Nr 48, z 1 grudnia 1883
Modlitwa poranna. - Piękne sny. - Rozmowa z Diogenesem. - Szyderstwa cynika. - Kara za kokardę. - Czego nie wolno Bogu, nie może być wolno furmanowi. - Bezeceństwo przyniesione do chrztu przyzwoitości. - Byle bryzgać. - Protest oficjalistów. - Zmarnowana ofiara.
Błogosławiony niech będzie wszystek czas, który prześnię. Taką modlitwą dziękuję co dzień rano losowi, zabierając się do picia goryczy, którą on nam wszystkim podaje. Tym głębszą zaś czuję dla niego wdzięczność, że mi zsyła coraz rozkoszniejsze marzenia. Każdy człowiek - jak ktoś słusznie powiedział - ma dwie ojczyzny: jedną, w której się urodził, i drugą, którą z historii pokochał. Taką drugą ojczyzną jest dla mnie Grecja. Jakże ja kocham tę najpiękniejszą i najgenialniejszą córkę rodu ludzkiego, która nie udawała świętoszki gardzącej ciałem, której uszu nie pieścił brzęk kajdan, a oczu - widok ciemności! I oto kiedyś śniło mi się, żem przybył do Aten. Przechodząc koło Akropolu. spostrzegłem u jego podnóża Diogenesa. Leżał on pod ścianą na trawie okryty płaszczem i zamyślony liczył półgłosem coś na palcach.
- Co to robisz, filozofie? - spytałem.
- Rachuję palce, czy mam wszystkie i czy mi kto w nocy jednego nie ukradł.
- Wstawaj, już późno.
- Nic pilnego, prześcignę jeszcze tych, którzy wcześniej poszli w drogę.
- Wątpię.
- Wątpisz? Mój nadwiślaninie - bo tak cię podobno teraz nazywają - głupiec tylko biegnie, mędrzec idzie. Ludzie zerwawszy się pędzą przez minutę, ale zaraz zasiadają na popas przez rok. Nie wierzysz? Wróć do tych, którzy mnie niby wyprzedzili o dwa tysiące kilkaset lat i powiedz: w Atenach leży na ulicy niejaki Diogenes i utrzymuje, że człowiek powinien być równouprawniony z drozdem, który tak sobie gwiżdże, jak go natura uzdolniła i za wroną krakać nie obowiązany, że pięść w górę podniesiona nie jest berłem... Ach, nie, za wiele od ludzi wymagam, powiedz im ode mnie tak: jeśli gromadka ich codziennie zbierze się na jednym miejscu i razem popatrzy w ziemię i niebo, to ani bogowie ziemscy, ani niebiescy rozpędzać ich nie potrzebują. Ale i tego nie pojmą. Bo widzisz, mój nadwiślaninie, ludzkość, najspieszniej postępując, co lat sto uczy się podnosić liczby o jedną potęgę wyżej. Ponieważ Grecy znają już podnoszenie do sześcianu, wypadałoby więc, że narody żyjące w dwa tysiące lat później umieją wyrachowywać potęgę dwudziestą trzecią. Tymczasem niektóre z nich nie doszły jeszcze do kwadratów. I ty każesz mi rano wstawać!
Stary cynik prawił jeszcze długo, ale jego szyderstwa w całości z powodów ode mnie niezależnych przytoczyć nie mogę. Dodam tylko, że w końcu tak okropnie się zaśmiał, aż mnie obudził. Przetarłszy oczy i odmówiwszy wspomnianą modlitwę, zacząłem czytać gazety.
Jedna z nich opisywała prześliczną historię. Niejaki p. Morawski przyjechał do miasteczka Kobylina (w Poznańskiem) z woźnicą, który miał u czapki przypiętą biało-czerwoną kokardę. Dwie te barwy nie podobały się władzom bezpieczeństwa publicznego, które zaskarżyły p. Morawskiego do sądu. Niższa Temida uwolniła go, ale wyższa, Kammergericht, dostrzegła w owej kokardzie groźne dla Niemiec przestępstwo i ukarała winnego. Daremnie tłumaczył się, że kolory biały i czerwony są barwami herbu jego i prowincji - Diogenes tryumfował. Na ten raz o tyle niesłusznie, że jeżeli niedawno skazano w Poznaniu księdza i jakąś pobożną niewiastę, która na kościelnym obrazie wyszyła swą prośbę do Boga, to przecie niepodobna było ułaskawić zwykłego śmiertelnika. Gdzie Bogu nie wolno przyjmować modłów nie poświadczonych przez policję, tam przecie furman nie ma prawa przypinać sobie dowolnej kokardy.
P[an] W. Szymanowski, który "łobuzom" warszawskim (naturalnie tylko dawniejszym) przebacza kradzież serdelków, a "cyganerii" literackiej budzenie dla żartu wszystkich aptekarzów w Warszawie i żebranie pod kościołem Dominikanów, nie przebaczył dotąd prasie postępowej dosadnego języka. Wypłakał on już nad jej niegrzecznością dużo łez, które raz otarłem następującą uwagą: Szanowny panie, prasa postępowa może nieraz zgrzeszyła brutalstwem formy, ale nigdy nie dorównywa konserwatywnej w brutalstwie treści. I oto mam nowy tego dowód. "Gazeta Warszawska" pisze: "Smutny tryumf [!]. Czasopisma materialistyczne [?], czerpiące natchnienie z Nalewek i Franciszkańskiej [?], "o niewinności gałęzi drzewa, spuszczającej się na drogę i rozrywającej suknie przechodniów", mogą być zadowolone ze skutków swojej propagandy. Zeszłej nocy agenci policji śledczej upolowali w naszym mieście całe stado pilnych czytelników tych czasopism, którzy, będąc subiektami handlowymi u współwyznawców starozakonnych, "rozrywali suknie swoich chlebodawców" i wchodząc w zmowy ze złodziejami, pomagali im okradać właścicieli sklepów. Ma się rozumieć, byli to "niewinni" jak owe niewinne gałęzie naddrożne, tylko zachodzi pytanie, czy sąd kryminalny przychyli się do tak wysoko filozoficznego poglądu na sprawki filozofujących zwolenników "moralności niepodległej"."
Bezeceństwo to w przekładzie na język prostszy brzmi tak: pisma postępowe chcą wychowywać złodziei; odniosły wreszcie tryumf, bo grono ich czytelników pomogło do okradzenia sklepów. Niechże teraz p. Szymanowski poradzi mi, jakim przyzwoitym imieniem ochrzcić podobny wywód? Ale może trudno mu odczuć cudzą krzywdę, więc przypuśćmy, że ja z podanego przed kilkunastu dniami w dziennikach naszych doniesienia wyciągnę taki wniosek: pisma prawomyślne odniosły tryumf, bo pilna ich czytelniczka, pewna służąca, ukradłszy rubli 50, dała jeden na mszę dziękczynną za powodzenie. Jak by się to nazywało. Niegodziwością, potwarzą, szkalowaniem, urwisostwem - tak? A jak się nazywa tamto? Pewnie - trafną uwagą. Ale w takim razie niechże nam wolno będzie powiedzieć: ponieważ u nas pism "materialistycznych" nie ma, ponieważ wolnomyślne nie głoszą bezwzględnej niewinności moralnej, prawnej i społecznej, tylko psychologiczną, zatem "trafną uwagą" w polemicznym słownictwie konserwatyzmu jest takie spostrzeżenie, w którym fałsz kłóci się o przewagę z obelgą. Na takie rozumienie rzeczy zgoda. Niejeden święty filozof odmawiał zwierzętom również wolnej woli, z czego jednak nie wywnioskowano, że nie chciał tępić szczurów. Gdyby żył między nami, dośpiewano by mu tę konieczność, tak jak dziś autorowie "trafnych uwag" dośpiewują konsekwencję teoriom "materialistów". Ale co znaczą owe "natchnienia, czerpane z Nalewek i Franciszkańskiej", owo domniemanie, że złodzieje byli "pilnymi czytelnikami" pism "materialistycznych"? Zagadkę tę rozwiązała dawno metoda walki błotem: chwyta się je z pierwszej lepszej kałuży i ciska. Idzie tylko o to, aby obryzgać. I kto to robi? Gazeta, która już sto lat przeżyła, która miała czas dojrzeć, wyrobić sobie poglądy trzeźwe, beznamiętne, poważne, która co dzień daje bezpłatne lekcje Bismarckom i Ferrym. O, ironio!
Umie ona jednak być bardzo wyrozumiałą w rubryce płatnych reklam, w której dała pomieszczenie elegii oficjalistów p. Wertheima, prezesa Towarzystwa Fabryk Cukru i zwierzchnika oskarżonego przez prasę o niemiłosierdzie dla podwładnych, a zwłaszcza dla zmarłego nagle Fiedlera.
"Widząc - piszą ci biedni ludzie - całą niesprawiedliwość, jaką wyrządzono naszemu prezesowi, my, niżej podpisani oficjaliści fabryk cukru Walentynów, Tomczyn i Ostrowy, dotknięci do głębi, czujemy się w obowiązku wynurzyć publicznie całą naszą wdzięczność i uznanie za ustawiczną pieczołowitość prezesa o dobro i los nas, oficjalistów, jako też robotników fabrycznych, a będąc z nim w stosunkach długoletnich, zaznaczamy, że postępowanie jego względem oficjalistów było przyjacielskie, a względem ludności fabrycznej ojcowskie. Nie stawiał on nigdy wymagań niesłusznych lub siły przeciążających, lecz żelazną własną wytrwałością w pracy daje nam nieustanny przykład, jak pracować należy."
Świadectwo dobre, szkoda tylko, że podpisane przez ludzi, którzy skakać muszą tak, jak im obowiązek gra. Bo nie kwestionując szczerości powyższego zachwytu, spytajmy, jak długo korzystałby z "pieczołowitości" i "ojcowskiego postępowania" czcigodnego prezesa ten śmiały oficjalista, który by na proteście nie chciał położyć swego nazwiska? Miły Jezu, ile to się podpisuje kłamstw ze strachu i biedy! Na szczęście nikogo jeszcze w ten sposób nie ukanonizowano. Współczujemy też serdecznie z ofiarą bohaterów Walentynowa, Tomczyna i Ostrów, którzy tak odważnie wynurzyli "całą swą wdzięczność", ale wątpimy, czy ich "ojciec" coś na niej skorzystał.