ROZDZIAŁ XIV. 
WYJAZD Z KAMCZATKI

 

Okręt angielski, zostawszy naprawionym odszedł w swoje przeznaczenie. Pierwszych dni listopada, gdy brzegi oceanu dobrze zamarzły, robi komendant wyprawę ażardowną do Ochocka, dokąd już kilka podobnych wypraw czyniono, lecz z tych ledwo dwie doszły, inne zaś dla wielkich mrozów i napadu Czukczów lub innych narodów dojść nie mogły.

Komendant jednak dopełniając swojego obowiązku, zaprzęga do trzystu psów i jeleni zbiera świtę zbrojną, kilkunastu tłumaczów, ryb suszonych dla ludzi i psów równie jak mięsa jeleniego na trzy miesiące przysposabia i zamarzłymi brzegami oceanu wkoło tej całej ziemi, dziesięć razy dalej, niebezpieczniej i trudniej jak morzem, puszczamy się w podróż. Do tej karawany i mnie policzono za największą prośbą i obligacją ewangelisty, bo komendant nie chciał mnie puścić, dając przyczynę, że żaden europejczyk nie zdoła tak wielkiego zimna wytrzymać, a prócz tego są jeszcze tysiączne przypadki którym ulec można.

Około 15 listopada 1796 roku, zaczęliśmy się sposobić do podróży. Komendant kazał dla mnie zrobić sanki, gdzie pudło ułożone ze skór jelenich i niedźwiedzich mało się różniło od naszej karety: okno miałem ze śluty (kamień tak nazywany). Pojazd mój był bardzo ciepły, ile że miałem dwa psy żywe, kosmate, bo inaczej nie wytrzymałbym zimna. Do tego jeszcze dał mi komendant na drogę, kilka flaszek kamiennych spirytusu z traw tamecznych pędzonego, i to mi pomagało do ciepła. Lubo byłem bardzo słaby, jednak udawałem zdrowego, bo by komendant nie pozwolił mi wybrać się w tę podróż.

Nauczono mnie na miejscu, abym mój tytuń i różne cacka na cząstki małe porozdzielał i miał to w pogotowiu dla dania prezentów narodom, z kóremiby się można było spotykać. Do mojego powozu miałem trzynaście psów zaprzężonych, dyszel rzemienny bez lejców, jeden tylko pies przewodnik idzie w zaprzęgu. Kamczadał zwykle usiadłszy bokiem na przodzie sań trzyma się za poklaski, lecz mając łyżwy na nogach, mało co siedzi tylko wraz z psami leci. W ręku ma osztoł czyli kij gruby, z żelazem na końcu dla wstrzymania psów i sań: gdy bowiem usiłuje psy wstrzymać, obraca bokiem sanie i hamuje. Na wierzchu osztoła jest wiele kółek żelaznych i dzwoneczków, czego się psy najwięcej boją, to służy na miejsce batoga. Pies dobrany do przodkowania tak jest zmyślny, że biegnąc ustawicznie się ogląda na skinienie i słowa Kamczadała, w którą stronę ma się rzucić. Ponieważ żadnej drogi nie widać śladu więc trzymają się brzegów ziemi jadąc podług kierunku gór najwznioślejszych a nad brzegami Oceanu leżących, które i nazwiska swe mają.

Nastąpił dzień wyjazdu, odprawione było nabożeństwo: tameczny ewangelista pobłogosławił mnie i zrobił pamiątkę srebrną z napisami i wielu krzyżami w tych wyrazach: "Tobie krzyżu kłaniamy się i zmartwychwstania drugiego oczkujemy". Ten upominek drogi do dziś dnia u siebie konserwuję. Ów ewangelista mając parafię swoją na pierwszej stacji zmiany psów, gdzie między Kamczadałami wielu zamieszkiwało majtków i Syberianów, a których przez kilka nie był widział, przy tej ekspedycji wybrał się z nami dla stwierdzenia chrztów i ślubów.

Pierwszy raz jechałem takim ekwipażem. Było w ogóle ludzi do trzydziestu a więcej do sta psów. Cały ten bagaż najprzód był prowadzony z góry nad brzegi morza, ile że kolonia zawsze wysoko nad brzegiem morza stoi. Zaprzężono potem psy na równych lodach, aby z miejsca nie poplątały.

Krzyknęła razem cała świta najokropniejszym głosem i zabrząkali wszyscy swoimi osztołami, u których, jak wyżej nadmieniono, znajduje się wiele kołków i dzwonków. Wnosić wtedy można, z jaką szybkością psy ruszyły: zdawało się, że od tak prędkiej jazdy powietrze głowę zrywa i cały już człowiek został odurzony. Pędzą one z całej siły aż się zmordują, potem już biegną już powolniej. Sanie i psy idą po wierzchu zlodowaciałego śniegu, dla tego jest niezmiernie lekko; popasu nie bywa tylko nocleg. Nim z miejsca samego ruszą wprzódy przez dwa dni psy głodzą, a stanąwszy na noclegu wybierają miejsca leśne albo gdzie morze wiele drzewa powyrzucało: tam dopiero psy wyprzężone zwinąwszy się w okręg zasypiają, a w godzin dwie każdy a nich dostaje po jednej suszonej rybce i tym pokarmem trwa całą porę.

Cała świta ma dość pracy, bo musi na każdym noclegu wielką w śniegach wykopywać jamę i sięgać aż do ziemi. Kopią ulice jakby do jakiego zrębu i niezmierne nakładają ognie. Wiatr tam nie dochodzi, prócz mrozu wielkiego. Ja do mojej z futer karety sypiać chodziłem; ubierając się dubeltowie, zawsze cierpiałem zimna największe, bo byłem chory.

Jak dzień nastaje, zaprzęgają psy i puszczamy się w dalszą drogę. Szóstego dnia zbliżyliśmy się do pierwszej kolonii ale niw mogliśmy trafić, bo mieszkania w ziemi zupełnie śniegiem zawiało. Niektóre psy, co bywały w tym miejscu, pokładły się i dalej iść nie chciały. Poznały, że w tych miejscach są mieszkańce: pospuszczano psy, niektóre z nich zaczęły szczekać i natychmiast odkryto kolonię, gdzie powychodzili Kamczadale i my z ekwipażami zbliżyliśmy się. Okno czyli luft okopcony był dymem, którędy po drabinie musieliśmy do lochów włazić. Ja, że byłem chory i bardzo grubo ubrany, spuszczono mnie na sznurach. Kobiety wszystkie okurzały nas głowniami z dymem, abyśmy im zarazy lub ospy nie przywieźli. Usiadłem koło ognia i zacząłem gotować herbatę. Cukier lodowaty i kociołek miedziany miałem przywiązany do pasa, gdyżby to zaraz ukradli. Uderzony powietrzem smrodliwym owego mieszkania, zacząłem cierpieć wielkie nudności, wołam więc ewangelistę, lecz go nie było, bo poszedł po korytarzach witać mieszkańców pracujących i bawiących przy lampach swoich. Po niejakim czasie wraca ewangelista do ognia i zaczynamy pić herbatę. Poprzynosili za nim wiele soboli, gronostajów i wyporków jelenich.

Mówi wtem do mnie ewangelista, że ja, mieszkając przez lat dwa w niższej Kamczatce, nie wiedziałem o ich skarbach, które się tam znajdują. Jakoż rozwija korę brzozową i pokazuje mi kilka grzybów suszonych powiadając, że one są cudowne, rosną na jednej tylko wyniosłej górze blisko wulkanu.

Uważ Panie, rzecze Ewangelista, że te futra dostałem za grzyby i oni gotowi cały majątek oddać gdybym ich posiadał więcej. Te grzyby mają taką własność, że kto ich zje, widzi swoją przyszłość. Ponieważ nie mogłem sypiać, radzi mi więc, abym zjadł jeden. Wahałem się długo, lecz namyśliwszy się zjadłem połowę, co mi najmilszy sen sprawiło. Ujrzałem się nagle w najprzyjemniejszych i najgustowniejszych ogrodach, wśród rozlicznych kwiatów, między kobietami ubranymi w białe suknie, i fetowały mnie różnymi owocami i jagodami i tysiące innych przyjemności. Spałem dwie godziny więcej nad mój sen zwyczajny.

Na drugą noc namawia mnie abym zjadł całego. Ja byłem już odważniejszy, zjadłem grzyb cały i w kilka minut zasnąłem. Obudziłem się w godzin kilka, niby posłany z tamtego świata, aby mnie ten ksiądz wyspowiadał. Mogła być północ, gdy zbudziłem Ewangelistę, który wziął stułę i mnie spowiadał. W godzinę zasnąłem znowu i spałem aż do dwudziestu czterech godzin. Nie śmiem o moich w tym śnie okropnych widzeniach nadmieniać. Przez com przechodził i com widział. Później przywiódł mnie ten grzyb do wielkiej niespokojności i melancholii, bo temu wszystkiemu długo wierzyłem. Ostrzegałem też mojego Ewangelistę, co on złego robił, aby się poprawił. Bo to wszystko widziałem i przyszłość swoją: co mnie tym więcej czyniło niespokojnym a później niektóre z tych sennych marzeń sprawdziły się na jawie. Nadmieniam tylko, że od powzięcia rozumu czyli od lat pięciu lub sześciu, postępowanie całego życia w dalszych latach; wszystkie osoby jakie tylko znałem w życiu i którymi przyjaźń mnie łączyła; wszystkie zabawy i czynności z kolei, dzień po dniu, rok po roku, i przyszłość następną, wszystko to widziałem przed sobą.

Po wypoczynku trzechdniowym pobłogosławił mnie Ewangelista i pożegnał się ze mną. Zrobiwszy zapasy żywności dla psów i ludzi, niektóre słabsze psy pozamieniawszy, wzięliśmy dwóch nowych przewodników i puściliśmy się w nową podróż.

Przez kilkanaście dni nie widzieliśmy żadnej kolonii. Potrzeba było jechać bliski ziemi Czukczów, byliśmy w największej obawie aby się z nimi nie spotkać, co nas później nie minęło, ponieważ oni zawsze napadają i rozbijają nie cierpiąc Syberianów i Moskali.

Mieliśmy dla nich niektóre przygotowane prezenta w tytuniu, szkiełkach, i innych cackach: do tego jeszcze mieliśmy tłumacza, który dobrze posiadał ich język, a mimo największego pośpiechu w jeździe, nie mogliśmy ich uniknąć. Do trzydziestu Czukczów jadących na jeleniach z polowania, niektórzy w czółnach, bo taki mają zimowy ekwipaż, napadli na nas. Tłumaczowi winniśmy ocalenie życia. Ten demonstrował im naprzód; że wiozą człowieka z niewoli, który równie jak i oni bił się za swoja ziemię; dziś go wraca i przyzywa Car biały, o którym proroki im opowiadają, że jest bardzo skrzydlaty i po kilka światów unosi. Mieli z sobą wiele soboli poprzewieszanych z mięsem, bo w sidłach były łowione. Przyskoczyli najpierw do mojej kibitki, zdarli kaptur futrzany i przypatrywali się twarzy, którym ja zaraz przygotowane prezenta dawałem. Byli z tego bardzo kontenci i wzajemnie wrzucili do mojego powozu kilkanaście soboli i trzy lisy na wpół czarne. Tak tedy niespodziewanie i szczęśliwie rozstaliśmy się z nimi, którzy przed kilku laty dwie ekspedycje posłane rozbili. Wszyscy więc Kamczadale i cała świta była mi wdzięczna za swe ocalenie, a najwięcej tłumaczowi, któremu zrobiliśmy składkę w tytuniu i innych cackach.

Na każdym miejscu nocleg odbywał się pod gołym niebem, gdzie w najtęższe mrozy wypadało zawsze śnieg kopać i dobierać się do ziemi dla rozłożenia ognia, o czym wyżej nadmieniłem, mówiąc, jakim sposobem psy karmią i noclegują.

Przybyliśmy do kolonii czyli miasteczka od kilku set domów zwanego Iżygińsk a zamieszkałego przez wielu Syberianów i Moskali.

Była tam komenda do kilkudziesiąt ludzi zbrojnych dla zasłonienia narodów przez napadami Czukczów. W tym to miejscu spoczęliśmy dni kilkanaście, ponieważ byłem słaby bez nadziei życia. Słabość moja powiększyła się jeszcze, gdy mnie z zimna do ciepłego domu wniesiono. Nie było doktora gdzieby się zaradzić, tylko niejakiś stary, odstawny żołnierz puścił mi krew w ilości pół garnca i tym bardziej mnie osłabił. Z owej krwi w godzinę zrobiła się czarna woda. Dostałem największych potów, z oczu strumieniami woda się lała; dławienia ustawiczne i milionowe kłucia na całym ciele. Po kilkunastodniowym wypoczynku mało mi się polepszyło; jednostajne symptomata nie ustępowały.

Na drugi miesiąc przybyliśmy do portu Ochocka, skądem się wprzódy ambarkował na okręcie. Byliśmy napadnieni od burzy ziemnej, w której śnieg tak się kręci, że wśród dnia ciemność nocna nastaje. Gdyby nam przyszło było stać kwadrans na jednym miejscu, zostalibyśmy nieochybnie zasypani z całym ekwipażem; lecz my natychmiast uciekaliśmy pod skały lub do gęstych borów, spiesząc niekiedy psom na ratunek, aby nie poginęły w śniegu; trwała ta burza blisko trzy dni. Zabrakło nam żywności a jeszcze na dni kilka byliśmy od Ochocka odlegli.

Dla oszczędzenia żywności dla psów, Kamczadale byli zmuszeni zjadać psy same. Już nam przychodziło ginąć w tym miejscu. Psy nie odbierając swej porcji zwyczajnej, na siłach ustawały i między sobą się gryzły rozrywając słabsze. Żadnego futra, rękawic ani kaptura przed nimi położyć nie można było, bo to wszystko z głodu porywały i zjadały. Ja miałem cokolwiek jeszcze żywności, jako to: mięso odgotowane jelenie, trochę ryb więdłych i część małą okruszyn sucharów w woreczku skórzanym, co mi komendant udzielił na drogę. Miałem prócz tego herbatę i trochę wódki, a ten cały mój magazyn idąc spać pod głowę kładłem, gdyżby mi to ukradziono.

Wypadało nam jeszcze przebywać miejsce z całego wojażu najokropniejsze, przez górę bardzo wyniosłą, która Rosjanie i Syberianie nazywają Babuszka.

Właziliśmy na tę górę z niewypowiedzianą trudnością. Przez kilkanaście dni nieraz sanie i psy w tył się cofały. Spuszczaliśmy się z jej wierzchołka mając u nóg niby łyżwy nabijane gwoździami, podobne do szczotek. Za siedzenie służyły nam małe czółenka z rzemieni, a na ręku rękawice z gwoździami. Psy wyprzężone same się spuszczały zlatując kłębkiem tak poplątane, że się wstrzymać nie mogły. Ekwipaże staczano, my zaś wszyscy zjeżdżaliśmy na owych czółenkach. Niebezpieczeństwo a raczej niepodobieństwo było przeprawić się przez tę górę, gdyby nie krzaki cedrów wyglądających z pod śniegu, za któreśmy się chwytali, straciwszy równowagę niewątpliwa czekała nas zguba.

Spuściwszy się z owej straszliwej góry spotkaliśmy Tunguzów z wielką trzodą jeleni, u których znaleźliśmy pod dostatkiem wszelkiej żywności dla siebie i psów. Tunguzowie byli nam wielce radzi; zabili młodego jelenia, którego język sam gotowałem i był bardzo smaczny. Tu wszystkie narody na każdym weselu i biesiadach nim traktują i bez niego obejść się nie mogą.

Nazajutrz przybyliśmy do portu Ochocka, skąd dawniej wypłynąłem, udając się do niższej Kamczatki.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

DZIENNIK PODRÓŻY...

NASTĘPNY ROZDZIAŁ