matka wszystkich maluczkich, zapomniała zupełnie o sobie i żyła wyłącznie szczęściem tych, którzy potrzebowali jej pomocy." A o tym panu: "Potężną siłą swych środków materialnych i swej inteligencji oddziaływał głęboko na nasze sprawy ekonomiczne i był prawdziwym, choć niesentymentalnym, dobroczyńcą swego społeczeństwa. Ludzi znał i umiał ich cenić, chociaż wrodzony optymizm narażał go często na pomyłki i zmarnowane ofiary." Obok bohaterów cnoty widzę czcigodnego obywatela, który za sowitą pensję zarządza majątkiem dobroczynnym, widzę szlachetnego kwestarza, który ciągle sięga miłosierną swą ręką do cudzych kieszeni, ale sam ze swojej nie wyjmuje ani rubla; widzę specjalistę, który wyzyskuje na cele filantropijne muzyków, śpiewaków, aktorów, literatów, ale sam poświęca biednym tylko swój drogocenny czas, którego nie może "zabić". Przyglądając się tym mistrzom, pytam, co mam począć, ażeby być filantropem? Licho zgadnie...
Może pewniejsza droga artyzmu. Wszakże wszyscy się godzą na to, że Mickiewicz był wielkim poetą, Chopin - wielkim muzykiem, Matejko - wielkim malarzem, więc zapewne opinia posiada jakąś ścisłą miarę. Gdzie tam! Grasuje w naszej literaturze, a raczej prasie, pewien powieściopisarz, na którego kosze redakcyjne spoglądają zdziwione, że ich nim nie nakarmiono. O tym gryzmole powiada sprawozdawca: "Praca p. X. sięga do tych głębin i tych wyżyn ducha ludzkiego, które są dostępne tylko mocnym głowom, nie doznającym zawrotu ani w przepaściach, ani na szczytach." Ponieważ zaś równocześnie wyszedł zbiorek poezji pewnej genialnej autorki, więc krytyk zauważył: "Wiersze pani X. są niewątpliwie ładne, dźwięczne, chociaż nieco jednostajne. Nadto pozwolimy sobie zaznaczyć, że nie mówi się: woła, ale wołu, gdyż woła jest trzecią osobą liczby pojedynczej czasu teraźniejszego od słowa wołać."
W Berlinie wystąpił z koncertem jeden z naszych fortepianistów; korespondent donosi o nim: "Do czego w natchnieniu wznieśli się najwięksi kompozytorowie, co w technice osiągnęli najznakomitsi wykonawcy, to zjednoczyło się w grze i utworach waszego ziomka. Słuchacze po każdym numerze wpadali w szał, krzyczeli, miotali się, wyli, ryczeli, kobiety ulegały napadom histerii, mężczyźni - atakom furii; zdawało się, że zapał buchnie wulkanem, zburzy dach i zginie w niebiosach."
- Mój panie - zaczepiam znajomego - czy prawda, że on ak czarująco grał?
- Słyszałem lepszych - odpowiada mi obojętnie.
- A cóż piszą?
- Kurierowe fajerwerki.
Zaszedłem na wystawę obrazów: nowe płótno, przedstawiające fioletowe liście, czerwoną trawę, niebieskie konie i zielonego za-ya. W parę dni potem recenzent wykłada mi: "Twórca Polowała jest śmiały w rzucaniu, mocnych barw, ale przyznać mu trzeba, że czyni to mistrzowsko." O kilkadziesiąt wierszy niżej w odcinku powieściowym: "Brutalnie piękna, ze spódnicą podkasaną a kolana i odkrywającą brudne łydki, była żywym posągiem brutalnego wdzięku, nie mającym nic wspólnego z martwymi pozami lalek Rafaela." Zastanawiam się, co to jest geniusz artystyczny? Licho odgadnie!
Przez takie wrażenia, wątpliwości i dziwy przechodziłbym prawdopodobnie, gdybym dziś chciał urabiać mój młody umysł we-ług norm głoszonej i drukowanej opinii publicznej. Przypuszczam, że przez te same doświadczenia przechodzą tysiące ludzi dojrzewających. Widzą oni wokoło siebie jakiś bezładny chaos, szalony wir pojęć, w którym cal równa się średnicy ziemi, skra - słońcu, kropla - oceanowi, góry - kretowinie, trawa - topoli. Wszystkie te wielkości zmieszane, zrównane lub odwróćcie w swoich stosunkach; nieuctwo nazywa się uczonością, sknerstwo - hojnością, wyzysk - miłosierdziem, nieudolność - geniuszem, fuszerka - arcydziełem; mędrcy wrzucani do grobów jak bezużyteczne gruzy, szachraje chowani ze czcią jako ofiary obowiązku, skąpcy - jako dobroczyńcy. Zdaje ci się, że jesteś na wielkiej maskaradzie, w której wszyscy są przebrani w stroje nie odpowiadające ich rzeczywistemu stanowisku, tytułują się fałszywymi imionami, kłamią ubraniem, głosem, językiem, ruchem. A jednak to wcale nie maskarada, która jest szkołą społeczeństwa, lecz życie. Jacyż to ludzie mogą wyjść z takiej szkoły?