Nr 32, z 7 sierpnia 1886
Ruch rozwoju. - Konserwatyzm człowieka. - Opór w postępie i moc tradycji. - Żebractwo. - Gnijące bagno. - Szkody obu stron. - Nowy "porządek" na kolejach. - Okrzyczanie i utrudnianie tego środka komunikacji. - Chłop w powieści, nudzący krytyków. - Placówka Prusa. - Wielkie dzieło w małym świecie. - "Skurczenie ojczyzny". - Występek imienny i bezimienny. - Wystawa ogrodnicza. - Jerzy Aleksandrowicz. - Zbrodnia skierniewicka. - Dwa pytania.
Jeżeli rozwój pojęć i stosunków ludzkich uważać będziemy jako ruch, to przyznać trzeba, że jest to najpowolniejszy z ruchów w naturze. Historia przedstawia księgę pod tym względem niezmiernie ciekawą: ile człowiek nakołował po manowcach, zanim doszedł do tego, co tuż przed nim stało; ile nawzdychał się, zanim przyjął to, co później poczytywał sobie za rozkosz i chlubę; ile zużył wykrętów, zanim uznał teoretycznie niezbitą prawdę, a ile wymówek, zanim ją zastosował praktycznie! Zwierzęta. potrzebowały mniej czasu na zmianę swego ubarwienia w doborze naturalnym niż ludzie - na zmianę swoich przekonań w postępie cywilizacji; prędzej zając północny ubrał się w białą turzycę, niż Europejczyk zgodził się na wnioski ścisłego rachunku. Tak konserwatywnej istoty nie zna całe stworzenie. Trzysta kilkadziesiąt lat upłynęło od narodzin systemu Kopernika, a jednakże dotąd nawet astronomowie w swych pracach zachowują "wschód i zachód słońca". Czy można się dziwić prostaczkom, że stoją dotąd na stanowisku Ptolemeusza? Czy można się dziwić wróblowi, że buduje swe gniazdo jak przed pięciu wiekami, chociaż i on wplata w nie przecież włókna, których wówczas nie znano? Dla wprowadzenia kartofli musiano je aż - zakazywać i tym sposobem łechtać żyłkę złodziejską. Wiadomo, czym jest "dobra i szanowna tradycja". Jeżeli ona utrzymuje, że dwa razy dwa równe pięć, trzeba zmarnować całe lata zbiorowej pracy, ażeby przekonać jej czcicieli do czterech. Pomijając niemożność zrozumienia prawd nowych, na wszelki postęp patrzy człowiek, jak odlew gipsowy patrzyłby na inną formę, nie tą, w której jego kształty odciśnięto; wierzy, że mu w niej będzie niewygodnie, że się połamie, pokruszy...
W każdej epoce, a więc i w obecnej, widzimy szereg pewników uświęconych a skazanych na wymarcie, całe systematy mniemań szanowanych a niedorzecznych, całe sieci stosunków utrwalonych i nie mających podstawy. Wszystko to, prędzej czy później, musi zginąć i runąć, my o tym wiemy, jednakże podpieramy: łatamy ruderę, bo z nią zżyliśmy się, bo przywykliśmy do jej dziur, spróchniałych wiązań i stęchlizny. Już teoria dawno w najwyższych instancjach potępiła niewolnictwo, które dotąd istnieje; już wydano ostateczny wyrok zagłady na poddaństwo, które w ostatnich dopiero czasach zaczęto znosić. Gdy człowiek nie może niczym obronić jakiegoś tradycyjnego zabytku, okurza go, odnawia, przerabia i dopasowywa do wymagań współczesnych. Ta restauracja przeszłości wypełnia większą część rozwoju cywilizacji, który chyba w rzadkich odstępach rozwala gmachy stare i wznosi nowe, zwykle zaś naprawia tylko. Burze, wybuchy wulkanów i pożary duchowe zmuszają nas do przebudowywania się z gruntu.
Czy jest coś naturalniejszego od żebractwa - wszak prawda? Pozbawieni pracy lub sił do niej, proszą zdrowych i bogatych o jałmużnę - to bardzo proste. Nie dziwmy się też dziadom i babom, skomlącym po podwórzach, na ulicach, przy cmentarzach, pod kościołami - wszędzie, gdzie potok ludzki przepływa. Istnieją, jak np. w Częstochowie, osobne respubliki żebracze, uorganizowane i uszczeblowane. W naszych powieściach i poezjach światek ten zajmuje dość poważne miejsce i używa rzetelnego szacunku. Czasem nawet składaliśmy w nim wyższe uczucia, czerpaliśmy z niego proroctwa i wskazówki. A jednakże jest on bagnem naszego życia, w którym gnije spodlenie człowieka. Bo z jakiejkolwiek sączy się ono nędzy - kalectwa czy niedostatku - w każdym razie nie powinno być ani schroniskiem gadów, ani widowiskiem ulicznym. Urokiem poezji otaczamy przechodniów dających biedakom jałmużnę, ale rozważmy istotę tych szlachetnych czynów. Jest nędzarz, który umiera z głodu, a na chleb zarobić nie może, czy wyciąga rękę do społeczeństwa o wsparcie bezimienne, tajemne, ze źródeł ofiarności zbiorowej płynące? Nie, wyciąga rękę do jednostek na miejscach publicznych, pada przed nimi w proch, daje im sposobność popisu, w którym dobrowolnie przyjmuje na siebie rolę wygłodzonego zwierzęcia. To nie człowiek mający prawo do pomocy dobroczynnej, ale istota upokorzona, błagająca miłosierdzia; nie zdobywa sobie warunków bytu od razu, ale musi je wypraszać ciągle, u wszystkich. Czy pozbywszy się godności w tej nieustannej żebraninie, czy straciwszy cały wstyd w publicznym skomleniu, nie spodli się? Czy nawet owo ciągłe budzenie się świadomości w dobroczyńcach, że oni swoją łaską karmią nędzę, działa na nich samych uszlachetniająco? Rozmyślano u nas wiele nad sposobami usunięcia żebractwa, ale dla względów, że tak powiem, estetycznych chciano się pozbyć "wstrętnego widoku". Arystokratyczne nerwy nasze bywają przezeń obrażone - ani słowa, lecz czy one swą odrazą rozwiązują węzeł społeczny? Bynajmniej. Jęczący kaleka przedstawia niewątpliwie "wstrętny widok", ażeby wszakże temu zapobiec, dość byłoby go wrzucić do Wisły, skazać na śmierć głodową lub wywieźć z innymi w ostęp puszczy, ażeby tam się wzajemnie zjedli. Jeśli zaś nie chodzi jedynie o naszą wrażliwość, ale i o jego życie materialnie znośne i moralnie nie spodlone, winniśmy go ratować. Podjęło ten trud grono osób, które ma wytworzyć instytucję tamującą wzrost żebractwa. Będzie ona starała się l) o rozumne skierowanie miłosierdzia i 2) o ułatwienie organom porządku publicznego łowów na żebracze rzemiosło. A więc będzie to łata na starej dziurze, plaster na zadawnionej ranie, która się pod nim nie zagoi; ponieważ wszakże, jak rzekłem, postęp sczepia się z łat i plastrów, zatem policzmy i ten między korzyści.
Koleje nasze założą pewnie towarzystwo zapobiegające sprzedaży biletów powrotnych, które jedna z nich kazała podróżnym ostemplowywać w kasach. Pamiętając, że u nas zrobiono już wiele dla utrudnienia jazdy drogami żelaznymi, że posiadamy nie znany całej Europie przywilej opłacania za dalszą przestrzeń, niż przebywamy, że wsiadając na przystankach, zyskujemy przyjemność powtórnego kupowania biletów na następnej stacji, że w wagonach wolno nam o tyle zajmować miejsca płatne, o ile nie kupujemy kart wolnej jazdy - byłbym gotów przypuścić, że i ten nowy "porządek" ma na celu wyłącznie obrzydzenie wynalazku Stephensona, a zachęcanie do tego rodzaju komunikacji, którego z rozkoszą używał niedźwiedź litewski, spieszący na wózku żydowskim do zwierzyńca warszawskiego. Ale ponieważ wiadomo wszystkim, że nasze koleje ledwie koniec z końcem wiążą, i to bardzo sztucznie, więc sądzę, że ów przepis ma je ochronić od handlu biletami powrotnymi. Otóż przypominam sobie spór prawny z tego powodu w Niemczech, gdzie między innymi słynny badacz, dr Ihering, oświadczył się za prawem swobodnej sprzedaży niezużytkowanych biletów z powrotem bezpłatnym. Praktycznie nawet sprawdzanie tożsamości osoby jest niemożliwym, trudno zaś zaopatrywać koleje żelazne w przyrządy śledcze. Niech więc ich pomysłowość nie wytęża swego dowcipu w tym kierunku i niech lepiej wynajduje sposoby ułatwienia podróży ludziom biednym; poprawi tym swoją kasę i wyświadczy dobrodziejstwo ogółowi, który dotąd jeszcze przenosi furki żydowskie i chłopskie lub wreszcie własne nogi nad wagony kolejowe.
Od bardzo niedawnego czasu beletrystyka nasza zwróciła uwagę na istoty, które jeszcze odmawiają sobie dróg żelaznych, jeśli mają tylko 5 lub 6 mil do przebycia - na chłopów. Po uwłaszczeniu ich i obdarowaniu prawami obywatelstwa, po smutnych wreszcie doświadczeniach, w których przekonaliśmy się, że szlachetczyzna niedaleko nas zawiedzie, zaczęliśmy rzucać promienie światła w ciemną otchłań życia ludu. Dziś jest on przedmiotem częstych naszych rozmyślań i bohaterem w obrazkach powieściowych, z których stanowczo wypiera hrabiów i książąt. Niestety, ledwie się ukazał w literaturze, już nas znudził. Jeden z krytyków, ziewając przed nowelami chłopskimi, żąda, ażeby ograniczono ten rodzaj produkcji. Gdyby powstawał w ogóle przeciwko tandecie, bez względu na to, czy ona maluje "młodszych", czy "starszych" braci, warto byłoby go posłuchać, ale gdy uderza wyłącznie na przeładowanie powieści tematami ludowymi, zdaje mi się, że słyszę głos obłaskawionego wilka, którego natura ciągnie do lasu. W beletrystyce naszej jeszcze najmniej szkodliwą jest fuszerka z motywów ludowych, bo przynajmniej otwiera przed naszymi oczami dziedzinę, którą długo trzymaliśmy zamkniętą i o której dotąd chętnie zapominamy. Dodać przy tym trzeba, że talenty prawdziwe wydobyły nam z tego morza garść przepięknych pereł. Nie mówiąc o ślicznych obrazkach Sienkiewicza, który zarzucił ten najwdzięczniejszy swój pędzel, dość wymienić Prusa i przeczytać jego Placówkę . Kiedyś pomówimy o tym utworze szczegółowiej, dziś zaznaczam, że gdyby chłopomania nasza wydała tylko ten jeden klejnot, wynagrodziłaby nas za wszystkie płody poronione piór niezdolnych. Są w nim ustępy genialne, mogące ozdobić koronę najdumniejszej literatury, a całość okazuje tak głębokie wniknięcie w myśli i uczucia chłopa, jakiego dotąd u nas nikt nie osiągnął. Jest to książeczka prawdziwie narodowa, bo ją cały naród zrozumieć i z korzyścią przeczytać może; przemawia ona tym prostym a znakomitym językiem, którego tajemnicę posiadają jedynie wielkie talenty. Jak wszystkie prace Prusa o szerszym zakroju i ta z wielu stron kuleje i nie posiada artystycznego planu, ale ile w niej olśniewających szczegółów! Czemuż jej nie widzi świat rozlegle jszy od naszego zakątka, który tego znakomitego autora uważa tylko za dowcipnego bawiciela Warszawy i stawia obok drobiu literackiego, mogącego jedynie u jego stóp zbierać dziobkami ziarna sypane szczodrą ręką.
Kogo chłop w powieści już nudzi, ten niech urozmaici i rozweseli ją tymi bohaterami, którzy "kurczą ojczyznę". Telegram znowu doniósł, że wieś Lubowo (około Gniezna), obejmująca 479 hektarów, sprzedana została rządowi pruskiemu za 300 tysięcy marek na cele germanizacyjne. Kto spełnił tę ofiarę patriotyczną, dzienniki milczą, bo u nas paskudztwa dobrej krwi występują bezimiennie [1]. Gdy Abram Milgram, kantorowicz, ukradł 100 rs. i uciekł, napiętnowano go bez osłony, ale gdy jeden dobrze urodzony ukradł usłużnej damie 400 rs., a drugi oszukał łatwowiernych na tysiąc kilkaset, o tych albo zamilczano, albo zaznaczono ślad ich niecnoty pod początkową literą nazwiska. I właściciel przeto Lubowa ma prawo do maski. Gdyby się nazywał Abram Milgram, dalibyśmy mu! [...]
1 W ostatnich dniach jeden z dzienników wyjawił, że ów mąż zasłużony nazywa się - Lewandowskim.