Nr 29, z 22 lipca 1882
Powszechna powinność wojenna. - Wspomnienia z kampanii francusko--pruskiej. - Zawiedzione nadzieje. - Rozpacz w małym miasteczku. - Przedmiot dla powieściopisarza. - Rozstrzelone kierunki uczuć wobec wojny egipskiej. - Nasza z niej korzyść. - Telegramy. - Błogie czasy panowania Ajencji Telegraficznej. - Jej stary styl. - Długotrwałość wpływu Seymoura na naszą prasę i jej namysły. - Skutki upałów. - Propozycja w "Korespondencie Płockim". - Na co nam wody wystarczy.
Od czasu wynalezienia telegrafu, kolei żelaznej i "koncertu europejskiego" we wszystkich wojnach, bez względu na to, gdzie się one toczą, przyjmuje gorący udział każdy ukształcony współczesny Europejczyk. Przez ciąg mego życia nie opuściłem ani jednej kampanii: odbyłem austriacką, holsztyńską, francusko-pruską, dahomejską, serbską, hercegowińską, turecko-rosyjską i inne wreszcie, które jeszcze tyle mi pozostawiły sił, że w egipskiej uczestniczyć mogę. Podobną kolej przeszli prawie wszyscy czytelnicy moi i wszyscy zapewne, jak ja, walczyli nie z bronią w ręku, lecz z uczuciami dla jednej lub drugiej strony w sercu. Nie śmiejcie się, bo jest to także mozół i często krwawy. Prosty żołnierz w szeregu, dopóki ma co jeść i pić, a nie szarpie go kula lub bagnet, cierpi w wojnie mniej niż zainteresowany w starciach narodów obserwator polityczny, który nie myśli o jednym pułku, ale jednocześnie o wszystkich, który ogarnia okiem cały rozwój walki i cieszy się lub boleje nad jej zwrotami. Jest on głównodowodzącym tej lub owej armii, bez prawa przesyłania jej rozkazów.
Z wojen w ciągu ostatniego trzydziestolecia najokropniejszą, jak sądzę, była dla nas francusko-pruska. Przynajmniej ja byłem w niej kilkanaście razy ugodzony i kilkakrotnie zabity. Dotąd czuję rany, gdy o niej pomyślę, rany tym boleśniejsze, że były tak niespodziewane. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy wpadł do mnie rano mój przyjaciel i zawołał uradowany:
- Francja wypowiedziała wojnę Prusom, na koniec zgniecie to podłe plemię!
- Czy zgniecie? - zapytałem wzruszony.
- O, niewątpliwie - odparł - posłuchaj, co pisze "Gazeta Warszawska".
I odczytał mi proroctwo Keniga, zapowiadające zgon Sodomy pruskiej pod deszczem kuł francuskich.
Uwierzyłem, a ponieważ nadszedł czas wakacyjny, z dobrą nadzieją, mimo pierwszych niepomyślnych doniesień, wyjechałem do domu, zaprenumerowawszy sobie zbiór ewangelii politycznych – "Gazetę Warszawską". Miasteczko, w którym mieszkali moi rodzice, wrzało zapałem wojennym. Z radością dostrzegłem, że począwszy od Lejbusia, rzeźnika, a skończywszy na podsędku, wszyscy zapisali się pod chorągiew francuską. Zwycięstwo było niezawodne. Uspokajałem też poczciwego rejenta, który Napoleonowi najlepiej życzył, gdy mnie zagadnął zdziwiony:
- Co to znaczy, proszę pana, że Francuzi tak się szarpać pozwalają? Te korowody pod Worth, Saarbrucken bardzo nieroztropne.
- Poczekaj pan - odrzekłem - dzik znosi ukąszenia kundla,
ale gdy go raz kłem zawadzi...
Od "Gazety Warszawskiej" spodziewałem się poparcia moich domysłów, ale i ona zaczęła śpiewać z innego tonu. Powoli i mnie ogarnął jakiś smutek. W kole mojej rodziny i znajomych zauważyłem również przygasanie złudzeń; na wszystkich twarzach czytać było można niespokojne pytanie: kiedyż ci Francuzi pobiją Prusaków? Nareszcie pewnego dnia siedzieliśmy w licznym gronie, gdy przywieziono ostatni numer dziennika.
- Czytaj! Czytaj telegramy! - zawołano zewsząd. Otwieram gazetę i czytam: "Berlin, 4 września. Armia francuska, otoczona pod Sedanem, poddała się. Napoleon przesłał swą szpadę ces[arzowi] Wilhelmowi..." - na dokończenie tego strasznego doniesienia zabrakło mi głosu. Uczułem ściskanie w gardle, łzy w oczach. Spojrzałem po obecnych: jedni osłupieli, inni oddychali ciężko, kobiety płakały. Własne, narodowe nieszczęście nie sprawiłoby większego wrażenia. Złowroga wiadomość obiegła wkrótce całe miasto. Widziałem na jego rynku zwykłego Żyda, sadownika, który trzęsąc się opowiadał jakiemuś mieszczaninowi straszną nowinę.
Przez kilka dni nie zaglądaliśmy do gazety, bo nam brakło odwagi. Ale raz wpada rejent i promieniejąc radością, woła:
- Aha, Metzu nie zgryzą, za twardy orzech. Ja mówiłem, że ten Bazaine uratuje wszystko. Czytaj pan...
Podał mi gazetę, w której istotnie znajdował się opis daremnych wysiłków armii niemieckiej oblegającej twierdzę. We wszystkich wstąpiła otucha. Niestety, na krótko: dzielny Bazaine okazał się niegodziwym kpem, poddał się Metz, poddał się Paryż, Niemcy opanowali Francję, a my czytaliśmy te przeklęte doniesienia z tym zobojętnieniem, z jakim słuchamy o pogrzebie drogich nam istot, których śmierć już opłakaliśmy.
Przypuściwszy, że wojna francusko-pruska słabiej lub silniej, ale podobnymi uczuciami zagrała na sercach całego kraju, słusznie powiedzieć możemy, że ona nas kosztowała wiele, żeśmy w niej przyjęli bardzo żywy udział, że odbicie się jej przebiegu w naszym społeczeństwie czeka na pióro jeśli nie historyka, to przynajmniej powieściopisarza.
Niepodobna nawet tego przybliżenie powiedzieć o toczącej się obecnie wojnie egipskiej. Jej echa słabo nas tylko muskają i sprawiają nam więcej rozrywki niż moralnego zainteresowania. Kto z nas komu życzy powodzenia: Anglikom, Turkom, Egipcjanom, Francuzom - nie wiem (wiem tylko, iż nikt - Niemcom). Prasa nasza bowiem jeszcze nie "zajęła stanowiska", a raczej co dzień zajmuje inne, zależnie od tego, czy swe artykuły tłumaczy z gazet niemieckich, czy francuskich lub angielskich. Dotąd też wojna egipska jest dla nas rodzajem walki byków, której przypatrujemy się ciekawie z rozstrzelonymi sympatiami. Dopiero gdy rozmaite "bezinteresowne" państwa europejskie zakraczą na łup i zaczną go rozdzierać, uczucia nasze przybiorą wyraźniejszy i bardziej skupiony kierunek. Co do mnie, pragnąłbym życzyć tryumfu Arabiemu, gdyby to nie był zwykły zbój, który nie gardzi żadnym środkiem dla osobistej korzyści i o uległej mu "partii narodowej" myśli mniej niż o swoim haremie. [...]