Nr 45, z 11 listopada 1882
Nana p. Suchorowskiego. - Tajemnicze odkrycie jej rozpusty i moje domysły. - Rozczarowanie. - Co mówią nasi moraliści w galeriach europejskich. - Skromniejsi od Angielek i papieża. - Moja Nana. - Wartość obrazu. - Rada dla p. Ungra. - Samogwałt Prusa. - Jeden z wielu dziurawych orzechów. - Przeciw oświacie. - Wartość jej przymusu. - Matejko przeciw Żydom. - Co nie przystoi półbogom, lecz Sylenom.
Nana w Warszawie, nowe biuletyny obserwatorium "Nowin" - tyle wzruszeń naraz i tak silnych!
Uspokójmy się z nich kolejno.
Kiedy przeczytałem wiadomość, że do Warszawy ma przybyć "osławiony" obraz p. Suchorowskiego, przedstawiający bohaterkę Zoli, kiedy po wystawieniu go w salonie Ungra jedna z gazet napomniała ostro krytyka, który odważył się pochwalić "to dzieło wyjątkowo wstrętne i niepospolicie słabe", zdawało mi się, że ujrzę jakiś niedołężnie upostaciowany bezwstyd, jakiś widoczek z gabinetu Prauschera, którego oglądanie jest przywilejem mężczyzn i tych grzesznych niewiast, co nas pierwsze na tym świecie witają. Utwierdziła mnie w tym przekonaniu wieść, że dla śmiałych kobiet, pragnących znieważyć swój wzrok niecnym widokiem tego obrazu, wyznaczone będą osobne dnie. Nie mogę wam, czytelnicy, wyspowiadać się z moich domysłów, z jakimi przestępowałem próg wystawy, dość gdy powiem, że dostroiły się one do imaginacji Zoli. Z szumem złorzeczeń w uszach: "błoto", "kałuża", "skandal" i tym podobnych słów, które jak bąki w kolumnach kilku pism brzęczą, kupuję bilet oznaczony stemplem Nana, oficjalistka p. Ungra wskazuje mi wstydliwie tajemnicze ukrycie, odsuwam zasłonę i znajduję się w ciemnej alkowie, w której spostrzegam... Co to jest? Przecieram oczy, przykładam lornetkę, patrzę zdumiony i widzę na sofce leżącą... nagą kobietę. Nic więcej? Nic. Skądże ów krzyk, osobne dnie dla kobiet, ciemna kryjówka, światło elektryczne, gniewne miny dziennikarzów? Co ci moraliści mówią, gdy oglądają Ledę i łabędzia w Galerii Drezdeńskiej, pieszczoty Jowisza z Io - w wiedeńskiej, tysiące nagich figur w zbiorach paryskich, rzymskich, florenckich, gdy wreszcie usiądą na ławce przed rzeźbami w naszych Łazienkach? Co mówią przed najsprośniejszymi zalotami greckich satyrów? Mówią zapewne, że są to rzeczy - bardzo piękne. Czemuż Nana p. Suchorowskiego ma być "ohydną"? Bo... Nana p. Suchorowskiego. Spotykałem za granicą nieraz wstydliwe Angielki, śmiejące się z naturahstycznie odmalowanej przypadłości Ganimeda, którego unosi Jowisz w postaci orła, lub przypatrujące się aniołkom nie uwzględniającym obecności Madonny i wyzyskującym zbyt swobodnie kąty obrazu; papież nie wstydzi się trzymać w Watykanie najrozpustniejszych rzeźb, tymczasem nasi moraliści są nawet od niego surowsi, bo nie mogą znieść obrazu jednej nagiej kobiety. Podobno nie dlatego, że naga, ale że brzydko się na nich patrzy, jak... Nana. Ach, czemu ten p. Suchorowski nie nazwał swego obrazu Wenerą albo Magdaleną, zaśpiewano by mu inaczej. Niezawodnie słyszelibyśmy zachwyty nad karnacją, tonami i półtonami, nad itd. Szkoda, że mnie o radę nie pytał. Miałem wyżlicę, którą nazwałem Naną. Zawsze używałem dla niej tego imienia, ale gdym spotkał na ulicy prawomyślnego literata, natychmiast wołałem: Norma! Lękałem się bowiem, ażeby mnie z tego powodu nie opisano w gazetach jako gorszyciela publicznego i odstępcę. Gdy zaś dostrzegłem, że mimo tej ostrożności tajemnica się wydała i w kilku pismach zaczęto mi robić ostrzejsze niż zwykle przygryzło, darowałem wyżlicę, która u nowego właściciela, lubiącego spokój. nazywa się stale Normą. Niech ten przykład posłuży p. Suchorowskiemu za objaśnienie, czym się naraził i niesławę na swój utwór ściągnął. Trzeba było go ochrzcić co najmniej Normą.
Znałem pewną pannę, wobec której pragnąłem mieć jedno oko, ażeby nie widzieć całkowicie jej brzydoty, ale gdym ją raz ujrzał w żywych obrazach, pragnąłem mieć sto oczu, ażeby podziwiać jej piękność. Pamiętając o podobnych różnicach wrażeń, nie umiem powiedzieć, czy Nana p. Suchorowskiego jest tak technicznie piękną przy świetle dziennym, jak przy elektrycznym. Że zaś przy tym ostatnim jest piękną, ośmielam się twierdzić mimo zaznaczonego wyżej sądu jednej z gazet, według której ma to być "dzieło niepospolicie słabe". "Czemu krytycy - woła to pismo - nie chodzą raczej na wystawę systematyczną [?] i nie oglądają dzieł prawdziwie pięknych." Otóż ponieważ obejrzałem prawie wszystkie galerie Europy, niech mi więc na mocy tego wolno będzie nie schylić głowy przed surowym wyrokiem i powiedzieć, że jest to dzieło niezwykle ładne - przy świetle elektrycznym. Ażeby opinię uwolnić od twierdzeń warunkowych, p. Unger powinien wyprowadzić Naną z niegodnego jej ukrycia, wystawić na słońce i pozwolić beznamiętnej krytyce uczcić ten obraz należycie, jeśli na to zasługuje. Wtedy będziemy mogli odsłonić pracę widocznie utalentowanego artysty nie tylko od zniewag moralnych, ale od krzywd estetycznych, od bezmyślnych szczypań, od poniewierań, od całego tego krytycznego paskudztwa, którym nasza krytyka tak często się plami.
Dziwnie los zrządza: nie byłem nigdy wielbicielem Zoli i dziś bronię utwór, któremu on dał natchnienie; byłem zawsze wielbicielem Prusa i już po raz trzeci muszę go oskarżać. Ale i w te] skardze chciałbym mu złożyć dowód szacunku. Bo istotnie, nie zwracałbym uwagi czytelników moich na chimery i wyskoki, gdyby one się nie lęgły w głowie zdolnej do rodzenia pomysłów znakomitych. Natura dała Prusowi wielki talent powieściopisarski, on tymczasem chce go koniecznie zrobić socjologicznym.
Dzięki temu gwałtowi puszcza w świat od kilku miesięcy dziwolągi, przyćmiewa blask swego nazwiska majaczeniami, które do śmiechu pobudzają jednych, a do smutku drugich. Gdy czytam w "Nowinach" jego z potarganej logiki snute artykuły, zdaje mi się, że widzę lwa łapiącego myszy lub słowika udającego pisk nietoperza. Najcudaczniejsze twierdzenia łączy on z jakąś naiwną wiarą w ich mesjanizm i nawrócenie się narodu, a wziąwszy pozorny rozbrat z konserwatyzmem, głosi jakieś kopalne hasła, które w cywilizowanej ludzkości już niemal brzmieć przestały. Według niego np. "zbytecznym dodawać, że oświata szkolna nie wpływa na podniesienie się moralności. Równie dobrze oświecone, jak nie oświecone narody płacą podatek więzieniom. Owszem, przyjąć można za pewnik, że współcześnie z rozwojem oświaty występki stają się coraz bardziej skomplikowanymi... Doskonalenie rodzaju ludzkiego nie dzieje się pod wpływem elementarza. Rozwój ludności, bogactwa, wynalazków, całe mnóstwo społecznych instytucji mnożących się w każdym pokoleniu oto czynniki, które uszlachetniają dziką naturę człowieka." Humorystyczniej odezwać się trudno [1]. Pomijając bowiem, że "całe mnóstwo instytucji społecznych" jest przecie wynikiem oświaty, nikt dotąd nie odważył się utrzymywać, że dynamit i rewolwery, koleje żelazne i banki bardziej uszlachetniają człowieka niż nauka szkolna, która przecież zawiera nie tylko arytmetykę, ale i etykę. Ze zaś samo rozszerzenie zakresu wiedzy wpływa na moralność, dowodem tysiące surowo karanych przestępców, którzy dopuszczają się zbrodni tylko z ciemnoty. Ażeby zabobonny Bartek nie wykopywał trupa z grobu, nie odcinał mu palca i nie szedł za to do więzienia, poradzić może tylko wiedza, która go nauczy, że palec trupa cudów nie robi. W chwili gdy socjologowie i mężowie stanu najucywilizowańszych narodów powtarzają zdanie ministra francuskiego, że każdy grosz wydany na cele oświaty jest wydarty budżetowi więzień, publicysta polski wobec swego ciemnego ludu głosi moralną bezsilność szkoły. A gdy wszystkie państwa europejskie usiłują zaopatrzyć ją przymusem, tenże publicysta pisze, że ów przymus "zgwałciłby na próżno wolę innych, do wiedzy ochoczo się garnących". Uprzytomnijmy sobie tę logikę, ponieważ jest w społeczeństwie garstka ludzi, którzy dobrowolnie szczepiliby ospę i płacili podatki, więc dla niepogwałcenia ich woli nie trzeba wszystkich zobowiązywać do szczepienia ospy i płacenia podatków. Pięknie wyglądałoby państwo z tą swobodą! Prus zapomina, że wszelka powinność stanowiona jest nie tylko w interesie jednostki, ale i ogółu, któremu ona szkodzić może. Chociażby ów ogół nie dbał o życie jednego człowieka, narażającego się na chorobę, to dbać musi o innych, których on zarazi. Nie roztłukuję mnóstwa dziurawych orzechów, które na drzewie "Nowin" się rozmnożyły; te dwa wystarczą na próbę i dla okazania, że pisarz znakomity, uczciwy, do bogacenia swej literatury powołany, mąci ją jakąś dziką filozofią i już nie cofa pismo, ale po prostu wstecz na nim galopuje z dziecinną wiarą, że za nim kiedyś podążą "niezadowoleni". Los "Nowin", którym na obecnej drodze nie wróżymy pomyślnej przyszłości, może być przedmiotem troski tylko ich wydawcy, ale co nas istotnie boli, to dla nikogo niewątpliwe marnowanie się pięknego talentu i jego chociaż w ciasnym kółku przerażonych abonentów zawarte, ale stanowczo ujemne wpływy w tych sprawach, które nam ciążą najbardziej. Obecny strop naszego piśmiennictwa niegęsto zasiany gwiazdami, tym smutniejszym jest widok jednej z nich, która zamiast przyświecać społeczeństwu, uparcie bałamuci go w ciężkiej drodze.
Zresztą nie sam Prus jest przykładem połączenia talentu z krótkowidztwem socjologicznym. Nawet taki olbrzymi geniusz, jak Matejko, stwierdził już niejednokrotnie tę prawdę, że orły, wznosząc się nad chmury, po ziemi chodzić nie umieją. Otwierając przemową wykłady w krakowskiej szkole sztuk pięknych, rzekł on, zwracając się do Żydów: "A wy, uczniowie Hebrajczycy, którzy do naszej szkoły przybywacie, pamiętajcie, że sztuka nie jest handlową, spekulacyjną jakąś robotą, lecz pracą w wyższych celach ducha ludzkiego, w miłości Boga z miłością kraju złączoną. Jeśli wy chcecie tylko w naszym artystyczno-naukowym zakładzie nauczyć się sztuk pięknych dla spekulacji, a nie mieć ani wdzięczności dla kraju, ani żadnych dla niego obowiązków, jeśli wy, Hebrajczycy, żyjąc w naszym kraju od wieków, nie poczuwacie się do szlachetniejszych dla kraju naszego uczynków ani też chcecie być Polakami, to wynoście się z tego kraju, idźcie od nas tam, gdzie nie ma żadnej [?] ojczyzny ani wyższych uczuć miłości dla kraju, ani wyższych cnót ludzkich, w miłości ziemi poczętych." Zaiste Izraelici mogą dziś powtarzać z Jeremiaszem: "I rozproszę je między narody, których nie znali sami i ojcowie ich, a poszlę za nimi miecz." Zbyt wielkie są zasługi genialnego mistrza, ażebyśmy surowo liczyli mu ten grzech nieobywatelski i niczym nie usprawiedliwiony. Ale winniśmy zaprotestować przeciw nieopatrznemu ranieniu uczuć młodzieży izraelskiej tam, gdzie je tylko serdeczność ogrzać winna. Nie na targu, nie na giełdzie przemawiał Matejko, ale w przybytku sztuki, który przewrotnych spekulantów nie ściąga i złych instynktów do nadużyć nie uzbraja. Czymże ci przyszli artyści mojżeszowego wyznania mogą zasłużyć na to, ażeby ich w zadatku przyszłej hańby policzkować dziś groźbą wygnania z kraju? A jeżeli którykolwiek z nich zetrze sobie później z czoła pomazanie sztuki, to czyż oni tylko są jej przeniewiercami? Opluci, wzgardzeni, często pobici i zrabowani, przychodzą do szkoły, ażeby w niej ukształcić się, upodobnić do swych współobywateli, może nawet złożyć krajowi cenne owoce swych prac, i w tym dążeniu zastępuje im drogę mistrz - z batem w ręku? Nie, to nieludzko, to nieszlachetnie, to nie przystoi półbogom, to właściwe tylko dla lekkomyślnych Sylenów.
1 W obronie swych twierdzeń Prus powiada: "Statystycy dzielą się na dwa obozy. Jedni twierdzą, że oświata robi człowieka moralniejszym, drudzy, że robi go niemoralniejszym." Do ostatnich liczy Oettingena. Dowodzi to tylko, że nasz publicysta Moralstatistik Oettingena nie zna lub jego wniosków nie pamięta. Teolog dorpacki bowiem, zgodnie ze swym stanowiskiem, za warunek dodatniego wpływu oświaty kładzie wpływy religijne, ale wyraźnie powiada: "Czyż dlatego mamy ogólnie sławiony postęp nowożytnych usiłowań około oświaty ludowej znieważać lub łączyć się z tymi apostołami ciemnoty (Dunkelmannern), którzy ukształcenie szkolne samo przez się uważają za szkodliwe i uniemoralniające, a skutkiem tego poczytują za stosowne opierać się jego postępowi? Byłoby to nie tylko wylać dziecko z kąpielą, lecz bez kąpieli i środków oczyszczających zgasić mu światło życia (579)."