Nr 14, z 8 kwietnia 1882

Po siedmiu tygodniach. - Rozmyślania w wagonie. - Towarzysz podróży. - Obłąkany ziomek. - Zwykła postać obłędu. - Wydarte kartki i ciągłość osnowy. - Towarzystwo pomocy naukowej dla gimnazjów. - Jego rodowód. - Rozmaite sposoby usunięcia zapory. - Głos "jednej przychylnej i odważnej duszy". - Zrzeczenie się walki koguciej z lubelską kurką. - Uspokojenie jej co do miłości i nienawiści. - Dwie mogiły. - Chwiećkowski i Moskalewski.

Siedem tygodni upłynęło od ostatniej mojej z wami, czytelnicy, rozmowy, przez sześć tygodni nie widziałem kraju, nie czytałem polskiego pisma. Siadłszy więc w Wiedniu do wagonu, który miał mnie przerzucić do Warszawy, zacząłem przypominać sobie, na czym stanąłem w spisywaniu historii wypadków bieżących, i rozmyślać, co w nim przypuszczalnie się stało. Nie wątpiłem, że któreś z pism powołało miłosiernych do składki, że p. Lindley przyjechał do Warszawy, że grono nieczynnych dotąd zbawicieli kraju postanowiło ułożyć nową, jedynie potrzebom kraju odpowiednią, a do wielu innych podobną gazetę, że Żydzi z chrześcijanami kilkakrotnie pocałowali się i kilkakrotnie pokazali sobie zęby, że wyprawiono komuś jubileuszowy obiadek, że, słowem, powtórzyły się wszystkie zwykłe zwrotki naszego życia. Ale co więcej ? W wagonie siedziało nas czterech: oprócz mnie jadący do Podwołoczysk Anglik i dwu Niemców, z których jeden, handlarz serami, zdawał się chcieć wydoić drugiego, dostawcę mleka. Dwaj ci ludzie tak byli zajęci rozmową, a trzeci tak uparcie milczał, że bez przeszkody mogłem oddać się moim rozmyślaniom na temat możliwych zdarzeń, jeśli nie w kraju, to przynajmniej w Warszawie. Nareszcie pociąg stanął, drzwi się otworzyły, wszedł świeży towarzysz podróży i usiadł naprzeciw Anglika. Wychyliwszy się przez okno, przeczytałem półgłosem napis na dworcu kolejowym: Dziedzic.

- Nie Dziedzic, ale Dziedic - odezwał się nowo przybyły po polsku - lud ma słuszność: siadł na siedle siedliskiem wojewoda...

Zastanowiłem się nad tą lingwistyczną uwagą, przekonany, że w niej odnajdę jakąś myśl głęboką.

Tymczasem mój rodak mówił dalej po polsku, zwróciwszy się do Anglika:

- To rzetelna głupota żądać straży ogniowej z Bielska, kiedy się pali w Ustroniu. Powiedziała matka nasza, że za daleko. Fi!-stu!-ła!...

Pijany, pomyślałem sobie i uczułem rzeczywisty smutek. Po długiej bowiem wędrówce śród najrozmaitszych narodów trzeźwych spotkać pierwszego ziomka pijanym - widok wcale nie rozweselający. Jak na nieszczęście bezprzytomny ciągle prawił do Anglika, który go słuchał lekko uśmiechnięty.

- Ten pan jest Anglikiem, nie rozumie wcale po polsku - rzekłem chcąc przerwać tę przykrą scenę.

- A! Nie rozumie - bąknął nowo przybyły - to go będę bawił po germańsku.

I znowu zaczął pleść po polsku:

- Pan jesteś Anglik, ale musisz wiedzieć, co znaczy mości dobrodzieju, inaczej - moszterdzieju, inaczej - mcibdzieju, inaczej - mosindziu, inaczej - mdziu, inaczej - dziu, inaczej - u!u!u!

Tu zawył tak przeraźliwie, że wszyscy spojrzeli na niego zdumieni. Wolałem sam spożyć grzech swojski, niż patrzeć na urąganie cudzoziemców i dlatego spróbowałem przeciągnąć do rozmowy ze mną mojego rodaka.

- Dokąd pan jedziesz? - spytałem.

- Powiedzieć mu w te głupie oczy, że jest osieł - odrzekł wzburzony. - Bóg najwyższy, ojciec nasz, pamiętaj pan, że nasz, kazał mu nam świecić, a on odwrócił gębę do Niemców. O, ale ja mu to wszystko palnę, bez ogródek... Pru! Stój! Wysiadam - do księżyca!

Pociąg, dojechawszy w tej chwili do stacji, zatrzymał się, a konduktor otworzył drzwi wagonu.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - rzekł mój ziomek, powstawszy i zdjąwszy kapelusz - żegnam panów, proszę mi podać, ale nie lewe, tylko prawe ręce, bo kto jedzie do księżyca, musi uścisnąć prawe.

I wyszedł. Odgadłem, że to nie był pijany, ale obłąkany. Biedak ten pozostawił w duszy mojej bardzo bolesne wspomnienie. Rozmyślałem nad nim długo i zdawało mi się, żem spotykał już nieraz ten rodzaj pomieszania zmysłów. Każdy naród ma swoją własną postać obłąkania. Zastanówcie się dobrze: czy nie widzieliście u nas ludzi, którzy natrętnie czyszczą każdemu język, którzy przemawiają do cudzoziemców mową dla nich niezrozumiałą i chcą cały świat przekonać do swego mości dobrodzieju, którzy twierdzą, że Bóg dla nich jedynie stworzył ciała niebieskie, i którzy kłócą się z księżycem, że do innych twarz swą zwrócił? Tak, to są punkty naszego obłędu. Gdyby zbadać nasze walki, starcia polemiczne i niezgodę stronnictw, kto wie, czy w tych sporach nie odnalazłyby się owe punkty, owi podróżni robiący wrażenie pijanych, a będący właściwie nieszczęśliwymi wariatami.

Na to wrzeciono nawijając przędzę smutnych dumań, wróciłem do Warszawy, do mego stolika, do stosu gazet, z których miałem wypełnić dwumiesięczną blisko przerwę w znajomości spraw miejscowych. Przeczytałem najlepiej poinformowane dzienniki - i zdawało mi się, żem przeczytał kilkadziesiąt kart powieści, które by można z niej wydrzeć bez zerwania ciągu osnowy, które nie posuwają akcji ani o krok dalej. Nie czuję wcale, żem był daleko, dzień wyjazdu doskonale się wiąże z dniem powrotu, przedziela je tylko jakaś krótka poobiednia drzemka, w której przyśnił się jen. Skobielew łączący Słowian nienawiścią do Niemców i p. Kirszrot-Prawnicki polonizujący Żydów przydomkami. Zresztą cicho - czasem tylko odezwie się głos ratuszowego kaznodziei i chór czczących go za dobre chęci sprawozdawców. Nie jest to wyrzut, ale spowiedź z wrażenia. Wiem ja bardzo dobrze, że nie my sami jesteśmy sprawcami tego naszego kręcenia się na jednym miejscu, przesunięcie jednak odpowiedzialności nie zmienia faktu. Oswoiwszy się z nim znowu, biorę moje opuszczone taczki i po nie utorowanej drodze zaczynam pchać je wytrwale.

Co w nie wrzucić? Gdy bryły złota wykopać nie można, trzeba zbierać drobne grudki i przemyte oddawać skarbowi dobra publicznego. Grudką taką jest bez wątpienia projekt grona ludzi energicznych, którzy zamierzyli starać się u władzy o zatwierdzenie ustawy towarzystw pomocy naukowej dla kilku gimnazjów warszawskich. Warto przypomnieć rodowód tej myśli. Przed kilku laty minister oświaty wysłał okólnik zalecający tworzenie przy gimnazjach podobnych stowarzyszeń. Na to urzędowe hasło w wielu miastach nauczyciele wypracowali statuty i przesłali właściwą drogą do zatwierdzenia. Wiatr te listki porwał, poniósł daleko, ale tak je gdzieś zarzucił, że ani jeden nie zaszczepił się i nie rozwinął. Dziwną albo raczej całkiem naturalną koleją losu zlecenie ministerialne pozostało ową zapowiedzią in hoc signo vinces , w imię której armie śmiałych zapaśników zwyciężać chciały, ale wodzowie im nie pozwolili. Gdy drogę nam zastąpi twarda skała, próbujemy ją rozmaitymi sposobami usunąć. Jedni ją chcą zlizać, drudzy zdmuchnąć, inni roztopić, inni rozbić, inni przebić. Przebili ją właśnie ludzie, którzy pracowali nad uzyskaniem sankcji urzędowej dla towarzystw pomocy naukowej. Skała nie ustąpiła, ale gdy raz przewiercony został przez nią tunel, wszystkie pociągi miłosierdzia publicznego będą mogły swobodnie i bezpiecznie przejeżdżać z pomocą dla uczącej się młodzieży. Naturalnie życzę powodzenia śmiałym inżynierom, a chociażby skutki nie uwieńczyły ich pracy, pozostanie zawsze do uszanowania ich wytrwałość.

Życzenie moje w tym kierunku rozciągam tak daleko, że pragnąłbym również towarzystw pomocy naukowej dla młodzieży żeńskiej. Gdyby zaś one powstały i gdyby szanowna moja przeciwniczka z "Gazety Lubelskiej", p. Lublinianka, przed podjęciem na nowo swego tak szczęśliwie rozpoczętego zawodu literackiego zapisała się do szkoły, radziłbym dać jej nadzwyczajne stypendium w nadziei, że jakie takie ukształcenie uwolni p. Konopnicką od muchy, która topiąc się w jej kałamarzu, sądzi, że uniemożliwi poetce maczanie pióra. "Przed kilku tygodniami [czytelniku, weź się za boki, bo śmiech ci je rozsadzi] cały prawie ogół czytający i myślący był zainteresowany pewną krytyką w "Gazecie Polskiej", potem zdziwiony, a nawet oburzony gwałtowną [!] napaścią "Prawdy" i "Nowin" na autorkę wspomnianego artykułu." Pomimo jednak tego zainteresowania się i oburzenia, które sięgało od Koszyc aż do Dersuniczek, -po tych "preliminacjach" - jak się wyraża Lublinianka – "wszystko ucichło, jakby zaklęte laską czy batogiem czarodzieja". Znalazła się przecież śród "niebogich" śmiała Judyta, która odciąwszy głowę Holofernesowi z "Prawdy", złożyła ją w ,,Gazecie Lubelskiej". Mamże się bronić? Chociaż niestary, za stary już jestem na to, ażeby przypiąwszy ostrogi kogucie, dziobać lubelską kurkę. Niech sobie grzebie i szuka ziarnek tam, gdzie je znajduje, i niech nie połyka pereł pani Konopnickiej, skoro się nimi dławi. Na zmianę gustu mogłaby tylko wpłynąć szkoła, w której właśnie rad bym zaprotegować szanowną Lubliniankę. Rozstając się po krótkim spotkaniu, winienem ją uspokoić tylko w jednym względzie. P[ani] Kowerska, siejąca "miłość", rozgniewała się na p. Konopnicką, siejącą ,,nienawiść". Otóż, gdy zauważyłem, że wolę ostatnią niż pierwszą, p. Lublinianka, która sprowadziła literaturę do alei westchnień, wywnioskowała, że ja wolę nienawiść Konopnickiej niż miłość Kowerskiej. Jezu Chryste! Obu tych pań nie znam, choć niejednako je cenię. Ja tylko chciałem powiedzieć, że wolę bohomazy Siemiradzkiego niż arcydzieła p. Przetaczyńskiej. Tak jest, o, "jedna przychylna [pani Kowerskiej] i odważna duszo"!

Powróćmy jednak do rzeczy poważniejszych.

Umieramy prędzej, niż żyjemy; zastałem dwie świeżo usypane mogiły, na które prasa nasza włożyła zaledwie reporterskie wieńce : umarł dr Chwiećkowski i Moskalewski. Znałem obu, a chociaż szczęśliwi już po meczami życia odpoczęli, żałuję ich serdecznie. Chwiećkowski był osobistością u nas niezwykłą. Wróciwszy z długiej pokuty do kraju, zamieszkał jako lekarz z bratem, księdzem, w Włocławku, gdzie nasiąkł goryczą, którą oddychał do zgonu i którą rozlewał w swych pismach - nienawiścią do klerykalizmu i jego poświęconych przedstawicieli. Gdy już wszystkie siły zrujnowanego zdrowia w nim dogasały, ta jedna paliła się ciągle. Z niej również poczęło się obszerne, dwutomowe, w roku 1877 wydane dzieło Siła i materia, czyli stopniowy rozwój pojęć o tych przedmiotach. Nie jest to praca oryginalna, nawet nie dość krytyczna. Mało obeznany z wielu przedmiotami nauk ścisłych, a nadto posiłkujący się przeważnie tłumaczeniami książek pomocniczych, Chwiećkowski popełnił w swej pracy wiele błędów i nieścisłości, zszył ją dość luźnie z wypisów, ale niezależnie od tych uchybień należało w nim uznać i uszanować chęć wpuszczenia do naszej literatury prądu świeżych i niepodległych myśli, wypłoszenia z niej ultramontańskich szczurów, które niszczą umysłowość narodu. Z książką tą (której grubość uwolniła autora w naszej krytyce od kary) zbliżył się on do mnie; powiedziałem mu szczerze, co o niej myślę. Zmartwił się i zaczął pisać nowe rozprawy, które mi składał. Nie radziłem mu ich drukować, bo były powtórzeniem twierdzeń znanych. Osłabiło to zapał autorski w starcu, ale nie osłabiło jego nienawiści do "ogłupiaczów",.. Przed rokiem przyszedł pożegnać się ze mną, wyjeżdżając do Meranu; już dogorywał, ale jeszcze zajmowała go myśl przeciwdziałania klerykalizmowi, z którą prawdopodobnie umarł. Kiedy i gdzie, nie wiem, czytam tylko w pismach o otwarciu przez Towarzystwo Lekarskie jego testamentu, w którym cały swój majątek zapisał na użytek nauki. A więc powiedzieć można, że w ciężkiej walce wytrwał do końca.

Śmierć jest jedną z największych niespodzianek. Rozmawiając z konającym starcem, nie możesz uwierzyć, ażeby on jutro był tylko martwym ciałem. Cóż dopiero, gdy wyjmiesz z koperty żałobny plakat, zawiadamiający cię o zgonie człowieka, w którego młodą, świeżą twarz jeszcze przed kilku tygodniami patrzyłeś z zadowoleniem. Taki kwiat właśnie pożarła śmierć w Moskalewskim. Po co ten człowiek dwadzieścia osiem lat żył, po co się uczył, męczył, walczył, ażeby tak młodo lec w grobie? Chyba utuczony prosiak zrozumie celowość w naturze. W tym młodzieńcu straciło społeczeństwo nasze jeden z najlepszych charakterów i jedną z najlepszych zdolności. Po ukończeniu studiów w Lipsku został laborantem chemii przy Instytucie Rolniczym. Zmuszony był opuścić tę posadę, ale później przyjął znowu obowiązki gospodarza w majątku instytuckim, które go bardziej ubezpieczały od upokarzającej zależności i wybryków. Na tej służbie zmarł. Zanim do niej wstąpił, obchodził naszych możnowładców z prośbą założenia stacji doświadczalnej. Z każdej takiej kwesty przynosił .pełną torbę pięknych słów, które nieraz wysypywał z niej przede mną z półwesołym i półsmutnym śmiechem. Był zbyt młodym, ażeby się łudzić krótko. Nie rozczarowywałem go, gdy jednak na jego publiczną odezwę nie otworzyły się podwoje kas ogniotrwałych, gdy sami ziemianie nie poparli jego myśli nawet moralnie, zawiesił ją na kołku daremnych marzeń i poszedł za chlebem. Dla niego lepszy odpoczynek w grobie, ale społeczeństwo potrzebowało jego życia. Gdyby słyszał, powiedziałbym mu, jak go żałuję.

 


LIBERUM VETO