Nr 47, z 21 listopada 1885

Nawoływanie do tworzenia gromad. - Brak zdolności do pracy łącznej.- Ilustracja tej wady. - Karność niemiecka. - Przerost indywidualizmu. - Warunki rzeczywiste. - Tworzenie stronnictw. - Potrzeba programów i leki w kramach dziennikarskich. - Stara higiena. - Proces p. Zmurki o potwarz literacką. - Taka pora. - Nil admirari. - Właściwa droga. - Poranek dla Królikowskiego. - Występ p. Popiel-Święckiej. - Oklaski, żale i łuk tryumfalny.

Przynajmniej raz w życiu musiałeś słyszeć, czytelniku, od kogoś, że na markach fabrycznych i pieniądzach wielu krajów odbite są święte słowa: "Union fait la force", że u nas każdy idzie swoją drogą i rządzi się swoim dworem, że gdybyśmy zechcieli działać łącznie, to by... Ach, ileż ci wtedy obiecywano - i mnie także! Bo i ja słyszałem nieraz tego rodzaju żale, a nawet osobiste napomnienia. Niedawno jeden z młodych literatów westchnął w pewnym piśmie nad tym, że żaden z organów postępowych nie usiłował skupić około siebie pokrewnych żywiołów umysłowych. Westchnienie to zawstydziło nas akurat w chwili, gdy podziwialiśmy zręczność, z jaką ów autor dwoma pługami dwie odmienne niwy orze. Dziennikarskie łzy wywoływane są często nie boleścią, lecz mocnym ziewaniem podczas obowiązku zaczernienia pewnej miary papieru, obcierać więc ich nie potrzeba i nie warto. Co innego, gdy narzeka ktoś spoza literackiego świata, zwykły czytelnik. Jeśli on się skarży, to widocznie szczerze, nie dla zmycia komuś głowy, nie dla nakropienia zarobkowych wierszy, ale dlatego że mu istotnie coś dolega. Właśnie taką skargę odebrałem w liście z N. od p. E. Pomówmy więc raz o tym godle, które nam się tak podoba głoszone i spełniane - za granicą.

Daremne są wszelkie złudzenia: natura polska nie posiada zdolności do organizacji i działania łącznego. Widzimy to na każdym kroku ł przy każdej sprawie. Powiedzcie komuś:

- Pawle, dla dobra ojczyzny trzeba wypić Wisłę. Paweł, jeśli posiada zapalny temperament, natychmiast pobiegnie do Wisły i zacznie ją wypijać, dopóki się nie udusi. Ale powiedzcie mu:

- Pawle, dla dobra ojczyzny musimy we dwóch przynieść co dzień przez miesiąc wiadro wody z Wisły do kolumny Zygmunta.

Pierwszego dnia Paweł przyjdzie i obowiązek swój spełni, drugiego - spóźni się, trzeciego - zaśpi, czwartego - wyjedzie do Marcelina, a dziesiątego - o powinności całkiem zapomni.

Rzeknijcie komuś:

- Mateuszu, zakładam pracownię ubiorów; ja będę krajał, chcesz szyć?

- I owszem.

Szyje Mateusz przez tydzień, dwa, trzy, ale w czwartym spóźnia się, w piątym hula, w szóstym rzadko przychodzi, bo gdzie indziej znowu - kraje.

Zajrzyjcie do wszystkich stowarzyszeń, spółek, redakcji zbiorowych - wszędzie zobaczycie to samo: łączna praca rwie się. Jeśli zaś na szyldach firm spostrzeżecie skojarzone nazwiska, to Gebethner i Wolff, Temler i Szwede, Werner i Norblin, Lilpop, Rau i Loewenstein, Hille i Dietrłch itp. Są to dziś po większej części rzetelni i dobrzy Polacy, ale szczepieni na pniach niemieckich, francuskich lub angielskich. Podczas studiów uniwersyteckich w Niemczech zaproponowałem razu pewnego jednemu ze studentów, ażeby pojechał ze mną na wycieczkę za miasto.

- Nie mogę - odrzekł - przygotowujemy się w pięciu do egzaminu i napisaliśmy sobie ustawę, która wyznacza markę kary za każde opuszczenie wspólnej pracy, mam zaś tylko jedną markę, która mi potrzebna na obiad.

- Ach - zauważyłem - możesz pan nie zapłacić. Obrzucił mnie zdumionym wzrokiem.

- Nie - odparł - tak robić u nas nie wypada. Wyrazy te jak błyskawica oświetliły mi różnicę między mną a nim: uczułem smutek, niemal wstyd, tym większy, że ów student, zresztą człowiek dość lekkomyślny, pojechał ze mną na wycieczkę, ale jedyną posiadaną markę złożył kolegom za karę nieobecności.

Tak silnym jest poczucie solidarności w Niemcu. A w nas? Niewielu chyba ma prawo rzucić na innych kamieniem. Ze szczególną ciekawością śledziłem, badałem w naszym społeczeństwie wszelką pracę zbiorową i wyznaję, że nie spotkałem nigdy pięciu ludzi związanych z sobą ściśle przez czas dłuższy w jakimś wspólnym celu. Nic dziwnego. Cała przeszłość nasza była nadmiernym rozwojem indywidualizmu - teraźniejszość łączeniu sił nie sprzyja. Skąd miały się wziąć bezwiedne popędy i świadome zasady? Jesteśmy ciągle jako kupa piasku, który niby trzyma się razem, ale którego ziarnka wcale się z sobą nie spajają. Chłop z dala stoi od szlachcica, szlachcic od mieszczanina, przemysłowiec od arystokraty, chrześcijanin od Żyda, a we wszystkich tych warstwach każdy z dala od innych. W uspołecznieniu przedstawiamy ten stopień doskonałości, co ludy pierwotne w arytmetyce: umiemy liczyć do wysokości dobra jednostkowego, ale zbiorowe, ogólne stanowi jeszcze dla nas cyfrę nie dość zrozumiałą.

W tej kupie miejscami złotego, ale nie zwartego piasku połącz, naiwny marzycielu, "pokrewne żywioły", wytwórz "stronnictwo", zwiąż "jednorodne siły", jakie chcesz - zachowawcze czy postępowe. Daremny trud! Luzakiem każdy chodzić chce i chodzi. Wszelkie powinowactwa wystarczą na chwilę, na długość trwania skutków i wspomnień jednej przyjacielskiej uczty. Gdy te ślady się zatrą, wraca indywidualizm - dobrze jeszcze, jeśli zdrowy, ale często zwyrodniały. Ten sam "powinowaty duchowo", który z daleka wygląda na towarzysza broni jednego obozu, najmie się innemu, wystąpi o głupstwo przeciwko "swoim" jawnie, podstawi im nogę skrycie, urządzi współzawodniczą szykanę w porze odnawiania prenumeraty, pchnie innych do walki i schowa się za ich plecy. Są łotry jak wszędzie, ale u nas najwięcej ludzi niedbałych, lekkomyślnych, w siebie zapatrzonych, niezdolnych do ofiary z najmniejszego drobiazgu na korzyść sprawy ogólniejszej. Wytwarzanie grup, stronnictw społecznych, ekonomicznych, literackich z takiego materiału jest wprost niemożliwym, jest kręceniem bicza z piasku.

To leży w nas - a poza nami?

Rozstrzelenie się sił - dowodzi wielu, a także nasz korespondent - nie pozwala wyrobić żadnego programu dla chwili obecnej, lecz garść jednostkowych recept z sobą sprzecznych, opartych tylko na wspólnej, bardzo ogólnikowej podstawie. Przypuśćmy, że jakiś czarodziej zdołał zszyć i skleić jakąś gromadkę ludzi mających prawo do przewodnictwa innym; jaki oni dziś nakreślą program polityczny, społeczny, ekonomiczny, kiedy żaden w warunkach rzeczywistych się nie spełni? Dla dwu wymiarów można wysnuć teorię płaszczyzn, ale nigdy teorię brył. Tymczasem ludzie myślący, łaknący światła, a rozbijający sobie czoła w ciemności, gdy życie daje czasem jeden tylko wymiar, żądają teorii dla trzech! Żądają oni, ażeby literaci, redaktorzy nauczyli ich chodzenia po powierzchni morza bez zatonięcia, mielenia na wiatrakach podczas martwej ciszy, wyrabiania parasoli zasłaniających od deszczu siarczystego, przejeżdżania wozami przez wąziutkie szczeliny, wiercenia skał korzonkami niezapominajek, słowem, niemożliwości. Zrozpaczeni zawsze bluźnią. Matka, która traci dziecko, złorzeczy lekarzowi i wymaga od niego cudu; żona, przygnębiona nędzą, złorzeczy upadającemu pod ciężarem pracy mężowi, że ten mało zarabia. Toż samo czynią społeczeństwa, toż samo zastępy czytelników gazet. Zewsząd mnie ciśnie niedola, ciemność ogarnia, drogi wyjścia z niej nie widzę, głuche wycie wilków słyszę, wszystkie nadzieje zawiodły; przy ostatniej świeczce czytam skwapliwie moją gazetę, czytam jeden numer, drugi, dziesiąty - żaden nie daje mi rady, więc rozżalony i rozgniewany wołam do niej: wskazówek praktycznych, objaśnień, programu, który by się nie gubił w mgłach odległej przyszłości, lecz był mi przewodnikiem w chwili bieżącej! A tu na wszystkie wołania odpowiada stale głos niemiłosierny: ucz się i pracuj! Brzmi on jak szyderstwo. Ucz się i pracuj, kiedy tonę, ginę, głodny jestem, przygnieciony, kiedy mam nóż na gardle! Precz z taką głupią gazetą - zwrócę się do innej! Ale i owa inna również skutecznego lekarstwa nie daje. Zaczynam tedy złorzeczyć całej prasie.

Oto jest zwykły zatarg prawie każdej redakcji warszawskiej z czytelnikami, zatarg podsycany wystąpieniami rozmaitych owczarzów, kuglarzów, magików i "profesorów" prawdziwego patriotyzmu, sprzedających różne gojące maście, orzeźwiające krople, odmładzające i wzmacniające leki, znane pod nazwą "polityczno-społecznych programów". Są to mieszaniny nieszkodliwych lub trujących odwarów lichego mózgu. Niecierpliwi próbują tych leków, rozważni pozostają wierni dawnej higienie: albo modlą się i bez wyboru strzegą tradycji, albo pracują i uczą się oddziaływając na swoje otoczenie, a tym sposobem uczestniczą w pracy organicznej, wewnętrznej, rozwijającej siły narodu we wszystkich kierunkach.

Przerwijmy wszakże te ogólne rozmyślania - trzeba zajrzeć do kroniki bieżącej. P[an] Żmurko wytoczył sprawozdawcy "Tygodnika Powszechnego" proces o potwarz za to, że ten nazwał jego obraz malowanym na fotografii. Psychologia i socjologia znają okresy, w których pewne objawy powtarzają się w długim szeregu. Są okresy pojedynków o byle co (o paznokieć lub kij bilardowy), bijatyk, polemik, złodziejstw naukowych, uwodzeń itd. Obecna pora należy do procesów prasowych. Śliczna to pora! Ludzie, zamiast przeprowadzić z sobą spór przedmiotowy przed publicznością, w pismach, gdzie mają wszelkie po temu środki, każą sądom rozstrzygać kwestie literackie i artystyczne. Dzięki czasowi, w którym żyję, nieprędko zapewne nad czymkolwiek się zdziwię, więc i to przypomina mi tylko Horacjuszowską regułę. Jednakże pozwalam sobie radzić p. Żmurce, ażeby ze swą pretensją przeszedł na inną drogę. Nie ma pisma, w którym mógłby się bronić? Otwieram mu "Prawdę". Jest to droga nie tylko właściwsza, ale i z tego także względu lepsza, że każda sprawa, przeprowadzona przez wszystkie sądy, podlega ostatecznemu wyrokowi w trybunale opinii publicznej. Czemu więc od tej instancji nie zacząć i na niej nie skończyć?

Tak robili zawsze ludzie poważni. Gdyby Darwin, którego oskarżono o upodlenie ludzkości, o szerzenie zepsucia, o usprawiedliwianie zbrodni walką o byt, chciał był dochodzić swej krzywdy sądownie, musiałby był wytoczyć kilka tysięcy procesów, w których dopiero nadwyrężyłby swą godność, zwłaszcza że każdy sąd rozumny - obywatelski czy państwowy - uznałby się niewłaściwym do rozstrzygania zagadnień biologiczno-etycznych.

W zeszłym tygodniu odbył się poranek muzykalno-dramatycz-ny na korzyść Królikowskiego, złożonego długą i ciężką choroba. Obok najlepszych talentów teatru przyjęła udział w tym przedstawieniu pani Popiel-Święcka. Drugi to już raz po opuszczeniu sceny występuje ona pod wezwaniem dobroczynnym i drugi raz budzi w szerokim kole swych czcicieli zapał połączony z żalem. Krytyka i publiczność naprzód klaszczą, a potem roz-płakują się przypominając sobie świetne czasy, kiedy "Popielka" królowała w teatrze. Chyba artystce zagrodziły powrót niepokonane przeszkody, jeśli nie uległa dotąd tylu i tak serdecznym namowom. Kazimierz Odnowiciel nie był z większym upragnieniem do kraju wzywany. Powrót p. Świeckiej na scenę odbyłby się niezawodnie w takim tryumfie, do którego senat literatury naszej nie daje prawa nawet uwieńczonym jej bohaterom. Przecież gdyby np. Ujejski zaczął znowu pisać, nie uderzylibyśmy w dzwony, nie wystawilibyśmy mu łuku. A p. Popiel-Święcka już ma łuk, już ma tłum wielbicieli, a nadto jeszcze ma młodość, która jej pozwoliłaby długo używać sławy, i - wcale nie ma równej współzawodniczki, która by ją pokonać mogła.

 


LIBERUM VETO