Nr 5, z 4 lutego 1882
Pogadanka z Prusem o "p i e r w s z e j wyprawie polskiej do Afryki". - Przyczynowy związek. - Czy można być Kolumbem. - Drogi inserat. - Potrzeby niezbędne i wyższe. - Opóźnianie się Lejbusiów wobec jezior Liba. - Czy odkrycia są warunkiem cywilizacji narodów. - Paw i papuga, koza i żyrafa. - Kwalifikacje p. Szolc-Rogozińskiego. - Czy warto. - Pod godłem kaprysu pańskiego. - Dwa brylanty. - Wielkość Buckle'a jako przeszkoda do złotego medalu.
B. Prus tak głęboko kryje nieraz swój humor, iż czytając dwie jego apologie "pierwszej wyprawy polskiej do Afryki", sądziłem, że pod maską ich powagi śmiech dojrzę. Omyliłem się. Prus poparł myśl złożenia 10 tysięcy rubli na ołtarzu nadziei odkrycia jezior Liba - zupełnie serio. Trudno, szacunek dla przeciwnika nie pozwala mi cofnąć się .od tej sprawy i przekazać ją tam, gdzie ona właściwie i bez naszego udziału powinna być rozstrzygnięta - w pismach humorystycznych.
Ponieważ Prus poodłamywał kolejno w "Kurierze Warszawskim" ostrza moim argumentom, przeciw tej zabawnej wyprawie skierowanym, więc muszę je naprawić. "Bardzom ciekawy - powiada on - jakie też były: drogi, szkoły, instytucje ekonomiczne i podręczniki geograficzne w Rzeczypospolitej Genueńskiej, w Hiszpanii, Portugalii i Anglii, w tych czasach, kiedy Marco Polo, Kolumb, Cook albo Magellan robili swoje wyprawy? Historia nie .wykazuje przyczynowego związku między bitymi drogami i śmiałymi odkryciami." Uwaga ta robi na mnie takie wrażenie, jak gdybym słyszał ojca, który upomniany za to, że chce zbudować teatrzyk swym nieukształconym, głodnym i obdartym dzieciom, rzekłby: Rzymianie nie znali ani gimnazjów, ani befsztyku, ani butów, a jednak stawiali olbrzymie teatry! Hiszpanie w epoce swych odkryć nie posiadali wielu środków, które my dziś posiadamy, ale względnie do czasu mieli lepsze niż my drogi i szkoły, a nawet podręczniki geograficzne, jak o tym bardzo łatwo przekonać może Geschichte des Zeitalters der Entdeckungen O. Peschla. A jeśli przystoi porównywać "pierwszą polską wyprawę do Afryki" z wyprawą Kolumba, to przypomnieć warto, że Kolumb nie wykazywał wcale współczesnym "wyższych celów", lecz przedstawiał im "korzyści", i, jak wiadomo, nie szukał nowych krajów, ale nowej, krótszej drogi handlowej do Indii. Zresztą sama możliwość rezultatów naukowych nie jest podobną. Wówczas znano część kuli ziemskiej, dziś znamy całą, pozostaje nam tylko zbadać dokładniej szczegóły geograficzne. Pomiędzy odkryciem Ameryki a odkryciem źródeł Liby (które tyleż kosztować będzie) zachodzi olbrzymia, mniej więcej taka różnica, jak między zasługą Kolumba a p. Szolc-Rogozińskiego. Od czasu znalezienia Ameryki i opłynięcia ziemi sława Kolumbów i Magellanów przestała być wakującą. Nie łudźmy się. Gdyby nawet "pierwsza wyprawa polska do Afryki" cel swój osiągnęła, tj. zbadała jeziora Liba, naukowa jej zdobycz skurczy się w najobszerniejszych dziełach geograficznych do kilku wierszy wzmianki, w której nie będzie jednego słowa ani o p. Szolc-Rogozińskim, ani o polskiej ekspedycji, ani o 10 tysiącach rubli ofiary. Chwała nasza brzmieć będzie tak: jeziora Liba, znane bliżej od roku 1882, rozpościerają się na X przestrzeni i łączą się z Y i Z rzekami. Przyznajmy, że ten bezimienny inserat naszej zasługi dla "cywilizacji" będzie wyglądał dość skromnie, kosztował dość drogo i wcale nie pomoże, ażeby "nasze społeczeństwo figurowało w naukowych dziejach świata" - jeżeli dotąd nie figuruje.
Robiąc dla nas miejsce w Panteonie i godząc się na korzyści z dróg bitych, Prus pyta: "Czy to znaczy, że społeczeństwo obok "niezbędnych" potrzeb nie posiada już "wyższych" potrzeb, że jest nieskończenie ważniejszym, ażeby Lejbuś z Miechowa stanął o kwadrans wcześniej w Końskowoli, aniżeli to, żeby Rogoziński stanął między odkrywcami?" Zdziwiły mnie niezmiernie te słowa w ustach człowieka, który jest u nas może najwymowniejszym rzecznikiem potrzeb "niezbędnych", a który nagle zdaje się wołać:
Królu Janie, niech diabli wezmą Multany, trzeba bronić Wiednia! Co Prus powiedziałby o mnie, gdybym wtedy, kiedy on tak dzielnie i tak skutecznie dzwonił na Kasy Rzemieślnicze, odezwał się do ogółu: Po co wy dajecie składki na tę marną biedę domową? Czyż społeczeństwo nie posiada "wyższych" potrzeb? Czy jest nieskończenie ważniejszym, ażeby Marcin włożył kawał chleba do gęby, niż żeby Kubary, który dotąd badał wyspy australskie kosztem Holendrów, otrzymał od nas kilkadziesiąt tysięcy rubli i wprowadził nasze społeczeństwo do dziejów naukowych świata? Powiedziałby wtedy, że utkwiłem głową w obłokach, a ziemię swoją czuję tylko nogami. Zapewnie, spóźnienie się Lejbusia o kwadrans jest jako dowód potrzeby gościńca bitego z Miechowa do Końskowoli zbyt mało ważnym. Ale jeśli uwzględnimy, że na tej drodze spóźniają się tysiące Lejbusiów i nie-Lejbusiów przez wieki, że na niej biedny lud niszczy swoje wozy i konie, że ruch transportowy ulega zwłoce, a jego koszta zwiększeniu, to suma korzyści z dobrej drogi wyrówna bardzo łatwo zyskom z odkrycia jezior Liba.
Cywilizacja, powiada Prus, jest to olbrzymi wyścig, któremu my tylko przypatrujemy się z boku. Naprzód żarty, kochany kolego. My nie na przedzie, ale i nie z boku tego wyścigu. Posiadamy bowiem poezję wyrównywającą najbogatszym, w malarstwie nie ustępujemy dziś nikomu, beletrystyka nasza także wstydzić się nie potrzebuje, dziejopisarstwo liczy wielu badaczów znakomitych, inne umiejętności dotrzymują kroku ogólnemu pochodowi wiedzy, przemysł rozwinął się w niektórych gałęziach świetnie, a że nie odkryliśmy ani jednej wyspy, to wcale nam nie zamyka wstępu do koła narodów cywilizowanych. Hiszpania odkryła całą część świata, a jednak dziś w Europie nie promienieje. Szwajcarowie, którzy nie urządzają wypraw do Afryki i którzy serdecznie rozśmieliby się, gdyby im 'kto myśl taką podsunął, nie spadli przez to z hipoteki cywilizacji. Czesi także nie sięgają po wawrzyny żeglarskie i wolą bić drogi lub zakładać szkoły, a przecież nie "stoją na boku". Zaiste, byłby to niezmiernie tani wkup do bractwa cywilizacji, gdyby wystarczało zbadać nieznane jezioro lub źródło rzeki. Wysilanie zaś pustej kieszeni na popis przed światem może tylko wzmocnić ten tytuł pawia i papugi, na który już zasłużyliśmy, a który Słowacki słusznie nam w oczy rzucił. Tak zwane "wyższe cele" muszą być proporcjonalne do sil i środków. Gdyby koza mówić umiała i gdybyśmy jej zachwalali smak liści palmowych, odrzekłaby nam niezawodnie: skosztuję, jak będę miała szyję żyrafy.
Obrońcy " pierwszej wyprawy polskiej do Afryki" zapomnieli nadto, że jej przywódca nie złożył dotąd żadnego dowodu zdolności w tym względzie. O "pewnych" - jak się Prus wyraża - kwalifikacjach geograficznych p. Szolc-Rogozińskiego wiemy zaledwie tyle, że służył w marynarce rosyjskiej. Pamiętajmy więc, że pomocy naszej nie wzywa żaden Reclus, żaden Nachtigal lub Bastian. Widzimy tylko młodego człowieka, który posiada dobre chęci i odwagę, który wszakże może wrócić z tą tylko nowiną, że z powodów od niego niezależnych do jezior Liba dostać się nie mógł.
Wobec tego pytam raz jeszcze: czy na cel, który w najpomyślniejszym wypadku obiecuje korzyść naukową drobną, a materialnej żadnej, i który być może zbytkiem najpotężniejszych narodów, czy na taki cel warto wyciskać 10 tysięcy rubli ze społeczeństwa, które w ciągu jednego roku dało kilkadziesiąt tysięcy rubli na Kurpiów, kilkanaście na Kasy Rzemieślnicze, kilkanaście na Kasę Mianowskiego, kilkadziesiąt na pomnik Mickiewicza i sto kilkadziesiąt na poszkodowanych Żydów?
W odpowiedzi na to pytanie z Prusem się nie zgodzę, chyba wtedy, gdy on poczciwe swoje serce z pierwszego porywu uspokoi, a p. Szolc-Rogoziński... z wyprawy powróci.
Że zaś pojedzie, ani na chwilę nie wątpiłem i nie miałem wcale zamiaru rozdzierać dumnie powiewającej na statku belgijskim flagi "pierwszej wyprawy polskiej do Afryki". Byłem od razu przekonany, że arystokracja nasza, która na przedsięwzięcia poza krajem zawsze ma dłoń pełną i swoich nie opuszcza, która chętniej sprawi folblutom angielskim mahoniowe żłoby niż Mickiewiczowi pomnik, poprze ten wyskok. Chciałem powstrzymać jedynie dla lepszego celu ofiarność tych ludzi, którzy na każde publiczne wezwanie ze skromnym swoim woreczkiem spieszą i każdą potrzebę składkami zasypują. Pod godłem hojnego kaprysu pańskiego niech sobie "pierwsza wyprawa polska do Afryki" jedzie, ale niech od ogółu nic więcej nie zabiera, prócz życzenia szczęśliwej podróży.
Ostatni zeszyt "Warszawskich Uniwersitetskich Izwiestij" zawiera, między innymi, wiązkę relacji profesorskich z rozpraw konkursowych. Śród tych relacji znajdują się dwa brylanty, na które zwracam uwagę czytelnika. Prof. K., który jednemu studentowi policzył za godną listu pochwalnego zasługę napisanie 64 arkuszy (str. 24), o pracy drugiego tak się odzywa: "Streszczając wyżej powiedziane, a nadto mając na względzie szczególnie jasność wykładu, dalej, pewną wstrzemięźliwość poglądów i wyrażeń autora (z niektórymi, rozumie się, wyjątkami, jak np. na str. 97, gdzie Buckle nazwany wielkim!), a wreszcie przeważną w jego pracy prawidłowości języka, sądzę, że rozprawa ta może być zaszczycona medalem srebrnym." Ach, jakże niewiele brakowało! Gdyby student był tylko nazwał Buckle'a małym, otrzymałby niezawodnie złoty medal, zwłaszcza że włada tak prawidłowo językiem. Ale jakże wtedy nazwałby swego mistrza? Ludzie są nieostrożni: skracając wielkość olbrzymów, nie widzą, że wtedy sami stają się niewymierni. Jeżeli Buckle'a uznamy małym, iluż wówczas mędrców będzie widzialnych tylko pod mikroskopem?
Ale pst! Cicho! Niech świat się nie dowie, że my, którzy urządziliśmy wyprawę do Afryki, za winę naukową poczytujemy studentowi, że Buckle'a nazwał wielkim. I to jest vero, nie ben trovato. Wesoło być musi w grobie wielkiemu - przepraszam - małemu historykowi, jeśli to słyszy.