Nr 59, z 1 marca 1880
Pamięć zachowała mi z niedawnych wspomnień naszego literackiego życia następujący wypadek, na którego uwiecznienie wszystkie muzy zbiegnąć się powinny. Pewnego dnia przy stole świeżej, jeszcze nie polakierowanej redakcji zasiadło grono dziennikarzów najrozmaitszego znaku, powołanych do zdecydowania manifestu, jaki w świat puścić miała nowo narodzona gazeta. Ażeby rozprawom dać punkt oparcia, ktoś wypracował projekt odezwy, którą miało odczytać i rozebrać. Zapanowała głęboka cisza. Nasilniejszy w deklamacji ujął papier i zaczął odczytywać słowa prospektu. Mdłe i wodniste frazesy przelewały się przez uszy zgromadzenia, nie wywołując ani oklasku, ani protestu. Każdy widocznie był zadowolony... cygarem i nie czuł, ażeby się pod jego oczami zmieniała postać świata. Nareszcie czytający, dobiegłszy do kresu, wykrzyknął z uniesieniem ostatnie wyrazy prospektu: " Zaczynamy więc w imię Boże!"
Wyrazy te sprawiły lekki ruch w zgromadzeniu. Po chwili milczenia odezwał się głos pierwszy:
- Byłbym za usunięciem tego zdania.
- Czemu? - zapytano z kilku stron.
- Zbyt zużyte.
- Niewłaściwe - dodał ktoś drugi.
- Nieefektowne - dorzucił trzeci.
Powstał gwar, bo lewicę zaatakowała broniąca owego wyrażenia prawica, w głębokim przekonaniu, że prospekt był jedynym filarem, po którym się wspiera prześladowana dziś religia. Długo już trwała wrzawa, nareszcie rozległ się głos redaktora:
- Panowie, uciszcie się! No, na chwilę uciszcie się. Panowie. Nie jestem przeciwnikiem tego wyrażenia z zasady, ale mam pewne powody przypuszczać, że ono nie podobałoby się... Żydom, na których przecież liczyć musimy. I dlatego wnoszę, żeby je usunąć.
W kilka dni wyszedł prospekt bez słów "w imię Boże", a w rok niespełna ci sami, którzy wygnali Boga z obawy przed Żydami, stali się surowymi stróżami... katolickiej religii.
Fakt ten, poczerpnięty z opowiadań mego znajomego, przytoczyłem dlatego jedynie, ażeby nie zaginął, gdyż nie pozostaje on w żadnym związku z tym, co niżej dotknąć zamierzam.
Istnieje w Warszawie pewne pismo, którego puls jest wiernym odbiciem drgnień watykańskiego serca.1 Pismo to nigdy nie napada, ale od czasu do czasu uczuwa "konieczną potrzebę"... porwania swojej pobożnej motyki na słońce, a w braku słońca na tak drobne światełko, jakim są "Nowiny". Przed kilku właśnie dniami poczuło ono znowu "konieczną potrzebę"... zdmuchnięcia nas ze świata za to, żeśmy w artykule Wsteczne pobudki wskazali wichrzycielstwo listów pasterskich i encyklik, siejących w łonie narodów niszczącą walkę.2 Pierwotnie sądziliśmy, że ów konik watykański pragnie zdobywać pozycje tylko na naszej szachownicy, ale teraz przekonywamy się, że on ma pewne obowiązki straży i w innych krajach. Bo skądże ta gwałtowna chęć wywołania kulturkampfu w Austrii i zabicia ustawy rozwodowej we Francji?3 Skąd ta obraza na uwagi nasze o wypadkach zagranicznych? Chyba konik watykański chce skakać po całym świecie z jednaką gorliwością dla zamatowania cywilizacji rzymską wieżą. Dobrze, nie mamy nic przeciwko takiej roli, chcielibyśmy tylko zbadać przymioty szanownego apostoła. To jest radzi byśmy wiedzieć, czy zachowuje wszystkie przykazania boże i kościelne, czy nie popełnia grzechów głównych i powszednich, czy we wszystko wierzy, co kościół nakazuje, czy się modli i spowiada? Bo jużci przyznaj, czytelniku: gdyby ci ów literat, który nie chciał rozpocząć pisma "w imię Boże" dla nienarażenia się Żydom, który po całych latach nie widuje ołtarza i konfesjonału, który wesoło opowiada, jak św. Posydiusz4 przenosił głowę pod pachą, gdyby ci - mówię - taki katolik w piątek przy kapłonie u Stępkowskiego radził pracować nad spełnieniem królestwa bożego, pewnie byś go nie wziął za Tertuliana lub Ireneusza5. Otóż i ja jestem niezmiernie ciekawy, czy mam się ze czcią dotknąć kraju szaty owego świętobliwego konika, czy użyć przeciw niemu owych pasków, którymi Chrystus pewnych krzykliwych jegomości ów z bóżnicy wystraszał. Krzyk niczego nie dowodzi, chyba tego, że krzyczący czuje "konieczną potrzebę". Dowodzi przekonanie. Słyszałem o pewnym rzetelnym konserwatyście, który wyjeżdżając co rok za granicę, zbaczał zawsze do Moguncji, ażeby pójść na plac przed pomnik Gutenberga i... język mu pokazać. Taką nienawiść do postępu trzeba uszanować, bo ona płynie ze szczerego, głębokiego przekonania. Ale co warta nienawiść z "koniecznej potrzeby"? Co wart konserwatyzm za wiązkę prenumeratorów? Zanim zdecydowałem się, jak mam sądzić o naszej rocie papieskich żuawów, chodziłem długo po wszystkich warszawskich kościołach i upatrywałem, czy którego z nich nie znajdę. Pytałem dziadów, badałem starszych bractw i konfraterni literackiej:
- Nie znacie, moi kochani, tego pana, co to pisuje w... takie pobożne artykuły wstępne? A może tego, co przepowiada w Warszawie Sodomę i Gomorę? A może tego, co wymyśla na "Nowiny"?
Nie, żadnego nie znali. Co najwyżej, zbył mnie który z wiernych domysłem:
- Może ich pan znajdziesz w "Eldorado"6 albo na balu w Dolinie Szwajcarskiej.
Gdzież więc są, gdzie się modlą, surowe życie pędzą i religijne książki czytają ci święci kaznodzieje dziennikarscy, którzy chcą szkoły oddać duchowieństwu, a małżeństw mu wydrzeć nie pozwalają, którzy nie napadając, czują jednakże "konieczną potrzebę" zapełnienia szpalt swego dziennika wymysłami na "Nowiny"? Czyżby istotnie w "Eldorado" lub w Dolinie Szwajcarskiej?
Nie znajdując ich tam, gdzie być powinni, muszę im dać tu zamiast odpowiedzi małe ostrzeżenie. Chrystus nawrócił świat do swych zasad nie dlatego, że je głosił, bo głosiło je wielu przed nim, ale dlatego że je życiem swoim i śmiercią stwierdził. Od obowiązku śmierci watykańskich koników uwalniam, ale od obowiązku zgody życia ze słowami - nie mogę. A dopóki dowodu na to nie otrzymam, dopóty wszelkie rozdzierania szat proroków echowych uważać będę jedynie za skutek "koniecznej potrzeby", za sztukę zyskiwania gorących katolików, protestantów, Żydów, mahometan, skopców, wszystkich wreszcie, którzy chwaląc Boga, jednocześnie zdolni są spełniać warunki prenumeraty.
Teraz pozwól mi, czytelniku, chwilkę odpocząć, bo potrzebuję zebrać całe oburzenie i wybuchnąć gwałtowną zemstą.
Niedawno przypadały imieniny jednej z naszych ulubionych artystek.7 Solenizantka otrzymała liczne podarki i ogłoszone później publicznie wiersze. Otóż ta właśnie poezja uniosła mnie takim gniewem. Jak można było bowiem porównać naszą genialną artystkę tylko z "gwiazdami stałymi", które nigdy nie zachodzą i którymi kieruje się obłąkany wędrowiec?8 Rozumiem oszczędność wszędzie, ale nie w porównaniach, nie w uwielbieniach. Przecież solenizantka świeci na niebie naszego teatru jedna, czyż więc nie można było nazwać ją przynajmniej słońcem? Zginęła dawna nasza galanteria. Ręczę, że gdyby zacny Wojciech Dembołęcki9 pisał dziś wiersz na imieniny artystki i chciał właściwie wyrazić nasze dla niej uczucia, powiedziałby niezawodnie jak przed laty dwustu pięćdziesięciu:
Przed blaskiem jej sławy
Padła na Śląsk, Czechy, okrutna mania,
Ale w większym strachu była Frankonia,
Nuż pot ogrójcowy puściła Hassya,
Padła jak w ogrójcu na znak Alzacja
I Biponcja –Co większa, iż nagle konało Falsgrafstwo,
Więc i wpół omdlało wirtemberskie państwo,
Owej, owej!, śpiewa durlarskie pogaństwo,
Spir i Wormacja oddają poddaństwo itd.
Wiersze te byłyby nie tylko rzetelnym wyrazem wielkości geniuszu szanownej artystki, ale nadto ukróciłyby dumę "gwiazd niestałych", jej towarzyszek, szczycących się tryumfami zagranicznymi, o co głównie chodzi.