Nr 30, z 25 lipca 1891
Epoka kwestionariuszów. - Biegli od wszystkiego. - Pytania stawiane czytelnikom. - Ofiara z własnego rozumu. - Setna rocznica śmierci Mozarta. - Źródło czarów. - Dusze skaliste. - Żona wielkiego człowieka. - Zmiany w kierownictwie teatru. - Fabryka utworów scenicznych. - Teatrzyki ogródkowe. - Wylęg wiosenny. - Arcydzieła z podpórkami. - Zwykła kolej.
Jeżeli ludzie posiadający środki odzywania się do ogółu, a więc przede wszystkim redakcje, nie rozsyłają swym czytelnikom kwestionariuszów i nie żądają na nie odpowiedzi, to dowodzą albo dziwnej wstrzemięźliwości, albo też niepojmowania ducha czasu. Bo trzeba wiedzieć, że jest to dziś najmodniejszy pomysł prasy. Urodził się on naturalnie we Francji, tej ojczyźnie wszystkich głupstw. Tam redakcje zwracają się do osób znakomitych z pytaniami najrozmaitszego rodzaju, drukując odpowiedzi, które potem cały świat powtarza. Proszą ich np. o wyrażenie swego zdania:
Czy pieprz roztarty w paszczy krokodyla ma smak równie gorzki, jak w ustach człowieka?
Czy niemowlę dwutygodniowe, kiedy mu na nosie siądzie mucha, krzyczy "aaa" czy "eee"?
Czy dym tytoniowy pomaga, czy szkodzi trawieniu?
Czy mężatka, wychodząc na spotkanie z kochankiem, powinna ucałować swą córkę?
Czy kanały na Marsie są spławne?
Czy człowiekowi byłoby wygodniej z trzema nogami i gdzie trzecią należałoby umieścić?
Na te i tym podobne zagadnienia odpisują chętnie i stanowczo:
Dumas (mistrz od wszystkiego), Maupassant, Pasteur, Simon i inni, którzy nie wahają się ogłaszać swych wyroków nawet w tych sprawach, w których ich rozumy mogą być tylko podsądnymi.
My nie mamy tylu znakomitych ludzi, więc musimy odwoływać się do ogółu. Kilkakrotne próby dały wynik dostatecznie humorystyczny, który zachęcił do dalszych. Słyszeliśmy, że "ruchliwsze" redakcje przygotowują cały szereg kwestionariuszów, między którymi wyróżnią się szerokim zainteresowaniem następujące:
Czy w marcu miauczą na dachu koty, czy kotki? Dlaczego pudle łatwiej uczą się noszenia koszyków niż barany? Od czego zależy styl architektoniczny w budowie kobiety i mężczyzny?
Czy ogon raka jest rzeczywiście ogonem, czy szyją? Być może, iż skutkiem mojej zdrady tajemnic redakcyjnych zamiast powyższych zostaną wybrane inne tematy dla kwestionariuszów, powołani wszakże do głosowania nic na tym nie stracą, gdyż naprzód mogą sobie dla wprawy te opracować, a po wtóre, z pewnością otrzymają w zamian równie ciekawe. A pomóżcie swymi rozumami redaktorom, szanowne rzesze, oświecane jasnością ich głów, bo oni bez was nie dowiedzą się nigdy i znikąd, gdzie rak ma szyję i dlaczego kot miauczy, bo na ich umysłach legną zmorami te sfinksowe zagadki, których sami rozwiązać nie zdołają. Zamiast zaś wymagać wdzięczności, okażcie ją swoim mistrzom. Czyż bowiem możecie od nich wymagać większej ofiary nad wyrzeczenie się ich własnego zdania? Niewątpliwie oni myślą, czują, mają pewne zasady i wiadomości, ale pragną wszystko to uznać za marny pył i złożyć go na sandałach waszych. Chcą przeszczepić w siebie myśli, uczucia, upodobania swoich czytelników i zlać się z nimi jak rzeki z morzem. Mówią do nich: powiedzcie nam przez odpowiedzi na kwestionariusze, w co mamy wierzyć i co wyznawać, my wypłuczemy się, wyjałowimy jak butelki i nalejemy się esencją waszych gustów, a następnie podamy się wam jako napoje życia. Jeden tylko warunek: zasiadajcie licznie koło naszego stołu i płaćcie za przygotowaną na nim ucztę z góry.
Tak odzywają się dziś redaktorowie. Pomimo całego szacunku dla owych kwestionariuszów byłem w śmiertelnej trwodze, ażeby im się nie dostał na pastwę Mozart z powodu setnej rocznicy jego śmierci, obchodzonej uroczyście w Salzburgu. Otwierałem gazety zagraniczne i miejscowe z drżeniem, czy nie znajdę w nich rzuconego znakomitym lub nieznakomitym pytania, jak im się podoba twórca Don Juana. Wprawdzie Dumas już nam rozstrzygnął, co to jest hipnotyzm lub czy mamy używać alkoholu, ale wolałbym, ażeby on swoim półświatowym geniuszem nie dotknął wszechświatowego geniuszu Mozarta. Każda miłość jest także religią, bo jest czcią, wiarą i pragnieniem osłonięcia jej przedmiotu od bluźnierstw. Kochacie zapewne, czytelnicy, taką miłością jakiegoś wielkiego ducha, któremu zawdzięczacie najgłębsze wzruszenia umysłu. Pod tym względem wszyscy podobną przebywamy kolej. Jedne z tych duchów wchodzą do nas przez mózg, inne przez serce. Wpatrując się w nie, jedne podziwiamy chłodno, inne uwielbiamy z miłosnym zachwytem. Niewątpliwie poza stosunkiem zdumienia lub sprawiedliwej oceny między każdym człowiekiem a geniuszem zawiązuje się z osobnych nici spleciony stosunek pewnego pokrewieństwa natur. Gounod opowiada w swych pamiętnikach, że usłyszawszy jako trzynastoletni chłopiec po raz pierwszy Don Juana, stracił przytomność. Najzupełniej temu wyznaniu wierzę. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem muzykę Mozarta, uczułem, że nagle stało się ze mną coś nadzwyczajnego. Ogarnął mnie nie znany przedtem czar, który przyćmił, jak gdyby roztopił w sobie moją świadomość. Nie umiałem zdać sobie sprawy z wrażeń, nie mogłem zdobyć się na najdrobniejszy ruch woli, poddawałem się tylko urokowi, który wszechwładnie zapanował nade mną i pogrążał mnie w stan rozkosznego marzenia. Z samowiedzy pozostało mi tyle zaledwie promieni, ile potrzeba było na oświetlenie tego uczucia nadziemskiej błogości. Inne pogasły tak dalece, że nie uprzytomniłem sobie, gdzie jestem i co słyszę. Jeżeli przypuścimy - a nie będzie to hipoteza ryzykowna - że od lat stu przeszło miliony ludzi ulegały temu czarowi, to pojmiemy, dlaczego uroczystość salzburska tylu ściągnęła czcicieli, a duch mistrza dotychczas unosi się ponad nimi w nie-zwiędłym na skroniach wawrzynie. Są wszakże skaliste dusze, których on nie porusza, a które natomiast drgają może na dźwięk trąbki pocztowej. Kiedy zwiedzałem w Salzburgu Mozarteum, gdzie w dwu pokoikach jego mieszkania zgromadzone są pamiątki po nieśmiertelnym muzyku, jakaś Niemka, zbliżywszy się do małego, starego fortepianiku, zapytała dozorcy:
- Czy można zagrać?
Pozwolił - ona uderzyła w klawisze, w te same klawisze, których dotykał Mozart. Chciałem krzyknąć, ale zbudzony ze swego wiekowego snu instrument pod świętokradzkimi łapami odezwał się tak gorzkim smutkiem, że Niemka natychmiast je odjęła.
Istota najbliższa Mozarta, jego żona, była jeszcze bezwrażliwszą bryłą. Pudło fortepianu lepiej rozumie wygrywane na nim arcydzieła niż ona swego męża. Gdy umarł (w Wiedniu), nie zaznaczyła jego grobu nawet kółeczkiem w mogiłę zatkniętym (stąd też miejsce spoczynku prochów Mozarta nie jest znane, a pokazywana jego czaszka wątpliwa), wkrótce poślubiła pewnego radcę, który ją olśniewał swym tytułem, a kiedy umarł, czuła radczyni wystawiła mu ogromną piramidę. Już chyba tej baby na sądzie ostatecznym nie rozgrzeszą. Po co takie istoty się rodzą - można nie pytać, bo zawsze obok kogoś znajdą dla siebie rację bytu, ale po co los wiąże je z ludźmi, których nie pojmują, a potomność łączy takie dziwne pary w zawieszonych obok portretach? Żona Mozarta mogłaby z wielką dla jej dumy i dla nas przyjemnością wynieść się z Mozarteum i zawisnąć na haku obok swego radcy gdzieś w pokoju jego rodziny.[...]