Nr 15, z 10 kwietnia 1886
Wielkie mrowisko. - Jego zdolności przyswajania sobie nowych pierwiastków. - Wszechrozwój. - Książka arcybiskupa Guilberta. - Związek katolicyzmu z demokracją. - Podróż naokoło świata. - Przesadne pretensje konduktorów. - Niegrzeczność Kocha i Pasteura względem Towarzystwa Lekarskiego. - Zbytnia uprzejmość Kasy Mianowskiego. - Na co ona przydać się może.
Kościół katolicki przypomina czasem mrowisko: rozrzuć je - skupi się, przeorz laską - zapełni bruzdę, podpal - robaczki rzucą się na płonące patyczki i zgaszą ogień. W historii niejednokrotnie burzono i podpalano to mrowisko - zawsze ono spoiło się i dotąd istnieje. Daremnie przechodzili po nim wielcy reformatorowie myśli ludzkiej: wycisnęli głęboko swe ślady, ale go nie zgładzili. Gdy Kopernik przytłoczył je potężną stopą, zdawało się, że rozgniótł całą budowę wraz z rojem - nie. I skąd pochodzi ta wytrwałość, ta odporność i żywotność mrowiska? Z jego uzdolnień przyswajania sobie wszystkich nowych pierwiastków postępu. Wrzućcie w nie kawał żelaza: mrówki go natychmiast obsiada, obmacają, a zobaczywszy, że twardy i zużyć się nie da, pozostawią. Ale wrzućcie kawałek chleba, cukru, owocu, zjedzą go, choć on nie należy do ich zwykłego pożywienia. Żelazem dla kościoła katolickiego był zawsze materializm; chlebem, cukrem, owocem - rozmaite płody niepodległej myśli, którymi on nie zwykł się karmić, ale które w rozumnej przezorności spożywał, zwłaszcza gdy doświadczył, że one mu nie szkodzą. Pamiętamy wszyscy, jak mrówki papieskie roiły się na Darwinie, jak go szczypały - dziś, wyłączywszy z jego teorii pierwiastki, których połknąć i strawić nie mogły, wiele innych wessały i cieszą się swoją zgodą z duchem czasu. Nie pierwszy to wypadek i nie ostatni. Chociaż bowiem kościół katolicki szczycił się, że stoi na opoce i że śród niezliczonych przemian pozostawał ciągle niewzruszonym i jednakim, ulegał on również powszechnemu rozwojowi. Nie poznałby go dziś ani Piotr, ani Innocenty III. Jest to objaw bardzo naturalny. Wszystko bowiem, co istnieje, musi się rozwijać, dopóki istnieje. Gdy tron papieski przejdzie do muzeum watykańskiego, wtedy zacznie być niezmiennym.
Niejeden z szanownych a licznych czytelników moich, którzy należą do owego mrowiska, osądzi powyższe słowa za zuchwałe bluźnierstwo, którym już tyle razy zgrzeszyłem. Przewidując to, zamiast się bronić, zapraszam moich przeciwników do wspólnego odczytania małej książeczki arcybiskupa z Bordeaux, Guilberta, która świeżo przyniosła światu kilka niespodzianek. Tytuł: La democratie, son avenir social et religieux. Otwórzmy ją, mili bracia.
"Ruch demokratyczny porywa za sobą z nieprzepartą siłą świat ucywilizowany... Widzimy istotnie, że naokoło, u wszystkich naszych sąsiadów, w Anglii, Hiszpanii, Niemczech, Belgii, Austrii, żywioł demokratyczny rozszerza się ustawicznie. [...] Zamiast potwornych przywilejów i oburzających nierówności panuje obecnie równość wobec prawa i Boga, wszelka droga jest otwarta dla każdego, bez różnicy urodzenia; korzyści i ciężary państwa słuszniej rozłożone, sprawiedliwość bezstronniejsza, niepodleglejsza i przystępniejsza. [...] Żadna siła ludzka nie zdoła powstrzymać tego prądu, który my uważamy za dzieło Opatrzności. Za pomocą bowiem środków, którymi demokracja rozporządza, za pomocą odkryć i wynalazków, przemysłu i handlu, łączących z sobą umysły i narody, idee rozchodzą się szybko i nigdy prędzej nie rozchodziły się. Jak je zatamować? Rozlatują się przez prasę, po drutach telegraficznych, w pociągach kolejowych i na statkach, pękają w bombach naszych bitew. Jesteśmy przekonani, że za lat kilka demokracja obieży świat z naszą cywilizacją chrześcijańską..."
Dalej zapewne przytoczy "Przegląd Katolicki", który mi dowiedzie, że katolicyzm nie przestał być nigdy demokratycznym, co przyjmę z taką samą wiarą, z jaką przyjmuję wszystkie kruczki tego szanownego organu. Nie przeszkadza mi ona naturalnie zaznaczyć, że mrówki francuskie jedzą owoc, który spadł do ich siedziby strącony siłą rozwoju oraz że w katolicyzm wsiąkły znowu krople postępu. Religia arystokratyczna chce z demokracją niedługo objechać świat - bagatela! To postanowienie bardzo świeże. Niech ten związek, ręką tak wysokiego dostojnika kościelnego pobłogosławiony, zyska uznanie i naszego duchowieństwa. "Przeglądu Katolickiego" nawet o zapowiedź ślubu nie proszę, bo - jak rzekłem - osądzi on zapewne, że tu nie może być mowy o małżeństwie pierwszym, lecz co najwyżej o weselu diamentowym.
Jeśli wróżba arcybiskupa Guilberta się spełni i czcigodne stadło wybierze się istotnie w podróż poślubną naokoło świata, radzę nowożeńcom, ażeby nie słuchali dziwnej pretensji konduktorów pewnej naszej kolei. Ci nie nasyceni dobrodziejstwami zarządu demokraci, którzy w ciągu czterdziestu siedmiu dni mają aż pięć spoczynku i którzy w ciągu miesiąca nie sypiają zaledwie dwudziestu dwu nocy, przywłaszczyli sobie dotąd prawo wchodzenia na stacjach do sal klasy drugiej. Popełniali oni to nadużycie głównie dlatego, że w klasie trzeciej bufety dzierżawione przez Żydów nakarmić ich mogły zaledwie śledziem i koszernym serdelkiem. Ale dziękuję państwu za jedzenie wspólnie z jakimś konduktorem, który, ostemplowawszy mi bilet i odemknąwszy drzwi wagonu, nie powinien się do mnie przybliżać. Ja herbatę - on herbatę, ja pieczeń - on pieczeń, ja zupę - on zupę. Tego za wiele! Słusznie też zarząd kolei, przestrzegając granic demokracji prawdziwej, zakazał konduktorom wchodzenia do sal klasy drugiej. Słyszę zarzut arcybiskupa Guilberta:
- Ależ ci ludzie bywają zimą trzy do pięciu dni w drodze, prowadząc pociągi towarowe, przecież muszą się czymś ciepłym rozgrzać, a pasażerów drugiej klasy nie żenują, bo ich nie wiozą!
Daruje mi Jego Ekscelencja, ale jeśli prawo ma być szanowanym, niech będzie prawem zawsze. Zabijać nie wolno nawet wtedy, gdy nikt nie widzi. Jeżeli konduktor znęci się do sal klasy drugiej przy pociągach towarowych, to będzie wchodził przy osobowych, a wypędzony odpowie:
- Przepraszam, zdawało mi się, że towarowy... Demokracja ogłosiła już równość wobec sądów, praw obywatelskich, ale wobec bufetów - nie. To już demagogia, radykalizm, gwałcenie tradycji, zresztą nie wiem co, ale coś bardzo paskudnego.
Nieprzyzwoitszym nazwać można tylko zachowanie się Kocha i Pasteura. Nasze Towarzystwo Lekarskie, instytucja bardzo dbała o szczepienie w kraju postępów medycyny, oświadczywszy kiedyś kategorycznie p. Ochorowiczowi, że jego zamach na la-seczniki przecinkowe unieważnia, było najmocniej przekonane, że przez wdzięczność i dla złożenia należnego hołdu przyjedzie do niego bakteriolog niemiecki i przedstawi wynik swych doświadczeń. Jeżeli w teatrze naszym występuje Kochańska, dlaczegóż by w Towarzystwie Lekarskim nie miał wystąpić Koch? Ale grubych obyczajów i nie znający się na grzeczności Niemiec nie przybył, a nawet - jak jego znajomi utrzymują - wcale o tym nie myślał. Wtedy wysłała do niego p. Bujwida - Kasa Mianowskiego. Francuz grzeczniejszy od Niemca, spodziewano się więc, że Pasteur pospieszy do naszego areopagu ze swą wścieklizną. Ale i ten prostak wizyty swojej nie zapowiedział. Wiedząc o tym, wysłała do niego drą Bujwida - Kasa Mianowskiego. Że na nią Towarzystwo może być obrażone za tę zbytnią uprzejmość dla dwu badaczów, najzupełniej rozumiem. Ażeby zaznaczyć swą powagę, wyznaczyło ono podobno konkurs z odległym terminem w zakresie bakteriologii, autor nagrodzony dostanie zapomogę na podróż do Kocha i Pasteura (jeśli ci naturalnie jeszcze żyć będą). Jest to piękne połączenie powagi, pośpiechu i dbałości o naukę.
Jakkolwiek Kasa Mianowskiego postąpiła lekkomyślnie, pojmujesz, czytelniku, po co ona istnieje. Między innymi i po to, ażeby wysyłać specjalistów za granicę do znakomitych badaczów dla poznania ich odkryć w dziedzinie medycyny wówczas, kiedy Towarzystwo Lekarskie wyznacza na ten cel konkursy i słucha wykładu bakteriologii z ust człowieka, który jest bardzo gruntownym uczonym, ale w pracowniach Pasteura i Kocha nie był. Bez pomocy Kasy dotąd żaden lekarz warszawski tych pracowni by nie widział.