Nr 14, z 5 kwietnia 1884

Czasy i obyczaje. - Ischia. - Walka z kanarkiem. - Zniszczenie róży. - Duch czasu. - Rozgrzebywanie mrowisk. - Zagadnienie matematyczne i formuła taszkientców. - Rozkoszne widoki. - Patrioci na licytacji międzynarodowej - Miłość za tanie pieniądze. - Niesnaski w łonie pierwszej wyprawy polskiej do Afryki. - Stary duch. - Idealiści śpiewający na nutę pozytywistów. - Nowe artykuły spożywcze. - Narada.

O tempora, o mores! Nieraz zdaje mi się, że widzę Ischię. Była sobie mała, skalista, uboga wysepka. Pewnego wieczoru, gdy jej mieszkańcy rozmyślali spokojnie o jutrzejszej pracy lub szczęściu, podziemny wulkan wstrząsnął nią, zwalił domy i pozabijał ludzi. Tu z rumowiska wygląda ręka lub noga, tam zdruzgotany wazon obrzucił skorupami zmiażdżonego muła, tam znowu na kolumnie zawisła kołyska, gdzie indziej z gruzów dobywa się jęk lub zakrwawione ciało. Pytasz niewidzialnego anioła śmierci, który przechadza się po owym strasznym cmentarzu, na co to zniszczenie, mordy i boleści? Tak sobie, odpowiada ci szumem wiatr dziki, wulkan chciał spróbować swej siły. W iluż ofiarach nie ma rozumniejszego celu!

I mnie przejmuje nieraz duch czasu. Dawniej, gdy spojrzałem na kanarka świergoczącego w klatce, słuchałem go. Dziś biorę sękaty kij w rękę i wołam: Ty żółty zbrodniarzu, hugonocie, czemu nie gwizdasz kozaczka? Tra ta, ta, ta, ra ta, ta, ta - słyszysz? Kanarek słyszy, ale milczy albo ciszej wywodzi swoje trele. Stawiam. go na blasze kuchennej, podpalam mocniej ogień, aż mój ptak, osłabiony żarem, pada na dno klatki. Wtedy wynoszę go w chłodniejsze powietrze i powtarzam: tra ta, ta, ta... O nieba, z jakim gniewem załamuję ręce, widząc upór tej drobiny, którą bym przecież mógł zgnieść dwoma palcami! Daremne gniewy, ja: tra ta, ta, a on: dzir, dzir, dzir...

Dawniej, gdy spotkałem w ogrodzie różę, zachwycałem się jej kwiatem, dziś naprzód ścinam ją laską, później odchodzę kilka kroków i lubuję się widokiem posmutniałego krzaka, wreszcie, pomyślawszy, że on znowu może zakwitnąć, rzucam się na niego i wyrywam z korzeniem. No, nie drzyj z oburzenia, czytelniku, bo robię to tylko we śnie, gdy mną owładnie odbity w rojeniach - z rzeczywistości - duch czasu. "A kto winien - jak nie ci, że ja miewam takie sny" - ci z "Nowoje Wremieni"? Redakcja tego pisma, nie czekając wiosny, wysłała aż dwu swoich współpracowników, którzy się bardzo wesoło bawią. Chodzą oni po lesie i wyszukują mrowisk; znalazłszy je, rozgrzebują patykiem i wielką im to sprawia przyjemność, gdy biedne mrówki wybiegną ze swych kryjówek i zaczną się roić na zburzonym gnieździe. Ucieszeni wędrowcy wołają do siebie:

- A to robaczki się kręcą!

- Fraszka - mówi drugi - one znowu zniosą igiełki i ułożą jak dawniej.

- A gdyby tak nalać witrioleju!

- Boska myśl, a jeszcze lepiej zapalić na wierzchu ogień!

- I podsypać prochem - cha, cha, cha!

Obecnie ci panowie rozwiązują bardzo ważne zagadnienie matematyczne, mianowicie myślą nad tym, jakim sposobem pozbawić nas wymiaru trzeciego, niezbędnego dla wszystkich ciał bryłowatych, i ograniczyć do dwu wystarczających powierzchni? Mnie samego bardzo ta zagadka interesuje, chociaż zdaje mi się, że pp. współpracownicy "Nowoje Wremieni" nie wynajdą lepszej formuły od tej, którą wynaleźli taszkientcy Szczedrina. Bo to duch czasu.

Duch ten, który mnie nabawia tak okropnych snów, dokuczałby nam bardzo, gdybyśmy jednocześnie nie używali najrozkosz-niejszych a rzeczywistych widoków. Boże, gdy pomyślę, że Modrzejewska zbiera laury - w New Yorku, Kochańska - w Londynie, Mierzwiński - w Wiedniu, a Manowska - w Warszawie, czuję się tak szczęśliwym, tak wynagrodzonym za wszystkie cierpienia, że pragnę stanąć w drodze do grobu i zawrócić do kolebki, ażeby narodzić się po raz drugi. Nędza na miejscu, bogactwo własne w wywozie - czegóż jeszcze można żądać więcej?

"O, moje ojczyste lasy!", woła wzruszony szlachcic i – sprzedaje drzewo Niemcom. "Miło śpiewać obcym, ale najmilej swoim", pisze w Ziarnie Kochańska i odtąd nigdy nie śpiewa - swoim.Jestem Polakiem, wywodzi w "Echu Muzycznym" p. Mierzwiński i przejeżdżając przez Warszawę, nawet nie zajrzy do opery poleskiej. Dobrze robi ten szanowny patriota; dosyć, gdy przyśle swej ojczyźnie czuły liścik, najnowszą fotografię i wycinki z gazet zagranicznych - gardła dla niej za tanie pieniądze zdzierać nie będzie. 100 tysięcy franków za sezon, a miłość w czynach się znajdzie. Za kilka tysięcy rubli rocznie kochać trudno. Za taką cenę kochał kiedyś Dobrski, Troszel, Rivoli - safanduły. Dziecinny np. ten Dobrski! Gdyby był pojechał do Petersburga, gazety tamtejsze również spierałyby się o pochodzenie jego bielizny jak p. Mierzwińskiego. Został jednak i, nie przysięgając w Ziarnie, śpiewał tylko swoim. Dziś inny duch czasu. To, co przed dwudziestu jeszcze laty uważaliśmy za wynaturzenie się, obecnie nas zachwyca. Kto wie przeto, czy idąc w tym kierunku dalej, nie rozstrzygniemy praktycznie kwestii - istnienia w dwu wymiarach. O tempora, o mores! [...]

 


LIBERUM VETO