Nr 350, z 19  grudnia 1880

"I to pachnie, i to nęci." Jaka szkoda, że Galicja nie potrzebuje dwu marszałków sejmowych, boby sobie wybrała i hr. Jana Tarnowskiego, i ks. Eustachego Sanguszkę. Pierwszy - jak powiada krakowski korespondent "Echa" - jest człowiekiem "o imieniu tak pięknie brzmiącym". Drugi, no, drugi także "imieniem do tej godności zdaje się być wskazanym". A co, czy to nie zasługi? Czegóż więcej potrzeba do marszałkostwa nad "pięknie brzmiące imię"? To wystarczy za rozum, uczciwość, mądrość polityczną, za wszystko. Gambetta! Fuj! Nie przeczymy, że marszałek izby francuskiej posiada wiedzę, zręczność, dowcip, wreszcie talenty męża stanu, ale jakże brzmi jego imię! Czy podobna, ażeby porządnemu narodowi przewodniczył na sejmach jakiś tam Gambetta! Pomyślmy tylko: Gam-bet-ta. Mimo woli usta się wykrzywiają. Albo nawet Disraeli - Izraeli!. Co innego lord Beaconsfield. Słyszycie państwo: lord of, a do tego Beacons-field? W nazwisku słychać nieco i wielkiego filozofa, i wielkiego muzyka. Wyrzućmy jedną literę, będzie Baco, odłammy ostatnią zgłoskę, będzie Field. Chociaż to jeszcze nie hrabia Tarnowski lub książę San-gusz-ko! Zapobiegam złośliwemu pytaniu czytelnika, który mógłby mnie zagadnąć: dlaczego Tarnowski "brzmi pięknie", a np. Zieliński niepięknie? Przecież są Tarnowscy blacharze, krawcy, szewcy, a jednak ich nazwiska nie brzmią pięknie i nikomu by na myśl nie przyszło zrobić ich marszałkami? Zapewnię, ale też co innego jest Tarnowski, a co innego hrabia Tarnowski. Chociaż zachwycamy się nazwiskiem, właściwie blask pada od tytułu. Wyobraź sobie, czytelniku, latarnię. Dopóki nie zapalona, jest sobie prostym, żelaznym lub drewnianym słupkiem z oszkloną na wierzchu kopułką, która nie daje światła nawet prostej łojówki. Dopiero gdy się w niej gaz wieczorem palić zacznie, jest ona jaśniejsza niż wszystko, co ją otacza. Podobnie z nazwiskami. Tarnowski sam w sobie (zwłaszcza od czasu, jak tym nazwiskiem szewcy się przyozdobili) nie czaruje żadnym szczególnym urokiem, ale hrabia Tarnowski - gazowa latarnia, fiu, fiu! Ot, dlaczego hr. Jan Tarnowski lub ks. Eustachy Sanguszko tak "brzmią pięknie" dla pewnych naszych współobywateli i kwalifikują się do laski marszałkowskiej. Zresztą gdybym był pewnym, że samo brzmienie coś znaczy, postarałbym się nazwać Blagaserwilistapapuprtutufigajtys, a wtedy niezawodnie obrano by mnie co najmniej namiestnikiem Galicji. Wprawdzie chłop tak jak dziś cierpiałby nędzę, jezuita gospodarowałby bez przeszkody, literatura płodziłaby strawę dla zakrystii, skarb państwa nie obawiałby się stracenia dochodu od dzienników, dobrobyt kraju i jego oświata spadłaby do najgłębszej niziny - ale ja brzmiałbym pięknie.

Że warto jest pięknie brzmieć, przekonał nas Kajzer, ogier angielski, który w przejeździe do stajni p. Grabowskiego, na prośby swych wielbicieli, raczył się zatrzymać w Warszawie. Gdyby do nas przyjechał Darwin lub Helmholtz, z pewnością nie powitalibyśmy ich z takim entuzjazmem. Folblut! A folblutów u nas tak mało, tak "przerzedziły się ich szeregi", że aż jedna z gazet radzi "wcześnie ich wprzęgać". Toteż bardzo słusznie pisma, które nie zajmują się wydaniem pośmiertnych dzieł Bartoszewicza lub historią filozofii Langego, uczciły obszernym wspomnieniem angielskiego ogiera. Nie umiem wam, czytelnicy, wypowiedzieć, jak się cieszę, że u nas nie wygasł jeszcze duch tradycji, duch czci dla arystokracji, zarówno ludzi, jak zwierząt. Widocznie jeszcześmy nie zepsuci, nie zarażeni zgniłym demokratyzmem Europy, pojmujemy moralną wartość krwi, nawet końskiej. Witam cię więc, szanowny Kajzerze, i żegnam; smutek mój ukoi po twoim odjeździe ta tylko pociecha, że czcigodną twoją postać może odbiją i na wieki zachowają te pisma ilustrowane, które nie mają miejsca dla zasłużonych ludzi. Helmholtz i Kajzer - czy można się wahać w wyborze i domyśle, które oblicze ciekawiej pragniemy oglądać?

Co do mnie, najbardziej pragnąłbym przypatrzyć się zawstydzanym twarzom krytyków, oceniających komedie, dramata lub odczyty swoich redaktorów i współpracowniczych kolegów. Ludzie ci, nie chcąc narazić się na zarzut stronności, opisują swych dobrodziejów i towarzyszów jak wężów. "Wczorajsze przedstawienie - powiada jeden o sztuce własnego redaktora - było niejako zatwierdzeniem tego wyroku uznania [komisji konkursowej] w ostatniej instancji [!], bo przez publiczność najpierwszego z polskich teatrów. Licznie zgromadzona publiczność była widocznie w tym ciepłym [sic], wesołym usposobieniu, w jakim znajdują się np. zasiadający do stołu biesiadnicy w przekonaniu, że obiad będzie smaczny, bo go dobry kucharz gotował. Zresztą większa część obecnych, a może wszyscy kosztowali już gdzie indziej potraw, które im podać miano, ściągnęła ich jednak nadzieja, że będą je mieli jeszcze lepiej, wytworniej tym razem podane." Słowa te zdradzają, prawda, usiłowania owinięcia gorzkiej pigułki pewną przesadą, gdyż ja np., również słuchacz tej sztuki (dzięki ogólnej amnestii sprawozdawcy zaliczony do ,,publiczności wyborowej"), wcale nie "kosztowałem gdzie indziej potraw" tego "dobrego kucharza"; ale jakaż jednocześnie surowość! Co to jest powiedzieć w oczy swojemu redaktorowi, że wczorajsze przedstawienie twojej sztuki było zatwierdzeniem poprzedniego o niej wyroku "w ostatniej instancji", tj. od której żaden krytyk apelować nie może. Takiej niegrzeczności nie odważył się dotąd nikt napisać nawet Molierowi i Fredrze.

Nie będę przytaczał innych niemiłosiernych sprawozdań, w których stosunki zmuszały recenzentów do nadzwyczajnej surowości, bo nie chcę tym przedrukiem kompromitować szanownych jej ofiar. Wolę tylko zawołać rozpaczliwie: litości, panowie krytycy, litości nad waszymi redaktorami i kolegami. Patrzcie na prasę postępową, tam nie robią sobie ceremonii. Gdy który z jej redaktorów napisze jakąś pracę lub wypowie odczyt, jego współpracownicy ograniczają się wprawdzie na 'suchym, przedmiotowym streszczeniu, ale spoza tego streszczenia wygląda reklama, którą starannie i uważnie wydobywają później nie reklamujące swych ludzi gazety konserwatywne.

Wypadki. Kronikarz wiadomości bieżących w "Nowinach" pozwala sobie codziennie donosić czytelnikom o przejechanych Józefach P., powieszonych Maciejach B. lub utopionych Janach R., dlaczegóż bym i ja przy końcu tej kroniki nie miał sobie pozwolić jednego wypadku. W pewnej rodzinie kształcono dzieci bajką o dziadku, który przychodzi z dużą torbą i zabiera w nią niegrzecznych urwisów. Ażeby naukę tę dopasować do zasad metody poglądowej i unaocznić bohatera bajki, przebrano małą dziewczynkę w odpowiedni strój i kazano jej wieczorem wpaść pomiędzy braci i siostry. Przedstawienie udało się wybornie, bo mały braciszek dostał ze strachu konwulsji, a siostrzyczki zapadły w gorączkę. Za pewność tego skutku w każdej próbie reżyserowie komedii ręczą i przeze mnie składają serdeczne podziękowanie metodzie poglądowej, którą tak właściwie pojęli i tak umiejętnie uscenizowali. Od siebie dodam, że jeśli dzieci posiadają bardzo słabe nerwy, efekt może być jeszcze świetniejszy. Trzeba tylko dopełnić, jak mnie objaśniono, jednego kardynalnego warunku. Mianowicie nie należy rozbierać wobec malców owego mniemanego dziadka i przekonywać ich, że on jest właściwie tylko przebraną siostrą lub bratem, lecz powinny one pozostać w przekonaniu, że strach był prawdziwym. Ponieważ nadchodzi pora szopek, polecam więc rodzicom tę niewinną zabawkę.

 


LIBERUM VETO