Nr 30, z 28 lipca 1888
Przemiana gatunków społecznych w Bośni i Hercegowinie. - Nasze poświęcenia i męczeństwo. - Bank ziemski w Poznańskiem. - Jego ostatnie posiedzenie. - Życzliwa rada. - Wystawa kucharska. - Swojskie pieszczoty. - Na straży dworu. - Czego lud nie umie. - Odezwa w sprawie zwierzyńca. - Koniec wesołej polemiki. - Ciekawe pytanie.
Jedna z gazet wiedeńskich opowiada dziwną historię przemiany gatunków... Bośnia i Hercegowina sprawiły sobie kalendarz adresowy, książkę, która jest wysoce pouczającą nie tylko dla obu tych prowincji, ale nawet dla... nas. Otwórzmy ją w kilku miejscach.
Str. 78: Osman Beg Beganowicz. W r. 1878 był dostojnikiem wojskowym, dziś ma skład towarów kolonialnych.
Str. 230: Rizwan Begowicz. Kiedyś drżała przed nim cała Hercegowina. Należał do dumnej rodziny feudałów, którzy między innymi dowodami swej sławy przechowywali w zamku stolackim obszerny list, otrzymany przez dziadka z podpisem: "Napoleon Empereur et Roi" i z tytułem: "Mon cher cousin." Dziś Begowicz jest - kupcem tkanin w Stolacu. A Jussuff Beg Filipowicz? Został - adwokatem. |
Wszystkie te przemiany dokonały się w ciągu lat dziesięciu.
Gdy patrzymy na nie z oddali, staje nam przed oczami szereg zachwytów, które nas ciągle dolatują z bliska: córka zamożnych niegdyś rodziców założyła sklepik; były obywatel ziemski pełni obowiązki kontrolera tramwajowego; żona bogatego marszałka szlachty utrzymuje restaurację itp. Faktom tym towarzyszy oklask "Kurierów", a czasem ciche i pełne boleści współczucie. Zwłaszcza jeżeli ktoś należał ongi do "czoła narodu" i bądź skutkiem niepowodzeń, bądź skutkiem hulanek i marnotrawstwa stracił majątek, a nie poszedł na utrzymanie do bogatej rodziny, lecz zaczął pracować, widzimy w nim albo bohatera, albo męczennika. Kobieta, która przez całe życie tylko przebierała się w rozmaite suknie, czerniła brwi i różowała usta, tańcowała na balach i odwiedzała wszelkie bady, a gdy środków zabrakło, zaczęła sprzedawać bułki, przedstawia się nam mniej więcej tak jak chrześcijanka rozszarpywana za wiarę przez dzikie zwierzęta w cyrku rzymskim. O ile przygląda się temu żalowi duch wieku, wcielony w życie narodów ucywilizowanych i szanujących pracę, bawi się taką naiwnością serdecznie.
Rzecz dziwna, im naród biedniejszy, w losach swoich bardziej upośledzony, tym większy czuje wstyd zajmowania się tym, co właśnie stanowi potęgę społeczeństw, a tym większą cześć do wszelakich szychów. Anglik uprawiał ziemię, która go zawiodła, spróbował wyrabiać mydło, które mu również nie dopisało, zaczął więc handlować piaskiem lub pantoflami. Z jednego stanowiska na drugie przechodzi bez zadawania sobie gwałtu, bez sromu, bez uznawania się za ofiarę losu, bo każda praca rzetelna jest dla niego źródłem ekonomicznym równouprawionym z innymi, Na drogę tej logiki wstąpiły również kraje tak nie rozwinięte, jak Bośnia i Hercegowina, a my ciągle jeszcze pasujemy się z widmem "szlachetności". Bo proszę wystawić sobie, gdyby nasz "cher cousin" cesarza Napoleona sprzedawał sukno! Aż strach pomyśleć!
"Kochani kuzynowie" w Poznańskiem, jak wiadomo, podjęli równolegle dwa sposoby ratowania ziemi z rąk germańskich: zaczęli na wyścigi sprzedawać ją wielkimi obszarami... Niemcom i zakładać bank, który by jej nie pozwolił kupować... także Niemcom. Genialny ten pomysł zbawienia ojczyzny nie był wcale pracą Penelopy, która nocą pruła to, co dziergała dniem, bo mnóstwo majątków już popruto, a jeszcze ani jednego nie zaszyto. Czego nikt oprócz ks. Bismarcka nie przypuszczał, okazało się, że daleko łatwiej sprzedawać ziemię Niemcom, niż ją nabywać. Ów sławny bank, który na drożdżach przechwałek (tych samych, co to w parlamencie pruskim zapowiadały: nie pójdziemy do Monako!) wyrósł do olbrzymich sum, powoli malał, źle mówię - nie mógł się narodzić, pomimo że ustawicznie obcinano jego rozmiary. Ostatecznie miał zebrać 3 miliony marek. Niecierpliwsi pukali ciągle w jego zamknięte okiennice, ale im odpowiadano z wewnątrz, że jest opalany jak najlepszymi chęciami. Nawet jego przeciwniczka, komisja kolonizacyjna, nie mogąca opędzić się natręctwu panów ofiarujących jej swoje dobra, również wołała błagalnie: Ratuj mnie od swych patriotów! Zaraz, zaraz, odpowiadał bank... ratunkowy, poczekajcie!
Czekali patrioci, od których miał ziemię bronić, czekała oblężona przez nich komisja, czekał naród zainteresowany tą sprawą, nareszcie dnia 13 bm. odbyło się "walne doroczne zebranie", które - jak pociesza korespondent "Gazety Polskiej" - "wydało jeden przynajmniej dodatni rezultat", iż... zredukowano kapitał zakładowy z 3 do 1200 tysięcy rubli. Przy tym "rada nadzorcza i dyrekcja dotychczasowa cała solidarnie podały się do dymisji".
Oto jest wielki skutek wielkiego rozmachu! Ech, panowie, darujcie mi szorstkość wyrażenia, gdyż radzę wam szczerze: zredukujcie od razu kapitał zakładowy do zera, podajcie się wszyscy do dymisji i nie bałamućcie błazeństwami opinii publicznej, która wam jeszcze wierzy. Nie dorośliście albo - jeśli wolicie - nie dorośliśmy do tego zadania, więc go nie podejmujcie, bo tylko wyłażą na wierzch szwy partackiej roboty i ośmieszają niezdolnych krawców. Z tej mąki chleba nie będzie, bo to nie mąka, ale piasek, zwykły nadwiślański piasek, do żadnej trwałej budowy nieprzydatny.
Ot, do czegośmy utalentowani: zimą urządzimy sobie znowu wystawę kucharską, na którą cisnąć się będą tłumy i wrzucać do puszek dla biednych - guziki. Właściwie u nas trwa nieprzerwanie wystawa kucharska - dla przekonania się dość odwiedzić kilku znajomych lub o każdej porze dnia i nocy zajrzeć do jakiejkolwiek restauracji. Żarłoctwem i smakoszostwem przesiąkło całe nasze życie, nawet nasz język. Za granicą lekarz przepisujący choremu dietę powiada: możesz pan jeść rosół, kurczę, kotlet, kompot itp. Tymczasem nasz mówi: możesz pan jeść rosołek, kurczątko, kotlecik, kompocik itd. Wielu zdrobniałych wyrazów słownika kucharskiego obce języki wcale nie posiadają. Anglik wytrzeszczyłby oczy, gdybyśmy w restauracji zażądali od niego - wódeczki i śledzika.
To są nasze swojskie pieszczoty.
Jeżeli chłop sprzeda śmietanę zaprawioną wapnem, jeżeli kogoś wyzyska lub oszuka, zaraz pojawiają się w dziennikach skwapliwie przedrukowywane artykuliki pt. Nasi poczciwi wieśniacy. Myśl tych obrazków jasna: oto, panowie demokraci, uczciwość waszego ludu, który tak wychwalacie. Natomiast gdy Sienkiewicz napisał swoje Szkice węglem, zgroza zatrzęsła całą niemal ówczesną prasą, a gdy teraz powieść tę przerobiono na obraz sceniczny i nieco czarniej podmalowano postać szlachcica obojętnego na niedolę chłopską, znowu odezwały się głosy syczące w organach "przedstawicieli narodu". Nikt nie zaprotestował przeciw temu, ażeby Zołzikiewicz, pisarz gminny, oszust i zgnilec moralny, był wiernym wyobrazicielem całej swej warstwy, nikt nie skruszył kopii za chatę, ale gromada rycerzy honoru szlacheckiego stanęła z dobytymi szablami przed dworem i plebanią. W tych dwu przybytkach naszych cnót nie ma ołtarzów dla egoizmu, to świątynie najczystszych uczuć. Doprawdy trudno się dziwić, że przeciw tak długo stosowanej zasadzie: ponieważ szlachcic (lub ksiądz), więc zacny, a ponieważ chłop, więc zwierzę, stanęła na przeciwległym biegunie inna: ponieważ chłop, więc zacny, a ponieważ szlachcic, więc nicpoń. Nadmierne wytężenie jednej krańcowości musiało wywołać drugą. Może nigdy bardziej niż w tym sporze prawda nie znalazła się pośrodku. Oba probierze są mylne, czasami niedorzeczne. Ale jeśli drugi ma przynajmniej tę dobrą stronę, że podnieca w nas zanikła albo raczej nierozwiniętą czułość zmysłu społecznego, który uwrażliwić się musi, pierwszy natomiast pielęgnuje kalectwo i zamawia chorobę przesądnymi gusłami. Gdzie jest na świecie chłop, który by nie kradł drzewa lub nie oszukiwał, a zarazem gdzie jest szlachta, która by złożyła w dziejach tyle dowodów sobkostwa i pogardy dla ludu? A dziś co jest większym złem: czy fałszowanie śmietany, czy wekslów; czy wypasanie cudzej łąki, czy sprzedawanie ziemi pod zasiew germanizacji? Urągamy "naszym poczciwym wieśniakom"; oj, ostrożnie, bo gdyby oni zaczęli urągać naszym poczciwym panom... Tylko na szczęście nie znają historii i nie wiedzą, co się dzieje za granicami ich gminy. [...]