O zjazdach publicznych

Między zjazdami publicznymi miejsce pierwsze trzymały sejmy, po nich senatus consilia, dalej trybunały, komisje radomskie, kontrakty lwowskie i wjazdy panów na województwa i starostwa grodowe, na audiencje do króla posłów zagranicznych, na akty weselne i pogrzeby wielkich panów. Pierwszego dnia sejmu, gdy król jechał z pałacu swego do zamku, panowie i posłowie ziemscy, zebrani wprzód na zamek na godzinę naznaczoną od marszałka wielkiego koronnego, wysyłali karety swoje z liberią na asystencją królowi. Ulica Krakowska od pałacu królewskiego do zamku tego dnia była oczyszczona z wszelkich śnieci, barłogów i błota, a jeśli byka posucha, tedy wodą skropiona i miotłami umieciona. Nikt tego dnia nie mógł przejeżdżać tą ulicą, póki się wjazd królewski nie odprawił. Drabanci sascy lub karwanierowie w paradnych mundurach byli rozstawieni po obu stronach ulicy o dziesięć kroków jeden od drugiego.

Karety szły porządkiem jedna za drugą, podług godności swoich panów; przed każdą karetą szła pieszo liberia swoja, lokaje przed końmi, hajducy w długich kontuszach, w wysokich węgierskich magierkach z strusimi piórami, wedle karety za hajdukami (jeżeli byli konserwowani) pajucy, po turecku w bogate materie suto ubrani. Między hajdukami przy karecie mieścili się na koniach dwaj paziowie; czterech lokajów i dwu hajduków składało liczbę liberii najmniejszą; największa zaś była dwunastu lokajów i sześciu hajduków z dwoma lub czterema pajukami i tej liczby nie przenosiła nawet królewska liberia, wyjąwszy Kajetana Sołtyka, biskupa krakowskiego, który pierwszego roku biskupstwa krakowskiego na publicznych paradach prezentował się o dwudziestu czterech lokajach, dwunastu hajdukach i czterech paziach, ale w drugim zaraz roku tak szumny dwór swój, wszystkie inne przesadzający liczbą i przepychem, zredukował do mierności średniej.

Za wszystkimi karetami panów polskich następowały karety posłów cudzoziemskich i nuncjusza papieskiego, za którymi dopiero szła kareta marszałka wielkiego koronnego. Po niej następowała kalwakata królewska, która się składała z kilkunastu pierwszej rangi urzędników koronnych i litewskich, regimentarzów i pułkowników, a między nimi wielu orderowych na dzielnych koniach, w bogatych siądzeniach, z jednym dworzaninem królewskim, dniową służbę odbywającym; zamykał ten orszak koniuszy królewski, zawsze Sas, za którym postępowała porządkiem wyżej opisanym liberia królewska i kareta w sześć koni, pospolicie izabelowatych, wielkich cabanów, hiszpańskich ogierów zaprzężona. Kareta królewska, od złota i taflów kryształowych ze wszystkich stron blask wielki sprawująca, dawała widzieć całą osobę króla z przodu i z tyłu, siedzącego w karecie samego jednego, który osobą swoją ogromną i dziwnie wspaniałą złotu samemu przydawał okazałości. Za karetą paradowało na koniach trzydziestu sześciu drabantów lub karwanierów w bogatych koletach, z jednym oficjerem na froncie i z drugim w odwodzie. Na widok takiego wjazdu pełno było po oknach wszystkich kamienic i na ulicy spektatora.

Lubo zaś król, póki się sejm nie zerwał, a podczas senatus consilium, póki się to nie skończyło, co dzień zjeżdżał na zamek z pałacu swego, ta jednak parada panów nie asystowała mu, tylko dnia pierwszego. Ulica Krakowska nie była już więcej żołnierzem osadzona, jeżdżono nią i tylko w samą godzinę przejazdu królewskiego dawali węgrzy marszałkowscy baczność, aby na niej nic nie zastępowało. Mięszkańcy jednak tej ulicy każdego dnia dawali z okien swoich baczność, aby się tym miłym widokiem nasycali, którym oraz dawali znak swojego do monarchy przywiązania.

Jaki porządek i przepych wyczytuje Czytelnik w tym wjeździe królewskim, taki niechaj sobie wyobraża na innych wjazdach postów zagranicznych tudzież panów krajowych na województwa i starostwa, z tą różnicą, iż wjazdowi królewskiemu nie asystowali dworzanie żadnego pana; kiedy zaś prowadzono na audiencją publiczną jakiego poda zagranicznego albo wjeżdżającego na województwo lub starostwo, to za szeregiem karet asystujących następowała kalwakata rozmaitych dworskich, od różnych dworów zebrana, która w Warszawie za rozkazem marszałka wielkiego koronnego zjeżdżała się przed pałac wjazd odprawującego; po innych zaś miastach na wjazdach, weselach lub pogrzebach przyjaciele jedni drugim swoich dworzan udzielali i wraz z nimi aktowi asystowali.

Rozkaz marszałkowski nie był tak surowy, żeby go się przestąpić nie godziło, i nie wychodził w innym składzie biletów, tylko w składzie prośby. Ale że u każdego pana było zadosyć dworzan, a ile paniczów młodych, przeto z ochotą każdy przybywał na taki popis, na którym i na siebie, i na konia, i na bogate siądzenie zwabiał oko licznego spektatora, osobliwie białej płci, przed którą pląsać na dobrym koniu miło mu było, i bywało jej czasem do 500 koni.

Kalwakata taka składała się najprzód z masztalerzów i pacholików, którą prowadził jeden dworzanin marszałka wielkiego koronnego; w oddaleniu o kilka kroków ciągnęli się dworzanie, a za tymi następowała kareta z wjeżdżającym żywym albo powóz pogrzebowy z umarłym. Z jakim porządkiem prowadziła żywego takowa kalwakata, z takim go na powrót odprowadzała. Umarłego zaprowadziwszy do grobu, rozjeżdżała się do domów, jeżeli na żałobny obiad nie była zaproszona.

Opisawszy kalwakaty i parady, na zjazdach publicznych używane, przystąpmy teraz do rozmaitej obyczajności na wspomnionych zjazdach pod Augustem III trwającej, a nim wnidziem na pokoje i sale, zastanówmy się na dziedzińcu, na którym obaczemy lekkomyślność kanalii dworskiej obyczajem utrzymowaną, zabawkę i śmiech jednym, drugim wstyd przy noszącą.

Ponieważ sejm nie odprawował się, tylko w dzień, ten zaś nie miał nigdy pewności, jak długo się pociągnie i czy się tego dnia nie skończy, którego się zaczął, dlatego panowie prędzej się nie zjeżdżali jak około godziny 11 przed południem, a zjechawszy się o wspomnionej godzinie, ciągnęli sesją do godziny wieczornej; przeto karet i koni wierszchowych nie odsyłali, z których chociażby który chciał swój powóz do stancji odesłać, niełatwo tego mógł dokazać, jeżeli kareta jego gdzie w kącie innymi karetami była zapakowana; więc oprócz wyżej wyrażonej przyczyny i stąd wypadało karetom stać w miejscu, toż samo i koniom wierszchowym, gdzie się co umieściło, że się z owego tłoku trudno było wydobyć. Cały dziedziniec zamkowy i ulice pobliższe były zapchane karetami - stawając dycht jedna wedle drugiej - i końmi wierszchowymi, tak iż mały przesmyk do bram dla pieszych był zostawiony. Stangreci tedy, forysie, masztalerze i pacholicy nudząc w takim położeniu kilka godzin, czynili sobie rozrywkę z samych siebie i z przechodzących. Najprzód sami między sobą eksperymentowali na bicze, harapniki i kańczugi o miejsca, na których się szykowali. A gdy się już wychłostali i uspokoili, skoro postrzegli kogo przechodzącego w wilczurze lub w barankach, lub w lisach, nie omięszkali krzyczeć na niego co z garła: "Hulu wilka, kulu wilka! Tiu, lisiu, ha, tiu, lisiu, ha!", na baranią szubę beczeć: "Be! be!", póty, póki im z oczu nie zniknął. Jeżeli jaka młoda białogłowa przechodziła lub przejeżdżała blisko nich, okrzyczaną została najwszeteczniejszymi wyrazami: "Ta moja ku... Łżesz, nie twoja, moja. Ta z księdzem spała. Ta z moim panem spała. Ta z Żydem. Ta zarobiła tynfa" - zgoła cokolwiek któremu z tego motłochu ślina do gęby przyniosła.

Takowe salwe nikogo nie chybiło z osób wyżej wyrażonych, chociażby była najdystyngwowańsza. Nikt się o to nie skarżył i zwierszchność wcale się tym nie zatrudniała; kto wpadł między nich, nakrywszy sobie głowę i twarz zasłoniwszy, uciekał co tchu z owego placu, jak złodziej, kiedy go gonią. Na Józefa także, błazna nadwornego królewskiego, beczeli często, ale nie zawsze, ponieważ jego nic ten bek nie obchodził; owszem jeżeli ci wrzeszcze milczeli, on go sam zaczął, a jadąc sobie jak najwolniej, dokazywał nieraz tego, że umilkli, zmordowawszy się beczeniem, albo też gdy poczęstowani tabaką kichającą jedni kichali, drudzy się z kichających śmiali, a Józef, na pożegnanie kompanii całej wypiąwszy tył - odjechał.

Gdy się zmroczyło, a panowie nie zabierali się do siadania, stangreci i masztalerze przejęci głodem albo zimnem i słotą, wołali na nich: "A siadaj, łysy. Siadaj, ślepy. Siadaj, garbusie. Siadaj, szafrańcze. Siadaj, bachusie. Siadaj, kulasie. Siadaj, gaszku!" - albo innym jakim słowem do przymiotu swego pana stosownym. Gdy panowie po skończonej sesji zaczęli się ruszać z izby, tam dopiero powiększył się hałas, gdy nastąpiło pospolite ruszenie karet i koni. Każdy wołał po imieniu swego stangreta lub masztalerza: "Zajeżdżaj"-albo: "Dawaj konia!"- ten się panu z miejsca odzywał: "Zajeżdżam tu, tu" - albo : "Nie mogę!" Kto miał sprawniejszych woźniców, osobliwie forysia, ten się prędzej karety doczekał, bo foryś łepski, ubiegając się z drugimi do zajazdu, harapnikiem sprawnie na obie strony siekąc bez uwagi, czy to koń, czy człowiek, czy pospolity, czy dystyngwowany, zastępował mu albo się z nim równał w zajeżdżaniu, prędzej sobie rum zrobił niż bojaźliwy albo mniej sprawny. Hajducy także, lokaje, laufrowie i inna czeladź dworska, podług.,, przemocy kijowej, a czasem i szabel, wiele pomagała do prędszego przystawienia karety swojemu panu. Co wszystko w tumulcie i w nocy uchodziło, choć przez ten nieporządek wiele kaleczono koni i ludzi, czasem końmi stratowanych, i karet psuto, nie wspominając mniejszych szkód i szwanków w podrapanych sukniach, w pozbytych okach i potaśmowanych gębach.

Kto nie chciał mieć szkody, czekał godzinę jednę i drugą, niż się tłok przerzedził, po którym wsiadł spokojnie i zajechał zdrowo. Z tych zaś, co lubili walczyć o precedencją, niejednemu tak się trafiło, iż w zepsutej karecie, albo o drugą w ciasnym kącie, mianowicie w bramie, uwadzonej, tak iż się żadna ruszyć nie mogła, musiał siedzieć kilka godzin, nim go z owej cieśni wydobyto lub inną karetę podprowadzono, gdy tymczasem inni wyjeżdżający takową zawadę inną stroną omijali, życząc mu snu smacznego na ulicy. Dla uniknienia podobnego nieszczęścia jeżeli pan który mógł bezpiecznie pieszo dojść do swojej karety, poszedł i wsiadł, i nie cisnąc się do zajazdu, choć w przeciwną stronę wykierowawszy, pojechał szczęśliwie.

Trafiło się jednego razu, że książę Czartoryski, kasztelan wileński, który był garbaty, użył tego sposobu: wyszedłszy z senatu sam jeden, niepostrzeżony od swojej liberii, trafunkiem postrzegłszy karetę swoją blisko stojącą, poszedł pieszo i wsiadł do niej właśnie wtenczas, gdy stangret jego najbardziej wrzeszczał: "A siadajże, skurwysynu garbusie!" Książę się mu z karety odezwał: "Jestem ja tu już, panie Matiaszu!" (tak było imię stangretowi). Na to stangret przelękniony: "Ha, kiedy tu wasza książęca mość jesteś, to ja nie będę!", i natychmiast uciekł; darmo książę wołał za nim prosząc, aby się wrócił, zaklinając się na wszystkie obowiązki, że mu nic nie będzie. Stangret słusznie kalkulując u siebie, że zarobił na sto kijów, więcej się nie powrócił. Książę z jednym forysiem zostawiony, obawiając się, aby go za wyjściem z powozu inny znowu śmieszny a niewygodny przypadek nie potkał, póty w karecie siedział, póki go liberia jego po długim szukaniu nie znalazła i do pałacu nie zaprowadziła.

Lubo Bieliński, marszałek wielki koronny, w wielu rzeczach zatrudniał się policją, co się atoli tycze dopiero opisanego hałasu i nieporządku stangretów i masztalerzów, około tego wcale nie usiłował; dosyć miał na tym, że jego kareta musiała mieć plac wolny i że jej nicht w zajeżdżaniu wyprzedzać nie śmiał ani żaden foryś, chociażby hetmański, z forysiem marszałkowskim potykać się na batogi.

Co się działo na dziedzińcu zamkowym, toż samo działo się wszędzie po pańskich pałacach albo placach publicznych; gdzie się dosyć karet i konnych nazjeżdżało, wszędzie hałas, trzask, prask i wywoływania najszpetniejszych słów na białą płeć. Skoro zaś nicht tym wrzaskom nie zapobiegał, wkorzeniając się coraz bardziej w zwyczaj i szerząc od masztalerzów i woźniców po wszystkiej liberii, przyszło do tego, że gdy na jaki bal damy zaproszone w nocy, w tłoku wysiadały z karet, stojąca pieszo przed salą hałastra dworska, chłopcy, węgrzynkowie i lokaje, futra z panów swoich i pań odbierający i cały czas trzymający, chwytała je za lędźwie, czego pod wielkimi rogówkami dokazać bez postrzeżenia niewstydnika łatwo było. Dama przestraszona schwyceniem krzyknęła, wyskoczyła z karety jak sparzona, inna kareta nastąpiła, hałastra się zmięszała, następująca dama podobną odprawę wzięła i wszystko się owym tłokiem i mrokiem nocnym zatarło.

Panowie wielcy, mający żołnierza kompotowego lub nadwornego, usiłowali nieraz tę swawolą poskromić złapaniem którego niegodzijasza i wygarbowaniem mu skóry należycie w kozie; ale darmo, bo skoro żołnierze wyszli na tę czatę, służalcy, stojący blisko żołnierzy, sprawowali się jak najskromniej, gdy tymczasem stojący opodal jak największe krzyki i swawole wyrabiali. A gdy się w tamten kąt, gdzie był hałas, przedarli żołnierze, ci, do których się zbliżyli, ucichli, a tamci, od których odeszli, na nowo wrzeszczeć i podchwytywać zaczęli. Więc żołnierze, nabiegawszy się tam i sam i naprzedzierawszy się przez tłok nadaremnie, powracali próżno. Ledwo przecie wymyślili ubezpieczenie damom panowie od nieprzystojnego podchwytywania, dawszy warty mocne dwiema szeregami mocnymi od zajazdu karet aż do pierwszej sali, czyli przysionku, nie wpuszczając w środek między te szyldwachy żadnego służalca, ale każdego w tył żołnierzy wypychając. Co zaś do wrzasku, ten został w modzie, jako żadnym sposobem nie uleczony, i nareszcie uchodził za rozrywkę.

 


OPIS OBYCZAJÓW