Nr 11, z 14 marca 1891
Epokową dla literatury była chwila, w której kobieta zaczęła dla niej pisać. Przybył bowiem umysłowości i twórczości ludzkiej nowy czynnik, który z łona męskiego nigdy narodzić się nie mógł; zwinęło się pierwsze ogniwo łańcucha dzieł, którego kuźnia męska nigdy by nie ukuła; otworzyło się bogate źródło, które do rzeki prac męskich wprowadziło szeroki dopływ. W dziejach powtarza się ciągle jeden fakt: żywioły czynne w jakiejś pracy sądzą, że zdołają ogarnąć i wyczerpać całe jej pole, że mogą mnożyć się i potęgować tylko w swoim rodzaju i nie podzielą swych zadań z innymi. Tak mniemali wszelacy patrycjusze, szlachta, mieszczanie, w nauce zaś i sztuce długoletni panowie tych dziedzin - mężczyźni. Rewolucja bez krwi i toporów, bez zajadłych walk i przewrotów, rewolucja roztopiona w powolnym postępie pokonała ich w monopolu, jego prawach i złudzeniach: kobiety ze swymi własnymi pługami, siejbą i żniwem stanęły na zagonach literatury. Jak rzekłem, był to wypadek wielkiej doniosłości nie przez to jedynie, że ilościowo zwiększył siły wytwórcze, ale również - co może ważniejsze - urozmaicił je świeżym pierwiastkiem. Bo kobieta jest i pozostanie w umysłowości swojej odmienną od mężczyzny. Ma z nim wiele cech wspólnych, jednakie wykształcenie upodabnia ją z nim jeszcze bardziej, uczy się wraz z nim tej samej matematyki, logiki, filozofii, nauk przyrodniczych itd., pomimo to wszakże dusza jej nie przestaje być soczewką inaczej załamującą promienie myśli i uczuć niż męska. Genialny Jean Paul powiada, że "w kobietach wszystko jest sercem, nawet głowa". Według Lessinga "natura chciała kobietę uczynić swoim arcydziełem, ale pomyliła się co do gliny i użyła zbyt delikatnej". To serce sięgające aż do głowy, ta zbyt delikatna glina nadaje umysłowi jej szczególne własności. Rzec można, iż serce było początkowo wyłącznym organem jej rozumu, ono nauczyło ją myśleć, ono popchnęło ją do wszelkiej działalności, a więc i literatury. Zamknięta w domu, odgrodzona murem od życia publicznego, nie dopuszczona do szkoły, pozbawiona praw obywatelskich, w sercu, które rodzi się mądrym lub głupim i nie wymaga takiej jak mózg kultury, składała całą swoją wiedzę. Wspomniałem, że bywa ono mądre, i to częściej niż mniemamy. Serce to filozof bardzo głęboki, szczery, odkrywający tam prawdę, gdzie jej rozum dostrzec nie może, i nieraz poprawiający jego grube omyłki. Zanim on wyśledził warunkowość ludzkiej woli i psychologiczną nieodpowiedzialność, zanim nauka wypatrzyła w człowieku fatalizmy chorobliwe, strącające go w otchłań przestępstwa i kary, czyż nie serce litowało się wprzódy nad skazańcami prowadzonymi pod miecz katowski, czyż nie ono wstrzymywało mściwą rękę, znęcającą się nad zbrodniarzem, czyż nie ono zdjęło kajdany wariatom, czyż nie ono otworzyło przytułki podrzutkom? Gdybyśmy posiadali chemię cywilizacji i mogli dokonać ścisłego rozbioru organizacji naszego życia umysłowego i społecznego, niezawodnie zadziwilibyśmy się, jak wiele w nim jest pierwiastków gorącego uczucia, zaliczanych ciągle do trzeźwej myśli. Jeżeli zaś w ogóle kobieta posiada serce o tyle większe niż mężczyzna, że - jak ktoś wyrzekł - "bardziej pragnie uszczęśliwiać, niż być szczęśliwą", to ten organ dochodzi do niezwykłej miary w utalentowanej. Na firmamencie naszej literatury błyszczą trzy pierwszorzędne gwiazdy niewieście: Żmichowska, Konopnicka i Orzeszkowa. Dwie pierwsze siłą blasku może przewyższają nieco ostatnią, ale za to jest ona z nich największą. Żmichowska już zgasła, więc ją ocenić możemy; Konopnicka płonie jeszcze pełnym światłem, wątpimy jednak, czy zszedłszy pozostawi za sobą taką łunę, taką szeroką zorzę, jak Orzeszkowa. Ta bowiem rozpostarła promienie swego talentu bardzo szeroko. Dopiero kończy piąty dziesiątek lat, a już w skarbcu literatury złożyła przeszło sześćdziesiąt tomów pism, między którymi są prawdziwe klejnoty. Posiada ona rozległą, męską wiedzę, ale w niewieścim wielkim sercu, które u niej jest wspaniałą urną, pełną pereł. Nie znam warstwy społecznej, nie znam sprawy ogólnej, nie znam niedoli, z której by ona nie wydobyła i w artystyczne ramy nie oprawiła piękna, które zachwyt budzi, dobra, które cenić się każe, majestatu, który uczcić trzeba. Śród tłumu postaci jej utworów, oprócz widocznych pomazańców szlachetności, spotykasz ludzi obłoconych, sponiewieranych, biednych i nędznych z głowami okrążonymi jasnością, z charakterami czystymi jak ich łzy, z łachmanami, z których można wykroić święty sztandar. Jako autorka tendencyjna nie poprzestawała na szukaniu w życiu widoków malowniczych, lecz układała z jego najwymowniejszych wątków żywe obrazy i podkładała pod nie jakąś moralną lub społeczną prawdę. Jej wyobraźnia nie wylatywała z buduaru jak pszczoła po słodycze kwiatów dla zbytkownego ula, lecz unosiła się jak gołębica nad potopem ludzkiego nieszczęścia, upatrując miejsca, idzie arka zbawcza bezpiecznie osiąść może. Chociaż przekonania postawiły Orzeszkową na stronie liberalizmu, nie zamieszała się ana do walki obozów i nie rozbiła sobie namiotu z płótna jakiejś klasy społecznej. Oprócz sekt fanatycznych i ciemnych szanowała i nawiedzała świątynie wszelkich wyznań socjologicznych. Jej bowiem stanowisko było określone raczej ogólnym humanizmem. niż ścisłym systemem rozumowym. Dokąd zaprowadzić jej nie mogły zasady, wiodło ją serce, które często, nie znalazłszy gruntu i drogi, zsuwa się po nici pajęczej. Gdziekolwiek usłyszała jęk boleści lub krzyk rozpaczy, dojrzała drżący płomyk kaganka lub tętno zdrowia, uczuła woń świeżych i niepokalanych uczuć, tam zwracała się z apostolskim posłannictwem sztuki. W bagnistych trzęsawiskach odnajdywała zdroje, v; popiołach iskry, v/ rudach szlachetne kruszce. Muza jej nie była nigdy ani płochą i próżną, ani okrutną i surową, ani szorstką i gniewną. Była łagodną pocieszycielką, jeśli uśmiechniętą - to smutnie, jeśli karcącą - to dobrotliwie. Z lampką rozpraszającą mroki w jednej ręce, z palmą w drugiej nie wzdragała się zejść nigdzie, jeśli tylko spodziewała się jakąś ciemność rozświecić, jakąś dolegliwość złagodzić. Zbierała szczere westchnienia ludzkie i rzucała je z siłą w świat jako skargę, wytaczała przed sąd sumienia ogólnego ciężkie krzywdy, otwierała przed winnymi święte księgi obowiązków, rozniecała wielki ogień poświęceń, w który ciskała charaktery pordzewiałe, ażeby je przetopił i oczyścił. Nie z przekleństwem lub złorzeczeniem, ale z napomnieniem kapłanki zwracała swój głos ku grzesznikom Sodomy społecznej, nawołując ich do poprawy i odwrócenia zemsty losu. Słuchali jej też wszyscy, prócz tych, których uszy otwierają się tylko dla szeptów samolubstwa.
Dwadzieścia pięć lat właśnie mija, jak w literaturze naszej zabłysnęła ta piękna gwiazda. Czciciele jej postanowili tę rocznicę upamiętnić i odpowiednim hołdem dług wdzięczności spłacić. Obejmują zaś oni większe koło niż granice naszego kraju. Orzeszkowa znana jest w Europie. Nawet pisma ruskie przypomniały swym czytelnikom szereg przetłumaczonych utworów naszej autorki i jej jubileusz literacki. Bardzo liczny zastęp pisarzów i pisarek polskich we wspólnym wieńcu prac wyrazi jej swoją cześć i uznanie.6 Zasłużyła na to i wielkim talentem, i wielkim sercem.
Gdyby obok Hypatii wystąpił Cyrulik sewilski, nie wytworzyłby większej sprzeczności niż wobec Orzeszkowej - Kostrzewski. Muza smutna i poważna spotkała się tu z wesołą, tańczącą i "urżniętą". Słynny rysownik humorystyczny wydał swój Pamiętnik, który jest dokumentem niezmiernie ciekawym. Bo chyba nie można nazwać tego wypadkiem zwykłym, że był między nami człowiek, który po sześćdziesięciu latach nazywa się zupełnie szczęśliwym i na którego ustach w ciągu tej epoki raz tylko uśmiech ustąpił miejsca smutkowi - przy śmierci żony. Na panoramę życia Kostrzewskiego, którą on przed nami przesuwa, nie pada ani razu najlżejszy cień chmury wiszącej nad ogółem, widoki pławią się w jasnym słońcu, pogodzie i szczęściu. Wyznania autora są szczere, bardzo szczere, a jeżeli opowiada on, jakie płatał figle, jaką czuł słabość do kobiet, jak się upijał, to z pewnością nie przemilczałby, gdyby jakaś kropla boleści ogólnej w jego serce się wsączyła. Nie, on nie cierpiał, a zawdzięcza to przede wszystkim stosunkom z panami, którzy mają "kuchnie i piwnice koncertowe", oraz "poczciwemu i wytrwałemu żołądkowi", który - według niego – z "ograniczeniem potrzeb" wytwarza humor. Właściwie to "ograniczenie potrzeb" dodał on tylko dla "ubawienia czytelników", bo trudno przypuścić, ażeby spędziwszy część życia na hulankach, zbytkownym jedzeniu i piciu u magnatów, poważnie chciał sławić swą wstrzemięźliwość. "Już to przyznać trzeba - mówi - że nikt z moich znajomych nie był tak na bibki wciągany, jak ja; dzięki dobremu humorowi nie obyło się nigdy beze mnie tam, gdzie się bawić chciano." Tych wszystkich "bibek" w Warszawie, w kraju i za granicą, na rozmaitych ucztach, polowaniach, odwiedzinach, Kostrzewski nie próbuje nawet zliczyć, tylko od czasu do czasu wzdycha ogólnie:
"Wiele to śniadanek z wielkimi panami już wówczas się zjadło!" Ci panowie są niewyczerpaną kopalnią jego przyjemności i dochodów. Z nimi pije, je, bawi się, gwiżdże, oni nabywają jego rysunki i obrazki, na kolanie kreślone, oni wreszcie płacą mu za lekcje. A jakie lekcje! Jeden z paniczów prosi go, aby "się nieco spóźniał, bo on całej godziny wytrzymać nie może". "Ponieważ byłem z natury zawsze zgodnym - opowiada autor - więc przychodziłem z początku na pół godziny, potem na kwadrans, aż nareszcie doszło do tego, że mój uczeń zostawiał mi bilet w przedpokoju, a sam się wynosił." Innym razem zaczął dawać lekcje dwu arystokratycznym panienkom, które albo puszczały mu żabę, albo zapalały fajerwerki, albo przygotowały inną jakąś niespodziankę, zakończoną śniadaniem. Mistrz, biorąc za godzinę 3 ruble, "tak dawał lekcje przez lat pięć". Śród tych ustawicznych "bibek", po których zwykle było się "urżniętym", muza, przebywająca w służbie lub gościnie u panów, zmuszona nieraz między dwoma kieliszkami nakreślić szkic, a między dwoma śniadankami akwarelę, nie mogła myśleć o artyzmie swoich utworów. Toteż Kostrzewski sam przyznaje, że "całe to swoje malarstwo jakoś z amatorska traktuje" i że "ile razy staranności dołożył, zawsze nietęgo na tym wyszedł". Nie żałuje jednak talentu tak zużytkowanego, bo cel życia osiągnął. "Nie wiem, doprawdy - pisze - czy ktokolwiek tyle przyjemnych i swobodnych dni w swoim życiu przepędził, ile ja! I nie wiem, czy kto to tyle cenił, ile ja... Starałem się wpoić w moje dzieci trochę filozofii tego gatunku, przede wszystkim żeby dzisiejsze swoje j a i swoje radości ceniły jako przypadkowe szczęśliwe momenty, które nam życie zdobią. Oby dni takich, słonecznych, jak najwięcej im przypadło."
"Filozofia tego gatunku" nie wejdzie zapewne do systemu pedagogicznego czytelników moich, mógłbym więc dalej bezpiecznie jej próbki okazywać z Pamiętnika, ale sądzę, że tej bibki autobiograficznej mamy dosyć i że wam po niej zaczyna już być niedobrze. Zaznaczę więc tylko, że Kostrzewski osiągnął swoją książką skutek całkiem przeciwny zamierzonemu. Chciał jej czytelników zabawić, a wielu niewątpliwie zasmucił. W jego opowieści wszakże jest jedno westchnienie - jeżeli prawdziwe, bardzo pocieszające. Oto narzeka on na upadek tego hulaszczego życia, z którego ssał zadowolenie pełnymi ustami. "Wszystko to już prawie pomarło - mówi on - a pałace w Warszawie stoją pustkami." Bodajby tak było! Wraz z ową "świetnością" muszą naturalnie zginąć i jej, podobni Kostrzewskiemu, wielbiciele, artyści obracający się w sferze, gdzie"o sztukach pięknych wyobrażenia ani śladu", ale za to sztuka używania doszła do szczytu. Nie mieliśmy dotąd zapewne z przypadku, ale za lat pięćdziesiąt już chyba z konieczności nie będziemy mieli takiego Pamiętnika.