Nr 4, z 27 stycznia 1883

"Liberum veto" p. Leona Gdackiego

Wprawdzie mózgu pana Leona Gdackiego nikt po śmierci ważyć nie będzie, proszę jednak nie sądzić, że mój znajomy zdolny tylko do komponowania chińskich napisów na torebkach herbaty. Wiadomo mi bowiem, że dotąd czyta lepsze rzeczy, niż pisze, a gdy niedawno w wędliniarni zawinięto mu salceson dla mopsa prospektem ,,Słowa", zauważył złośliwie:

- To musi być bezbożne pismo, bo "imię Boga" drukuje mniejszymi czcionkami niż imię redaktora.

Obecnie, jako generalny dostarczyciel chińskich etykiet kupcom sprowadzającym herbatę prosto z Pekinu, posiada on czterdzieści lat i dwie namiętności - kocha gwałtownie wszystkie kobiety i nienawidzi każdej rewolucji. Ponieważ pierwsza z tych namiętności mniej nadaje się do publicznych wyjaśnień, zaznaczę więc tylko, że gdy p. Gdacki, który dochował się w kawalerstwie, spostrzeże nie najbrzydszą z cór Ewy, tak wesoło na jej cześć wietrzy swe zęby, tak je cmokcząc trzepie językiem, tak zasznurowywa swe drobne oczki, jak gdyby mu spacerujący po nosie chrabąszcz skórę łapkami łechtał. Raz nawet przed oknem magazynu, w którym stała lalka woskowa, ubrana w nową suknię, szarpnął mnie za rękę.

- Patrz pan, co za wcięcie... - A westchnąwszy dodał: - I ona by się zmieściła na świecie, gdyby była żywą.

Ale dlaczego p. Gdacki nie lubi rewolucji? Pytałem go o to kilkakrotnie, ile razy mi odniósł pożyczoną książkę w tym przedmiocie - odpowiadał zawsze:

- Nie lubię patrzeć ani gdy barany same sobie łby rozbijają, ani gdy mi rzeźnik w szlachtuzie je rozrębuje.

Pewnego wszakże dnia, zabawiwszy u mnie dłużej niż zwykle, otworzył swe serce głębiej:

- Ja bym sarkofagi Grakchów, Dantonów, Robespierre'ów, a nawet wszystkich wielkich wodzów i spiskowców, stawiał na najwęższych i najbardziej uczęszczanych drogach, ażeby każdy mijający się z drugim wóz szturgnął je swą osią, ja bym ich nazwiska kazał wyszywać na chustkach do nosa, ja bym...

- Ależ, panie Leonie - zawołałem - zapominasz, że ci ludzie, chociaż nieraz zbroczeni niewinną krwią, stali się dobroczyńcami ludzkości!

- Której? Tej, co po nich się narodziła? Daruj pan, ale nie pojmę nigdy, dlaczego pokolenia następne mają większe prawo do szczęścia od poprzednich. Niewątpliwie ci, którzy żyją po rewolucji francuskiej, korzystają z jej wpływu, ale co zyskali ci, którzy w niej padli ofiarą? Skąd obowiązek poświęcenia się? Historiozofia, której pan bronisz, jest logiką ludożerstwa; jedne generacje giną dlatego, ażeby drugie nakarmić.

- To nie powinność nakazana, ale naturalna konieczność rozwoju - wtrąciłem zdziwiony wybuchem p. Gdackiego, który, włożywszy ręce w kieszenie, zaczął chodzić po pokoju.

- Maraton, Cheronea, Wiedeń, Jena, Waterloo - rzekł znowu podniesionym głosem - powtarzamy z podziwem, wieńcząc genialnych wodzów, jak gdyby oni byli zbawicielami świata. Proszę pana, to głupota patrzeć na wojny jak na widowiska teatralne. Czym jest cały blask Napoleona wobec cierpień konającego na polu bitwy żołnierza, któremu wspomnienie osierociałej żony i dzieci serce rozdziera rozpaczą! Zsumujmy wszystkie te boleści poległych i osieroconych, a zobaczymy, czy je zrównoważą korzyści osiągnięte z wojny przez żywych. Nie bawmy wyobraźni powieścią o wielkich kampaniach, ale przewędrujmy sercem wszystkie smutki, stańmy na stanowisku nie wodza, lecz żołnierza. We mnie, panie, tygrys się targa, gdy słyszę głupie skargi: lichwiarz wyzyskuje, dwór wyzyskuje! Ja bym od świergocących na tę nutę gilów chciał się dowiedzieć, czy oni woleliby zapłacić 50 procent od pożyczki na chorobę dziecka, czy posłać to dziecko na pekeflejsz armatom lub rzucić w wir spisku. Bodaj takich apostołów!...

Zaklął i umilkł. Tak byłem odurzony zapałem kompozytora napisów chińskich, że bardziej przypatrywałem się nagłej jego przemianie, niż analizowałem słowa. Po chwili dopiero rzekłem:

- Wywody pańskie są tak namiętne, że domyślam się w nich pobudki osobistej.

- Zgadłeś pan - odpowiedział żywo - tak, i ja ugotowałem się w tym ukropie. Ojciec mój, drobny szlachcic podlaski, oddał mnie do szkoły powiatowej w Siedlcach. Gdym po ukończeniu czwartej klasy wrócił do domu na wakacje, oświadczył mi, że pójdę na kancelistę do magistratu. Prosiłem go, ażeby mi pozwolił kształcić się dalej. Przystał bez oporu. Jakoż zawiózł mnie do Warszawy, umieścił u woźnego z Komisji Skarbu, a przy odjeździe rzekł: "Masz opłacone życie za miesiąc, potem radź sobie sam." Ile najadłem się głodu, mniejsza, dość, że gimnazjum skończyłem. Pewien kupiec, u którego lekcje dawałem, zgodził mnie na rok za guwernera do syna, którego wysłał do Wrocławia. Pojechałem i wstąpiłem do uniwersytetu. Pierwszy rok był zabezpieczony, potem nastąpiła bieda. Dowlokłem się jednak na kurs czwarty. Właśnie mieliśmy rozpocząć egzamina, gdy w uniwersytecie wybuchła straszna awantura. Jeden z profesorów - nawiasem mówiąc pies wściekły, którego skóry bałbym się rozesłać sobie przy łóżku, ażeby mnie nie ukąsiła - obraził naszego kolegę. Zerwała się burza. Postanowiono znieważyć go publicznie. Gdym usłyszał ten wyrok, nogi się pode mną zatrzęsły. Już, tonąc kilkakrotnie, dopływałem do brzegu, już widziałem się inżynierem górniczym w kopalniach śląskich, już miałem nadzieję podać rękę dwu braciom młodszym, a tu nagle tworzy się wir, który mnie pochłania. Chwytam się ostatniego środka. Na następnym zebraniu kolegów proponuję, ażeby zamiast napaści, która może wywołać zgubne skutki, poprzestać na usunięciu się z uniwersytetu dopóty, dopóki nasz kolega nie otrzyma jakiejś wystarczającej satysfakcji. Zaledwie dokończyłem mych słów, gdy przyskakuje do mnie jeden ze studentów i woła: "Błazen jesteś, podły tchórz!" "Szpieg!" - zawtórował chór. Skamieniałem. Gdyby mi wówczas powiedziano, że dla zmycia tej zniewagi muszę do śmierci moknąć w oceanie, rzuciłbym się weń bez namysłu. "Idę, idę!" - krzyknąłem rozpaczliwie. Nazajutrz rano policja, uprzedzając wybuch, przyaresztowała nas i kazała natychmiast opuścić Wrocław. Gdym wyjechał z miasta, łzy zalały mi twarz. Co z sobą zrobić? Na wstąpienie do innego uniwersytetu nie miałem środków, do uzyskania posady brakło mi świadectwa, a męczeńska korona chleba nie obiecywała. Lecz gdy znowu zacząłem sobie wyrzucać uległość terroryzmowi kolegów, w uszach jak grom huczał mi krzyk: Tchórz! Szpieg!, który trząsł mną nielitościwie. Wolałem nędzę niż to piekielne wycie. Trzeba było pogodzić się z losem. Ażeby nie umrzeć z głodu, zgodziłem się w jednej z kopalń śląskich za prostego robotnika. W kilka dni spotykam na dziedzińcu tego samego kolegę, który mnie tak straszliwym zarzutem ugodził: "Dobrześ zrobił, daj rękę. Trzeba walczyć, lecimy wszyscy z prądem, który ogarnął całą młodzież." Wyznaję panu, że nie odznaczając się wielkim rozwinięciem umysłowym, zapatrzywszy się w cel główny - uzyskanie dyplomu, nie rozumiałem dobrze owego "prądu", o którym mi nieraz wspominano. Co mnie tam obchodzi wasz "prąd", mówiłem sobie, abym tylko skończył uniwersytet. Tymczasem mimo wiedzy i woli stałem się ofiarą "prądu". Nie będę panu opowiadał dalszej mojej biedy, dość że po latach dwudziestu niedoszły inżynier zarabiam na życie rysowaniem dziwolągów, które mają być pismem chińskim na paczkach herbaty.

Roześmiał się, ale nie tak jak wobec kobiety. Zęby ścisnął, kąty ust rozsunął, a brwi tak mu na nos zbiegły, jak gdyby się od czoła oderwały.

- Pojmuję - rzekłem - krzywdę pańską, ale wasza opozycja przyczyniła się...

- A niech diabli wezmą - krzyknął - wszystko dobre, do czego ona się przyczyniła! Dlaczego inni mają ze mnie korzystać, a ja sam z siebie nie! Nie chcę! Niech każdy robi rewolucję na własny rachunek!

- Albo pan z cudzych rewolucyj nie korzystasz?

Parsknął śmiechem.

- Ani jedna chwila z całych dziejów cywilizacji nie jest potrzebną do ozdabiania kopert herbacianych.

- Wątpię.

Umilkł, widocznie rozdrażniony. Przeszedłszy kilkakrotnie pokój, podał mi rękę na pożegnanie.

- Nie spiesz się pan.

- Muszę dziś jeszcze skorzystać z dawnych rewolucyj - odparł ironicznie - i napisać kilka tekstów chińskich, bo kupiec zamówił.

Wyszedł.

Długo rozmyślałem nad tym biedakiem i pomimo wszystko przyznać muszę, że i on także miał swoją rację - taką samą, jak mrówka zgnieciona stopą przechodnia.

 


LIBERUM VETO