ON

Olbrzymi, czarny niedźwiedź, urodzony i uchowany w ciemnosmreczyńskim borze pod Hrubym Wierchem, w puszczy, gdzie słońce tylko po wierchowcach świerków świeciło, nie mogąc przebić dachu splątanych ze sobą konarów i gałęzi, pod którym przemykały się w pogoni za sarną i jeleniem hordy krwawych wilków, torowały sobie drogę potężnymi łbami odyńce, a po którego wiązaniach ślizgał się cichy, zgubny ryś o złotawej sierci: pewnego wiosennego dnia usłyszał głosy nigdy dotąd nie słyszane. Zdumiony stanął i słuchał. Były to miarowe ciosy, twarde i głuche, budzące suche echo po sobie. Posuwały się od doliny w górę. I niedługo zadziwionym oczom niedźwiedzia ukazali się ludzie z siekierami w rękach, odrębujący na lewo i prawo gałęzie odwiecznych smreków, przez co czynił się za nimi długi chodnik. Było ich kilku, przez plecy mieli łuki i strzały w plecionych z łyka kołczanach oraz sakwy z pożywieniem, u pasa proce i woreczki z kamykami. Gniewnym, strasznym okiem patrzał na nich niedźwiedź. Chciałby się był rzucić na nich, poszarpać ich i rozmieść po prostu na wiatr, a jednak jakaś trwoga zatrzymywała go w oddaleniu. A gdy poczęli posuwać się ku niemu bliżej, wydał z piersi pomruk zły i groźny, ale cofnął się w gąszcz, zaszył w nim i siadł, podnosząc kufę do góry i wietrząc.

Już w parę dni potem, chodnikiem przez cały las przeciętym. na polanę, gdzie rosły wysokie szczawy górskie. szerokich liści łopuchy i mnóstwo kwiatów i ziół, tak że polanka mieniła się błękitnym, żółtym, czerwonym, fioletowym i zielonym kolorem, przypędzili ludzie stada owiec i wołów, a wielkich, jak wilki i do wilków podobnych z wejrzenia siedm białych kudłatych psów w kolczatych obrożach szło obok lub za nimi. Natychmiast z głazów poczęto klecić jatę, na głazach pozbijano żerdzie i pokrycie umoszczono z żerdek i odartych łup drzewnych, a na wierzchu poukładano ciężkie kamienie od wiatru.

Naokoło polany uczyniła się pustka. Pasające się tam dotychczas sarny i jelenie popierzchały, wilki podchodziły gęstwiną, nęcone widokiem owiec i wołów, ale bały się psów, zawsze czujnych juhasów, zbrojnych w daleko sięgające łuki i proce, i ostre ciupagi i noże, a przede wszystkim ognia błyskającego we dnie i w nocy z jaty, który nigdy nie gasnął. I dzikie szczeciniaste maciory, które tam żyły uprzednio, szukając bulw ziemnych, stadka swoich warchlaków pouwodziły daleko i nawet mocne, odważne, a często zuchwałe i napastliwe odyńce nie zbliżały się ku polanie.

Z wysoka, z turni, sponad dwóch stawów, co powyżej w dolinie wiecznie senne leżały, poglądały na nią ciekawe, szybkie kozice, w olbrzymich susach uciekając, gdy juhasi z owcami podwyższali się na upłazach, i tylko jedne orły skalne zakołysały się czasem na rozłożystych skrzydłach w przestrzeni, zaważyły i spadały jak piorun na jagnię, które unosiły ze sobą, o ile nie dosięgła ich prędka, pierzasta strzała, kamień z procy lub śmigła, rzucona przez juhasa ciupaga, warcząca w powietrzu w potężnych kozłach, nigdy niechybna.

Wkrótce poogradzano dla owiec koszary ze strągami, obok pierwszej jaty wyrosło kilka innych, powstał szałas.

Z dala, z kosodrzewin, pozierał ku polanie niedźwiedź. Mieszkało ich tu w Ciemnych Smreczynach kilkanaście. tu się pasły, mnożyły i wychowywały, stąd czyniły wyprawy na owsy zielone w lecie i złociste w jesieni ku wsiom ponad Wagiem, tu przesypiały snem zimowym zimę, przechodząc czasem ku Wierchcichej popod Kopy, ku Rybiemu i w inne doliny, rojne od pobratymców. Panowały niepodzielnie i absolutnie w górach. Łoś o rosochatych łopatach, mieszkający poniżej, zmykał ciężko, gdy tylko na ślad ich łapy natrafił; potworne tury o czołach twardych jak głaz, a sile powodzi, nie pasały się wysoko i toczyły walki tylko z dolinnymi niedźwiedziami, po lasach. Stare, błyskające długimi kłami odyńce farkały i kłapały zębami, ale przysiadając na zadach pod wykrotem, gotowały się tylko do obrony, nie napadając same, a wilki, gdy bandą szły, a były głodne, mogły być niebezpieczne tylko na nizinie, gdzie drzewa nie rosły. Zresztą wygłodzone i do szaleństwa zuchwałe bywały tylko w zimie, kiedy niedźwiedź dobrze ukryty spał.

Nie było zatem rywala i jedynie miłość wypełniała góry rykiem walczących samców, podobnych do burz walczących. W całych Ciemnych Smreczynach, a może w całych Tatrach, nie było groźniejszego niedźwiedzia. Barki miał jak kloce, łeb jak kępa, sierć czarną, lśniącą, a kiedy się wspiął na zadnie łapy, wyglądał jak drzewo. Najstraszliwszy był ze wszystkich.

On też pierwszy ubił wołu osiadłym na polanie juhasom. Ubił go w biały dzień, zabłąkanego daleko w kosodrzewinach, a uderzył tak potężnie, że wół od jednego zamachu za łeb padł martwy z przetrąconym rdzeniem, nie zdążył nawet ryknąć i zguby jego nawet nie dostrzeżono na razie. Dopiero zlatujące się na ścierwo orły, sępy, jastrzębie, sokoły i sowy rozliczne sprowadziły juhasów, którzy znaleźli już tylko kości.

Ośmielony napadł na innego wołu, w stadzie. Stado pierzchło w przestrachu, nadbiegły jednak z ujadaniem psy, za nimi z krzykiem z ciupagami w rękach wolarze.

Niedźwiedź rozdarł najśmielszego psa, rzucił głazem ku ludziom, ale uciekł.

Od tego czasu zaczęła się walka, bo i inne niedźwiedzie podchodziły pod woły lub napadały owce. Nocami zwłaszcza psy, i juhasi pilnować musieli, gdyż rysie skradały się gęstwiną, a wilki wyły dookoła, odpowiadając zaciekającym się od szczekania owczarkom.

W powietrzu z ptakiem drapieżnym, na ziemi z drapieżnym zwierzem rozpoczęła się walka na zabój. Ale juhasi poznali już, że największe szkody, najśmielsze napady wykonywa ten wielki niedźwiedź czarny, "on".

Jego zaś wściekłość brała na psy i ludzi. Nieraz cały szereg dni przeszedł, że nie dało się ani jednego wołu zwalić, ani jednej owcy porwać. Przypadł niespodziany, wczesny śnieg jesienny, tak gruby, że pokrył krzaki drugich borówek i bruśnic, obłamał i zasypał czerwone gałęzie skorusz, trawy pogrzebał - nastał głód. Większość juhasów z wołami i częścią owiec zeszła do wsi, obiecując sobie powrócić, gdy śnieg staje; zostało tylko paru ze stadem owiec, które zamknięte w koszarze, żywiono nakoszonym za lata sianem. Przy nich były tylko dwa psy.

W noc ciemną i mroźną, pełną wichru ze śniegiem, wypadł "on", jak burza z chmur, z pomroków leśnych, runął jak lawina, urwana w upłazie, na polanę, i gnał jak potok z przewzbranego deszczem jeziora ku koszarowi. Wybiegły naprzeciw niego psy, ale nie zważał na nie, a one też tylko z daleka ujadały. Jednym susem przesadził płot koszara i gruchnął na zbite w kupę. rozpaczliwie beczące owce.

Prędzej niż pomyśleć można, bił i ciskał na kupę. Nie pił krwi, nie pochłaniał mięsa, tylko bił i bił, grzmotał łapami i ciskał poza siebie. Zapamiętał się w tej rzezi okropnej; mordował i mordował.

Usłyszeli hałas psów i bek owiec juhasi, ale nie mogli biec na ratunek. Pod mokrym śniegiem gasły ze sykiem porwane z ogniska głownie, w ciemności bali się zaś przybliżyć, a ich krzyki nie odstraszały niedźwiedzia. "On", "on", powtarzali z rozpaczą, gdy "on" szalał w koszarze, jak szaleje płomień w ciemnej stodole, pełnej słomy i suchego zboża. Gdy przez rozwalony płot owce wydarły się z koszara i wartogłowe ze strachu popędziły na oślep w sto stron, niedźwiedź począł pić z najcieplejszych krew, począł łykać wyszarpywane płaty mięsa z ciekącym od krwi runem. W końcu porwał jedną sztukę i w skokach przepadł w lesie.

Nazajutrz płacz i lament napełnił polanę. Nie dość, że wyżej trzydziestu owiec pobił "on"; mnóstwo pochwytały wilki, gdy się rozpierzchły, co po śladach poznać było można; mnóstwo zapodziało się tak, że nawet odgadnąć nikt nie mógł, co im drogę zaszło. "On" zrujnował szałas do szczętu, i z płaczem, klątwami, złorzeczeniami i odgróżkami, z resztą żywych i zdrowych owiec, które się zegnać udało, uciekli juhasi do wsi, zamknąwszy pobite owce w jednej z jat i obwarowawszy ją, i zaparłszy kołami i głazami, nimby przybyli liczniej po skóry i mięso. Ale "on" czuwał. Tejże samej nocy uderzył na jatę z towarzyszami, rozeprali głazy, rozmietli kłoty, koły i żerdzie i wyprawili sobie ucztę, od której krwawych strzępów pełną była dolina. I gdy w trzy dni później, za ciepła, powrócili wolarze i owczarze popod Hruby Wierch, zastali zdruzgotaną jatę i wszystko mięso pożarte.

- "On"...

- "On"...

Rozzuchwalone tym powodzeniem niedźwiedzie dzień i noc trapiły pasterzy, że wielu się zarzekało, powróciwszy w jesieni do domów, że tam już nie pójdą następnej wiosny, a straszna sława rozniosła się kręgiem koło Tatr.

"On" zaś tryumfował. W blasku księżyca gdzieś w uboczach Gołych Wierchów stawał, do czarnego głazu podobny, i patrzał z wysoka na puste doliny. I czuł się jeden potężny i niezrównany, jak halny wiatr albo piorun, którym nic nie wyrówna. I w jesiennym, późnym słońcu przewalał się po aksamitnych, uzłoconych upłazach, po ogromnych, błyszczących trawach, podobny do kłody smrekowej, sam jeden najpotężniejszy, jak głusza zimowej nocy albo mróz ranny, który wszystko w lód ścina. I puste, milczące lasy znowu były jego niepodzielnym księstwem. Posępny, kolosalny, uginał barami konary przekraczając potworne, zbutwiałe kłody albo płynął wśród jesiennych wybujałych traw, czerniąc się wśród nich grzbietem, jak ciężko ładowna łódź na ruchomej fali. Wędrówki jego napełniała słodka pamięć klęsk, które zadał, zwycięstwa i pogromu. Królestwo jego, od wieków przez przodków mu przekazane, znowu stało się wyłączną jego własnością. I uderzył, jak skała w szczytach urwana, na wściekłego tura, który się z nizinnych borów popod Krzywań przybłąkał. Ujrzał go tur zbiegającego w dół między wielkimi, starymi, rzadko rosnącymi smrekami, pochylił łeb o strasznym czole i bodących rogach, zaryczał krótko, gardłowo i rozstawił szeroko przednie nogi, zapierając się zadnimi w grunt. Tak stanął, do mostu, na który kra uderza, podobny. Atoli szybciej, niż złamany wichrem smrek na kierz się wali, runął nań niedźwiedź i łapą w kark go uderzył. Bluznęła krew. Potworny bek wyrwał się z gardzieli zwierza i równie, jak dwie lawiny głazów z dwóch przeciwnych skał lecące zetrą się z sobą w kotlinie, kamienie spiętrzą się w mury, a huk wypełni przestwory, tak oni z rykiem zwarli się ze sobą. Ale mocne, śmiertelne czoło tura ugodziło w pustkę; niedźwiedź uchylił się i powtórny raz zadał w kark wroga, wyrywając płat mięsa, który odwalił się od kadłuba jak kęs drzewa piorunem z pnia oddarty. I cios za ciosem ponawiał straszliwy napastnik, unikając ciężkimi, ale szybkimi skokami rogów i czoła byka. Wreszcie ów, uchodząc śmierci, zawrócił i cały czerwony od posoki i olbrzymie jej bluzgi na mchy i gałęzie, o które się ocierał, rzucając, rozpaczliwym biegiem uciekać począł, z tętentem, jak gdyby młoty uderzały w ziemię. Ale stary, milczący las nieruchomo patrzał na tę walkę.

Zaś niedźwiedź zapragnął słońca po boju. Przeszedł więc dolinę Niefcyrki ponad Doliną Młyniczną przez grań od Hrubego Wierchu i tam pod przełęczą, w niezmiernej wysokości, leżąc między progami skalnymi na rozpalonej trawie, grzał się w słońcu, spoglądając w swej dumnej samotni na szeroki kraj ludzki tam nisko... I nie było żadnego więcej zwierzęcia tam, na wysokości. Stadka kozic, gwiżdżąc na trwogę, pomknęły w szalonych rzutach w niedostępne, czarne krzesanice, ponad im tylko niegroźne otchłanie, i niewielki jastrząb trzepotał skrzydłami w błękitnym powietrzu, czatując na siedmiobarwne, długodzióbe motyle skalne.

Nadeszła zima, a z nią zimowy sen. "On" spał pod wykrotem kędyś w Hlińskiej Dolinie, ale ludzie radzili o "nim". Bo żal im było nie powracać na traworodną ciemnosmreczyńską polanę, a przy tym nurtowała ich serca chęć krwawej zemsty. I gdy wiosna nadeszła, kilkunastu ludzi, dobrze zbrojnych w łuki, noże i topory, z łopatami w ręku i z zębatymi żelazami, zaopatrzonymi w grube łańcuchy, ruszyło wyciętą percią w góry.

Ujrzał ich obudzony już niedźwiedź i znowu chęć w nim zawrzała rzucić się na nich i rozmieść ich po lesie, i znowu jakaś trwoga popchnęła go wstecz, w gęstwinę. A jednak czuł, że cienkiej skoruszyny łatwiej nie łamie, kiedy ją chyli, aby owoce jej pożreć, niż zmiażdżyłby każdego z tych ludzi. I już, już porywała go żądza krwi runąć ku nim i powstrzymywał go jakiś niepojęty lęk. Hal gdyby który zbliżył się ku niemu, gdyby natarł na niego... Podarty w sztuki okrwawiłby kosodrzewinę... Oko w oko spojrzeć człowiekowi, z bliska, tuż, tuż, to była najnienawistniejsza chęć "jego", najpełniejsza dyszącej krwią zajadłości. Ale natrzeć nie śmiał, czuł jakąś siłę obcą, nieznaną, niepojętą w człowieku, mimo że był dla jego ramion jak giętkie gałęzie krzaków malinowych.

I przyszli znów na halę z wołami i z owcami juhasi. Przyszło ich więcej, przypędzili więcej wołów i owiec i psów przyprowadzili dwunastu. A szli z hukaniem, śpiewem i muzyką, napełniając góry dźwiękiem gęśli, brzęczącym beczeniem kobzy, daleko biegnącym świstem piszczałek i rozległym wyciem długich trombit. Szli tak, jakby pragnąc odstraszyć zwierza i naprzód ogłosić zajęcie w posiadanie, zdobycie i utrwalenie swej władzy na ciemnosmreczyńskiej polanie.

Bo cl z nich, którzy przybyli tu uprzednio, pokopali doły głębokie z niezmiernym trudem w skalistej ziemi, poczynili na nich wiązania z nawleczonych gałęzi i konarów i pokryli je mchem, aby stały na zdradzie wilkom, i pozakładali żelaza na niedźwiedzie.

Ale "on" zaraz pierwszego dnia po wygonie wołów w samo południe wypadł z kosodrzewu, ogromnego, siwego wolu upatrzywszy. Wówczas zoczył potwora, zaryczał ze śmiertelnej trwogi i zadarłszy ogon uciekać począł, dognany jednak, mimo wściekłego ataku trzech psów, które nadbiec zdążyły, padł pod ciosami łap nieodpartych. Dwa jeszcze psy biegły z pomocą i siedmiu wolarzy - "on" cofnął się od zdychającego wołu w gęstwinę, ale dał znać, że jest, że panuje, i odpowiedział na tryumfalne wejście w jego królestwo.

Walkę podjął i że nie zesłabł, pokazał.

I w pewną ciemną, dżdżystą noc postanowił ponowić napad w sam środek polany, na koszary z owcami. Aliści nagle przy wyjściu z kosodrzewu straszliwy ból przeszył mu boki i w zadnią nogę wpiły mu się z dwu stron spiczaste, długie, żelazne zęby oklepca. Ryknął boleśnie i szarpnął nogę, atoli żelaza nie puściły, a gruby łańcuch i ogromny kłot drzewa z brzękiem, chrzęstem i łoskotem powlekły się za nimi. Rycząc, począł się miotać i szarpać, nie mogąc się uwolnić, nie mogąc cofnąć, bo półkola żelazne, łańcuch i kłot zawadzały o każdą gałęź i każdy sęk kosodrzewiny.

I toczyła się powoli czarna, dżdżysta noc ponad nim, nad jego rykiem strasznym, wyciem przerażonych wilków i zawziętym ujadaniem psów, które oblegały z dala miejsce jego nieszczęścia. Czasem sśród chmur wyjrzał posępny, wiszący w otchłani, niebotyczny cień skały, jakby ciekawej: co się dzieje tam na dole, gdzie coś żyje, rodzi się i umiera...

I nastał świt. Blade światło rozlało się po dolinie i natychmiast ludzie wyszli z szałasu z łukami, toporami i maczugami w ręku i ostrożnie, powoli, z ujadającymi psami przed sobą, poczęli podchodzić w górę. I stanęli w zdumieniu, albowiem ujrzeli "jego", bo go poznali po rozmiarach i czarnej srierci, może na jakich ośm wysokości ludzkich, z żelazem, łańcuchem i kłotem między konarami potężnego smreka, gdzie z bólu, rozpaczy i wściekłości szalony wylazł, naokół zaś powyrywane z korzeniami drzewka, pokruszone, podruzgotane, potrzaskane pazurami i zębami gałęzie, pomiażdżone krzaki kosodrzewu, powydzierane z ziemi głazy, ciężkie jak młyńskie kamienie.

Stali i patrzyli zdumieni, nie śmiejąc się zbliżyć.

- "On"...

- "On"...

Wtem jeden pochylił się, podjął kamień, napiął procę i puścił cięciwę. Wnet uczynił to drugi, a inni naciągnęli trzymane w gotowości łuki. Grad strzał i kamieni począł bić w konary, w pień i w niedźwiedzia. Wówczas runął on na dół, aby rzucić się na ludzi, runął krwawy, pokaleczony, z tkwiącymi w ciele kilku pociskami. I poskoczył ku czeredzie napastników. Cofnęły się naprzód psy, zaskomlawszy, i pierzchły, a wraz cofnęli się gwałtownie ludzie. Pozostał tylko jeden wysoki i szeroki w barach góral, ze szpikulcem żelaznym, nasadzonym na grubym drzewcu bukowym. Ten stał, wsparłszy trzon o głaz i nastawiwszy ostrze.

Wlokąc żelaza w podrzutach przypadł ku niemu "on", a gdy już był na kilka kroków, wspiął się, aby łapą przednią w głowę uderzyć, i nabił się na nastawione ostrze piersiami. I wtenczas z bliska pojrzał w oczy człowieka. Wtem topór ciśnięty przez jednego z juhasów zawarczał w powietrzu i wciął mu się w czaszkę za uszami. Zaraz drugi ugodził go w kark, trzeci w jedną z łap przednich. Także rzucane z ręki kamienie poczęły grzmocić mu w ciało. I zwalił się na bok z ostrzem w piersiach, łamiąc drzewce ciężarem upadku. Człowiek uskoczył, natomiast nadbiegły psy i za nimi ludzie. Dwa rozżarte kundysy wyzionęły życie z głuchym, przeraźliwym jękiem pod "jego" łapą. Strzały jednak, siekiery, maczugi, kamienie, ciskane z coraz bliższa, wytoczyły zeń tyle krwi, że stało mu się ciemno w ślepiach i bezwład opanował mu członki. Widział tylko jak przez mgłę posuwającego się ku niemu owego wysokiego, szerokiego w barach górala, co mu spisę pod pierś podstawił, i uczuł wstrząsający całym jego jestestwem straszliwy cios maczugi w czoło, pod którym głowa spłaszczyła mu się na ziemi.

I jeszcze przenikliwy, nie do zniesienia, przeraźliwy ból rozwarł mu ciemne prawie ślepia; to przewalonemu już na wznak drągami jeden z juhasów pruł długim nożem brzuch i wypuszczał wnętrzności. I wtenczas znowu ujrzał ludzi z bliska nad sobą. Ciemne Smreczyny zostały opanowane, a "jego" potworną skórę, rozpiętą na wbitych w ziemię kulikach, suszyło słońce.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

NA SKALNYM PODHALU

NASTĘPNY ROZDZIAŁ