LEGENDA O ŚW. ALEKSYM

 

Ach krolu wieliki nasz,

Coż ci dzieją Maszyjasz,

Przydaj rozumu k mej rzeczy,

Me sierce bostwem obleczy,

Raczy mię mych grzechow pozbawić,

Bych mogł o twych świętych prawić:

Żywot jednego świętego,

Coż miłował Boga swego.

Cztę w jednych księgach o nim;

Kto chce słuchać, ja powiem.

W Rzymie jedno panie było,

Coż Bogu rado służyło,

A miał barzo wielki dwor,

Procz panosz trzysta rycerzow,

Co są mu zawżdy służyli,

Zawżdy k jego stołu byli;

Chował je na wielebności i na krasie,

Imiał kożdy swe złote pasy.

Chował siroty i wdowy,

Dał jim osobne trzy stoły;

Za czwartym pielgrzymi jedli,

Ci [ji] do Boga przywiedli;

Eufamijan jemu dziano,

Wielkiemu temu panu.

A żenie jego dziano Aglijas;

Ta była ubostwu w czas.

Był wysokiego rodu,

Nie miał po sobie żadnego płodu,

Więcci jęli Boga prosić,

Aby je tym darował,

Aby jim jedno plemię dał;

Bog tych prośby wysłuchał.

A gdy się mu syn narodził,

Ten się w lepsze przygodził:

Więcci mu zdziano Aleksy,

Ten był oćca barzo lepszy.

Ten więc służył Bogu rad.

Iże był star dwadzieścia, k temu cztyrzy lata,

Więc k niemu rzekł ociec słowa ta:

Miły synu! Każę tobie,

Pojimże jekąć żonę sobie;

Ktorej jedno będziesz chcieć,

Ślubię tobie, tę masz mieć.

Syn odpowie oćcu swemu,

Wszeko słusza starszemu:

Oćcze! wszekom twoje dziecię

Wierne, dałbych żywot prze cię;

Cokole mi chcesz kazać,

Po twej woli ma się to stać.

A więc mu cesarz dziewkę dał

A papież ji z nią oddał.

A w ten czas papieża miano,

Innocencyjusz mu dziano;

To ten był cesarz pirzwy,

Archodojusz niżli;

Ktorej krolewnie Famijana dziano,

Co ją Aleksemu dano.

A żenie dziano Aglijas,

Ta była ubostwu w czas.

A gdy się z nią pokładał,

Tej nocy z nią gadał;

Wrocił zasię pirścień jej,

A rzekł tako do niej:

Ostawiam cię przy twym dziewstwie,

Wroć mi ji, gdy będziewa oba w niebieskim krolewstwie;

Jutroć się bierzę od ciebie

Służy[ć] temu, cożci jest w niebie;

A gdyć wszytki stoły osiędą,

Tedyć ja już w drodze będę.

Miła żono! każę tobie,

Służy Bogu w każdej dobie,

Ubogie karmi, odziewaj;

Swych starszy cli nigdy nie gniewaj;

Chowaj się w[e] czci i w kaźni,

Nie trać nijednej przyjaźni.

Krolewna odpowie jemu:

Mam też dobrą wolą k temu,

Namilejszy mężu moj!

Tego się po mnie nic nie boj;

Każdy członek w mym żywocie

Chcę chować w kaźni i w cnocie;

Jinako po mnie nie wzwiesz,

Dojąd ty żyw, ja też.

A jeko zajutra wstał,

Od obiada się precz brał;

O tym nikt nie wiedział,

Jedno żona jego;

Ta wiedziała od niego.

Nabrał sobie śrzebra, złota dosyć,

Co go mogł piechotą nosić;

Więc się na morze wezbrał,

A ociec w żałośc[i] ostał,

I mać miała dosyć żałości;

Żona po nim jeko spita.

Więc to święte plemię

Przyszło w jednę ziemię;

Rozdał swe rucho żebrakom,

Śrzebro, złoto popom, żakom.

Więc sam pod kościołem siedział,

A o jego księstwie nikt nie wiedział.

Więc to zawżdy wstawał reno,

Ano kościoł zamkniono;

Więc tu leżał podle proga,

Falę, proszę swego Boga,

Ano z wirzchu szła przygoda,

Niegdy mroz, niegdy woda.

Eż się stało w jeden czas,

Wstał z obraza Matki Bożej obraz,

Szedł do tego człowieka,

Jen się kluczem opieka,

I rzekł jest tako do niego:

Wstani, puści człowieka tego,

Otemkni mu kościoł boży,

Ać na tym mrozie nie leży.

Żak się tego barzo lęknął,

Wstawszy, kościoł otemknął.

To się niejedną dziejało,

Ale się często dziejało.

Więc żak powiedał każdemu,

I staremu, i młodemu.

A gdyż to po nim uznali,

Wieliką mu fałę dali,

Za świętego ji trzymano,

Wiele mu prze Bog dawano.

Steskszy sobie ociec jego,

Przez swego syna jedynego,

Posłał po wszym ziemiam lud,

I zadał jim wielki trud;

Strawili wieliki pieniądz,

Swego księdza szukając.

Tu ji nadjęli

W jednym mieście, w Jelidocei.

Nie znał go jeden jeko drugi,

A on poznał wszytki swe sługi

Brał od nich jełmużny jich,

Więc wiesioł był,

Iż ji tym Bog nawiedził.

Tu są jechali od niego,

A nie poznał żadny jego;

A oćcu są powiedzieli:

Nigdziejsmy go nie widzieli.

A gdy to ociec usłyszał ta słowa,

Tedy jego żałość była nowa:

Tu jął płakać i narzekać;

Mać nie mogła płaczu przestać.

A więc świętemu Aleksemu,

Temu księdzu wielebnemu,

Nieluba mu fala była,

Co się mu ondzie wodziła.

Tu się w[e]zbrał jeko mogę,

Wsiadł na morze w kogę,

Brał się do ziemie do jednej;

Do miasta Syryjej;

Tam był czuł świętego Pawła,

Tu była jego myśl padła.

Więc się wietr obrocił;

Ten-ci ji zasię nawrocił.

A gdy do Rzyma przyjał, Bogu dziękował,

Iż ji do ziemie przygnał,

A rzekąc: Już tu chcę cirzpieć,

Mękę i wszytki złe file imieć,

U mego oćca na dworze,

Gdyżeśm nie przebył za morze.

Potkał na żorawiu oćca swego,

Przed grodem i jął go prosić:

W jimię syna bożego

I dla syna twego Aleksego,

A racz mi swą jełmożnę dać,

Bych mogł ty odrobiny brać,

Co będą z twego stoła padać.

Jego ociec to usłyszał,

Iż jemu synowo jimię wspomionął,

Tu silno rzewno zapłakał,

Więc ji Boga dla chował.

A gdy usłyszał taką mowę,

Zawinął sobie płaszczem głowę;

Tu się był weń zamęt wkradł,

Mało eże z mostu nie spadł.

Podał mu szafarza swego;

Ten mu czynił wiele złego.

Tu pod wschodem leżał

Każdy nań pomyje, złą wodę lał.

A leżał tu sześćnaćcie lat,

Wszytko cirzpial prze Bog rad;

Siodmegonaćcie lata za morzem był,

Co sobie nic czynił.

A więc gdy już umrzeć miał,

Sam sobie list napisał,

I ścisnął ji twardo w ręce

Popisawszy swoje wszytki męki,

I wszytki skutki, co je płodził,

Jako się na świat narodził.

A gdy Bogu duszę dał,

Tu się wieliki dziw stał:

Samy zwony zwoniły,

Wszytki, co w Rzymie były.

Więc się po nim pytano,

Po wszytkich domiech szukano;

Nie mogli go nigdzie najć.

A wżdy nie chcieli przestać.

Jedno młode dziecię było,

To im więc wzjawiło,

A rzekąc: Aza wy nie wiecie o tym

Kto to umarł? Jąć wam powiem:

U Eufamijanać leży,

O jimże ta fała bieży;

Pod wschodem ji najdziecie,

Acz go jedno szukać chcecie.

Więc tu papież z kardynały,

Cesarz z swymi kapłany,

Szli są k niemu z chorągwiami;

Zwony wżdy zwonili sami;

Tu więc była ludzi siła,

Silno wielka ciszczba była.

Kogokole para zaleciała

Od tego świętego ciała,

Ktory le chorobę miał

Natemieści[e] zdrow ostał;

Tu są krasne cztyrzy świece stały,

Co są więc w sobie święty ogień miały.

Chcieli mu list z ręki wziąć,

Nie mogli go mu wziąć:

Ani cesarz, ani papież,

Ani wszytko kapłaństwo takież,

I wszytek lud k temu

Nie mogł rozdrzeć nicht ręki jemu.

Więc wszytcy prosili Boga za to,

Aby jim Bog pomogł na to,

By mu mogli list otjąć,

A wżdy mu go nie mogli otjąć,

Eżby ale poznali mało,

Co by na tym liście stało.

Jedno przyszła żona jego,

A ściągła rękę do niego,

Eż jej w rękę wpadł list,

Przeto iż był jeden do drugiego czyst.

A gdy ten list oglądano,

Natenczas uznano,

Iż był syn Eufimijanow

A księdza rzymskiego cesarzow.

A gdy to ociec...

(Końca brak).

 


SPIS WIERSZY