ZIMOWE PANNY ALBO O MAĆKU, KTÓRY PRZEPADŁ W GÓRACH

Maciek Scyrbularz juhasem był całe życie, aż póki go chorość nie chwyciła. Coś mu się stało w nuku, czy od gonienia po halach, czy od boskiego dopustu, serce się w nim zepsuło. Rado nierado trzeba było juhasienia zaprzestać, bo chodzić po górach nie dało. I Maciek Scyrbularz, co wprzód jak w czerwcu w hale wyszedł, to z nich aż w październiku, po jesieniowisku, wracał, bo nawet na zbiórki do domu nie szedł, tylko z wołami na hali zostawał; co przez ten cały czas rzadko kiedy, a czasem i wcale do domu nie zleciał: siedzieć musiał jak baba stara, w chałupie albo koło chałupy. I siedział tak już lat dwadzieścia, i było mu sześćdziesiąt lat.

I przyszedł pewien majowy dzień, dzień tak ciepły, jak bywa w lipcu. Jakiś wiatr cudowny, pachnący od Tatr wiał. Wyszedł Maciek przed chałupę i patrzy, a wiatr wdycha do piersi.

Hej Boze, Boze!...

I począł przed siebie iść...

- Począł iść, albowiem wiatr cudowny i pachnący, co od Tatr wiał, począł go ciągnąć ku sobie.

W piersi Maćka powstało pragnienie zanurzenia się w nim, jakby we wodzie, która nęci, gdy członki są znużone i ciało słabe - wykąpiesz się: zaraz ci lepiej.

Szedł Maciek Scyrbularz i jakoś iść mógł. Ten ból nieznośny w sercu, który mu wspinać się pod górę przeszkadzał, nie dawał się czuć.

Ileż to się Maciek naklął, a ile ze siebie naśmiał! On, góral, w górach urodzony, on juhas, chłopiec dobry, jak pies wartki, on, co się "nie czuł idąc": nie mógł się wspinać pod górę!... Śmiał się sam sobie, klął, a czasem i płakał. Ej - nie czasem, ba często. Siadł gdzie w lesie, w ustronnym miejscu, gdzie go nikt widzieć ani słyszeć nie mógł, to tak płakał, co cud! Tam owce idą do upłazu, tam kozy skaczą po piargu, pies zagania, oblatuje, a on, juhas nad juhasy, w chałupie siedzi... I ludzie mu dość dokuczyli. Mało kto brał na uwagę, że chory - ale przezywali go "dziadem" i nawet jakaś pogarda do niego się przyczepiła. Bo to jest w naturze ludzkiej gardzić słabszym. Ślepy, chromy, niemocny, tak jak i ubogi, nie czystą litość budzą, ale bolesną litościwą pogardę czy bolesną pogardliwą litość.

Tak i Maciek.

I nie miał on użalić się komu, co zawsze ulgę przynosi. Jedno, że nie miał baby ani dzieci, drugie, że i pies, Śpiewak, zdechł był już ze starości dawno. Ten pies, Śpiewak, który z nim razem dwanaście lat owce pasał, jeszcze je ze Staszkiem Cudzikowego Jantka pasł rok, ale potem już i on łazić nie mógł, bo mu władzę w zadnich nogach odejmować poczęło. Odwiódł tedy Cudzik psa do Maćka i tam jeszcze dwa lata, do piętnastu lat życia, pies przebywał. I patrzał on na Maćka, przy nogach mu leżąc, zamgławionymi oczyma, a Maciek fajkę palił, na ławie siedział i mówił.

Mówił rozmaicie, a czasem nad psem płakał. Ludzie się i śmiali temu, i litowali, a często umyślnie słuchać podchodzili.

- Is, is, Maciek ze pse gada...

- Pockoj, cy mu tys pies nie odpowie... Ale pies nie odpowiadał, tylko słuchał, jak Maciek prawił czasem i prawił...

- Spiewok, bacys, kie my na upłazie wysy Zielonej Skały zamierkli z owcami? Ej, wtej beło! Jarka się zabiła... Nie daj Panie Boze zejść, telo sie ciemno zrobiło...

Spiewok, kie to beło, co cie wilk przysiad? Jakosi ku końcu Mihalskiego miesiąca abo z końca października na jesieniowisku. Zaroz my sie juz pote redykali dołu, du domu. Ten by ci beł dał, ino telo dobrze, co cie wej kolce na karku wybroniły... Ale ze to beł wilk! Posukać takiego... Boś ta i ty słaby nie bywał...

Spiewok, kielo to bedzie lat, kie my nawóz wozowali na saniak i przysuło nas? Be trzydzieści abo pięć trzydzieści roków... Konia, sanie, zmierwiło pieknie. Zniedobacka śnieg sie urwał, a takie zorowce u wirhu w lesie beły, nie utrzymały. Hej, kie hlusło! Kieby nie ty, jus byk tu dzisiok nie beł. Zamglałek do znaku! bełbyk umarz. Aleś mie ty grzał i zratowiskoś mi dał godne, cok sie przecie osatał i du domu jek sie zwlók. Prowda - ta Przez nowozu, przez konia i przez sonecek. Ale ta cłek beł młody, je to ta zaraz hnedziutki zdrowy beł...

Śpiewok, bacys, kie sie Jano Zatrenciański owce kraść na naskom hale iść zabrał? To beł hłop! Nie mas dziś takiego ani z tej tu strony Tatrów, ani z hajntej. Beła wtedy bójka! Boś ty zacuł i zescekał. Hybaj jo do pola, Jędrek brat, Walek Marduła. A oni prziśli trzójmi, samo tak, jako i nas belo. Hej kieby nie ty i nie Bystra, nie byliby my rady dali! Jano jus pod kosare beł. nie nazdał sie, ze sie ku owcom obidwa wrócicie, bo ten drugi juhas luptowski holofił wysy w lesie, cobyście ku niemu leciały. Aleś ty beł wse mądry, a jesce nie tak Bystra. Toście se pomyśleli: Je niegze ta holofi po lesie, kielo fce, dej hań nic naskiego nie mas, a nom trza owce opiekunować zatela. Nie nazdał sie Jano, jako mu wyjńdzie. Uciekać jus casu nie beło. Zrobiła się bitka. Hej kieby nie wy, pieski, nie beliby my się obegnali, bo to beły chłopy strahotne i zajadliwe... Jesce jo hań mom na głowie złób, co mie Jano rafnon skałom...

Śpiewak słuchał i patrzał zamgławionymi od starości oczami na Maćka. I póki pies żył, jeszcze było jako tako Maćkowi, ale gdy zdechł, już nie było do kogo mówić. Bo z innymi juhasami, z tymi, co z nim wraz pasali, a już się tak, jak i on, postarzeli, ani z nowymi, młodszymi, radzić o górach Maciek nie chciał. Owszem, uciekał od takiej rozmowy, zamykał się w swoim domu, a potem było słychać klątwy i łkanie.

I tak się Maciek zawziął, że nawet na koniu podjechać ku górom nie chciał, bo konia chował.

Kie nie, to nie! Nie fce Pon Bóg, cobyk hań więcyl seł, ze j to Mu hań nie pudel Heba po śmierzci.

Ale nigdy jeszcze nie wiał od Tatr taki cudowny, pachnący wiatr. I Maciek począł iść przed siebie, nie zaparłszy nawet chałupy na zaporę.

I wszedł w las, co domu jego niedaleko był, a tu woda ze źródła bije, czysta, rzeźwa i ogromna. Napił się jej Maciek, przyklęknąwszy, ręką - zimna była jak lód. Od tej wody coś dziwnego w nim się stało. Jakby zatęgło, zalodniało w nim wnętrze i jakby zalodziła się w nim głowa. Coś jasnego, ostrego, świetlanego wypełniło mu ciemię. - Cyk słońce we łbie dostał, cy co? - pomyślał.

I niesłychana jasność strzeliła mu przez oczy. Wszystko, każda trawa, każda gałązka nabrała wyrazistości po prostu krysztalnej. - Tak jak kieby mi gwiazdy do ocy wprawił - myślał.

I serce go nie bolało wcale, że szedł, i nawet nie pamiętał o tym, że chory był i łazić nie mógł od lat dwudziestu.

Gdy minął las, południe było. Olbrzymie upłazy zielone już jaśniały pośród smreków na turniach. A gdy minął upłaz, wydobył się na zwal kamienny, a za tym zwałem zieleniała znów do słońca jakoby łączka, potokiem przerwana na dwie nierówne części, mały skrawek i większą płasienkę. I głazy potężne leżały nad potokiem, a gdy Maciek dotknął ich ręką, uczuł, że są ciepłe od słońca.

Naówczas legł on na głazie, twarzą ku niemu, i całować go począł, i rękoma obejmować, ogarniać. Łzy jako groch poczęły mu padać spod powiek na ten głaz twardy i od wieków nieruchomo tam spoczywający, gdy się przed wiekami u wierchu urwał. Zapamiętał się Maciek zupełnie. Dwadzieścia lat tęsknoty i żalu przywarło go do tego głazu.

To wszystko jest na nowo, na nowo, na nowo!... I nigdy nie było dwudziestu lat tęsknoty, choroby, niewoli... Nigdy Maciek Scyrbularz nie był nazywany "dziadem" nigdy nie przestał owiec paść, po upłazach chodzić... Nigdy nie siedział w chałupie, we wsi, w dolinie, kiedy inni wyganiali z wiosną, nigdy się nie żalił nad sobą, nie płakał, nie narzekał w duszy strapionej i smutnej... Nigdy mu u nóg nie leżał Śpiewak tak samo niemocny, tak samo niedołężny, jak on... To wszystko było tylko straszne, bolesne, ciężkie śnisko...

A potem się odwrócił twarzą ku niebu i rozpostarł szeroko ramiona...

Ponad nim skały ogromne, białe od śniegów i czarne, gdzie śniegi spłynęły, i - niebo, niebieskie, złotobłękitne, pełne blasku i białych, lotnych, pierzastych obłoków, chmurek i mgieł...

Cud Pana Boga...

I powstał Maciek z głazu, i zaczerpnął wody z potoku, a jasność jego myśli i wzroku pomnożyła się.

- Dubelt telo widzem, co prendzej - pomyślał.

I przedziwne on tam ujrzał, ten stary chłop, zjawisko.

Bo opowiadał mu, gdy był młodym chłopcem jeszcze, Andrysz Michna z Kotelnicy, któremu już wówczas blisko sto lat było, o zimowych pannach, które się raz widzieć dało jego ujkowi, Szymonowi Michnie Pietrowskiemu, w górach, kiedy wyzierać poszedł, czy już śniegi tajały i czy już czas wyganiać?

A był wtedy Andrysz Michna młodym chłopcem, kiedy mu to ujek Johym opowiedział...

Zimowe panny przylatują z wiatrem, z chmurami śnieżnymi od tego morza, co gdzieś daleko jest, a nigdy nie odmarza. Białe są takie, jak śnieg, twarze białe, usta białe, tylko oczy im się świecą jak szron o świcie, a włosy mają jak srebrzone. Suknie na nich białe, długie, tak się koło ciała owijające, jak pajęczyna jesienna czasem koło smreka młodego na gałęziach. Kiedy spadną na Tatry z chmurami, a dzieje się to zazwyczaj w nocy, w noc księżycową, podczas pełni, zaraz biorą się za ręce i poczynają tańczyć wielkim kołem po halach, upłazach, dolinach i zamarzniętych stawach, podobnie jak po lodach morskich tańczyły. Kto je zobaczy, niech ucieka; kto by je podpatrywał, nijako mu dobrze nie wyjdzie. Urzekną go tak, że albo spadnie i zabije się, albo oślepnie, albo nogę złamie i więcej w góry nie pójdzie. Nie jednego miejsca się trzymają, ale przelatują z wiatrem przez granie i przełęcze z doliny do doliny, czasem się rozbijając na drobne stada, a czasem zbiwszy w wielką gromadę. Wtedy bywa ich tak dużo, że się bieli w oczach od nich. Mały stawek w Pięciu Stawach cały wieńcem okolą. Czasem tak jakby wiatr którą oderwał z łańcucha, podleci w górę, zachyboce się w powietrzu i znowu na dół, do łańcucha spadnie.

Igrają tak po górach aż do wiosny. Śpią, jak im przyjdzie ochota, na graniach, gdzie najzimniej, a jedzą ten lód koło wodospadów, na który słońce świeci. Tak im słońce gotuje strawę. Gdy śniegi zaczną topnieć, chwytają się wiatru i lecą ku morzu.

Wzięły się te zimowe panny, jak bardzo starzy ludzie mówią, tak: A był klasztor gdzieś pod górami, ale gdzie, już nie wiadomo. Było w nim sześćdziesiąt mniszek i wszystkie je zaraza jednego dnia i jednej godziny pobiła, a świątobliwe były bardzo. T leciał anioł niosący we worku z takiego płótna, co się z tej pajęczyny, co się na trawie jesienią o świcie ściele, samo uprzedzić, bo takie jest anielskie płótno, ode wsi modlitwę sierocą do nieba, a unieskorzył, bo się ta sierota długo modliła. Leci, a tu widzi sześćdziesiąt białych duszyczek, jak czekają, zęby je aniołowie do nieba zabrali - cały kerdel, jak owiec. - Je - myśli anioł - coz haw majom biedarstwa marznąć - zima była - a cekać, jo ig haw zaweznem do nieba. Ino w co, bo choć ta o worek w klastorze by nie beło biedy, ale duse bodaś w jakim nie poniesie. Ale beła na kaplicy chorongiew z Matkom Boskom, pilno janioł sjon ten chorongiew z dahu, związał, jako ta móg, na prędkości, powsypał duse weń, zarucieł bez drugie ramie i leci. Jak leci, tak leci, przileciał ku Tatrom. Tu sie z telim brzemieniem cięzko dźwignąć, bo i tyk dus było przecie kiela, i ta sierota płakała, kie sie modliła, a te łzy były cięzkie jak ołów - a tu noc i miesiąc sie prawie krył za wirchy, i hmury sły ciemne, śniegowe. - Coz bedem robił? - gwarzy janioł sam do sobie. - Nocował w górak nie bedem, bo zimno i kurniawa idzie - zle. Jak zaś bedem leciał pomału, zamierknem do znaku i zabłądzem po ćmie, bo to góry wielgie i strasne. Siejdze pote ka pod skałom, kim sie ta zrobi zracno ku rantu, a jesce byk móg i zdrzymnąć, to sie mi wtory worek tulnie do doliny. Ale kiebyk - pado - jedno ostawieł, toz to mi zlekce na ramieniu, to polecem wartko, a kiebyk ino góry minon, oho! tok jus hłop! Sowam ka pod wantom, to se zaś jutro wezne. Ale co tu ostawić? Cy duse tyk umarłych mnisecek, cy te modlitwy sieroce? Ostawiem duse? Cy se nie bedom markocić, ze ik zaroz do nieba nie niesem? Ostawiem modlitwy? Cy zaś nie przydzie diaboł, bo on ta wse cujny, cy mi pote nie ozwiąze worka i nie ozpiere tyk paciorków po dolinie jak perły - i zbierajze ig pote dwa dni abo i trzi, a modlitwy sierocej nie zahubis ani jednej i syćko Panu Bogu odnieść trza w porzondku. To święto rzec!

Sculgnon palicami. bo kłopot! Ale se ozmyśluje i namyślał tak: Je dy ta duse jako duse. Jeden dzień wiecności mniej, to tak jak nic. A kiebyk sierocej modlitwy pilno Panu Bogu nie doniós, On jom ta, hoć i noc, by kielo telo z hrubsa zaroz w kancelaryji osprzepatrzuje, jedno, ze nań gwiazdy za hmurami bedom świecić, drugie, ze ta jus nierad tęgo śpi, bo stary, a tej haw, jak Pan Bóg nie zratuje, to tys na ozaist niwto iny. A ze zgryzionego serca ta modlitwa, kie je tako cięzko. Ostawiem duse. Diaboł tu nie przystompi, bo tu Matka Boska.

I sjon chorongiew z dusami z ramienia, i sował do koliby pod wante godnom, a z tem drugim worckem zniós sie hore i wartko góry minon, jesce miesiąc kramcik świecił, i do nieba na droge mlecnom trefił, a potem to sie mu jus leciało fajnie, bo jom dobrze znał.

Ale sie wej nie naspodział, co sie stanie. Diaboł wse śtuder. Lemze janioł chorongwie z dusami odbióg, pada do wiatru, bo oni kumotrowie: O mój ślicny, piekny, cyby tys przecie jako janiołowi na despet nie zrobić? Ostawił se duse w kolibie pod wantom, cyby mu ig nie puścić? Ino ze som jest do chorongwie święconej zawiązane, mnie ku nim nieporada iść, ale ty mozes. Lejdze wartko a puść mu je, jako kurecki z kojca. Jo - pado - prawa do nig ni mom, ale niegze sie by nasuko!

Wiater na to jak na lato. Kie duchnie! Do razu sie chorongiew ozwiązała, a duse hybaj w pole! Jedna za drugom, jako gołębie spod strzehy. I ozieciało sie to, bo to beło ciekawe. Wiater sie cuduje, ze to tego teli kerdel, diaboł sie ino zaśmiał, skrzesał rogami iskry ze skały i stracił sie wereda kajsi. Do ziemie wjahał.

Wiater sie ucudował i ku morzu zamarzłemu sie brał, bo jus wiesna sła, a to beł wiater zimowy. A te duse woła jom ku niemu: Kies ty taki dobry beł, coś nas na slebode z tej hań koliby, ka nom dość ciasno siedzieć beło, puścieł, je to my jus z tobom wolemy i weź nas. Bedzieme ci tańcować, to ci sie nie be telo kotwić drogami. A to wiera, ni ma dziwoty nijakiej, ze sie im tańcować kciało, bo to beły dziewcenciska młode, hoj i mni-ski, a w klostorze tańcował nie bedzies. Modlić sie jus tys nie beło o co, bo jus pomarły, a tu sie ino o śmierzć dobrom cłek modli. I wzion je wiater, i poleciał ś niemi ku morzu zamarzłemu.

Przileci na drugi dzień janioł lem świt - naloz chorongiew, ale dus nie naloz. - O krotni miliońscy! Dwók diaskók jeś ty zjadła a jeś zjadła, kieś sie ty ozwiązała - pado jej. - Je kaz jo ig najdem, te duse?... Leci po wirchak - nie daj Panie Boze, nie widzi nic. Poskrobał sie za łeb, nakłoń do stu dziadów i myśli se tak: Ka posły, to posły, to jako kciały. Chorongiew odniesem, skąd jek jom wzion, wcora nik nie widział, cok jom sjimał, bo beła ćma, a dziś ta tys jesce nik światu nie obzierał, bo bars rano, to ta ani nie bedzie nik wiedział, jako beło. Powiesem, ka prendzej bewała, i telo. A o duse sie więcyl starał nie bedem. Wto ig ta najdzie, nieg se ig pozganio do kupy i do nieba odniesie.

I poleciał rad, bo to był ciężar i zucony do tego nie beł. Bo to sie z tysiąca trefi tele duse na roz nieść, do wojny go zaś nie komenderowali jesce nigda, bo to był Janioł młody i jino mu ta po wsiak kazowali robić słuzbe, takom lekom.

I stały sie z tych dusz zimowe panny.

Gdzie wiatr zimowy leciał, tam one z nim. Na zamarzłym morzu cło im sie straśnie za swoimi stronami, to sie niesły w jesieni ku górom, zaś kiedy szło ku wiośnie, to znów wracały z wiatrem na morze, bo on im był za opiekuna i już sie z nim rozstać nie chciały. I wiatr był rad, i one były rade. Wiatr grał, a one tańcowały.

Tylko broń Boże, żeby je kto podpatrzeć chciał. Zaraz się mściły.

Te tedy zimowe panny ujrzał Maciek Scyrbularzów przed sobą.

Było to w Pięciu Stawach Polskich, już pod zachód. Maciek sie wydobył na groblę od Wielkiego Stawu z Roztoki koło wielkiej Siklawy. Staw zamarznięty, a zimowe panny tańczą po nim kołem.

Zląkł sie strasznie i cofnąć chciał, żeby go nie dostrzegły, bo wiedział, co mu grozi. Ale mu żal było, bo cud Boski było patrzeć! Lód, cienki już, zazieleniał, poczerwieniał i pozłocił sie od słońca, a one też czerwono, złoto i zielono sie mieniły. Zapatrzył sie . One zaś nie widziały go, tylko tańczyły kołem. I nagle stara matura ogarnęła Maćka Scyrbularza. Był i on tancerz za młodu, rad sie nosił, a za dziewką, co mu beczkowała, jak kogut naokoło po izbie dreptał, przytupując, ręką w ziemię plaskając... Razem z chodzeniem po górach skończył sie i taniec. Eh! A to było! Jak muzykę usłyszał, to nogi same skakały pod nim! A potem, jak muzykę usłyszał, to mu sie gardło ściskało, bo niesposób było ani dwa razy podskoczyć. A tu co sie natańczył w tych Pięciu Stawach. Oczy stały mu sie tak bystre, że widział nieledwie każdy kamień na uboczach po Wołoszynie. Wszędzie tam po tych uboczach tańcowały przy owcach jego lekkie kierpce. Tańcowały przy muzyce i bez muzyki, przy piszczałce albo oktawkach albo i bez. Tańcował pod Opalonem, tańcował po Krzyżnem, pod Walentkową, pod Liptowskimi Murami, nad Stawem Pod Kołem, na Spiglasowych Perciach... Jak gwizdnął po juhaska, to dolina jękła...

Sto se jedna, sto se dwie,
stoi baca u jedle,
bo mu owiec chybiło,
zamirków sie zwysyło...

Hej! Przy Sam Bohu! Stara matura ogarnęła Maćka Scyrbularza. I nimbyś słowo powiedział, znalazł sie on w kole zimowych panien, pod ręce im wpadłszy.

I na zielonej, złotawej szybie stawu, pod którą, znać było straszną, przepastną wodę, stał Maciek z rozwianymi, siwymi włosami, przytupywał i przygwizdywał, a zimowe panny szalały kręgiem, jak obłok w kotlinie wiatrem kręcony.

Wtem zaszumiało i zawyło. Zimowe panny stumaniły sie, zmieszały, skłębiły w chmurę i wzbiły sie w powietrze ponad Pustą Dolinę ku Zawratowi, ku północy. Zamigotało jeszcze, zabieliło sie . zamajaczyło i znikło. Jak czar.

Został Maciek sam na Wielkim Stawie, na lodzie.

Straszliwy, przenikający, dojmujący ból przeszył mu serce. Maciek sie aż skurczył i przygiął. Chwyciło go osłabienie takie, że legł na lodzie.

- Jesce roz w zyciu góry widzem, jescek roz w zyciu tońcył... Hybaj, śmiertecko...

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

NA SKALNYM PODHALU

NASTĘPNY ROZDZIAŁ