O WALKU SIETNIAKU

Walek Prascularz ze Zębu sietniak był. Głowę miał wielką jak kadź, na niej włosy rzadkie i żółte, a stojące jak szczeć. Polany miał na tej głowie, bo włosy kępkami rosły, a kępkami nie. Co tam do spacerowania było, to się mogło do słonka grzać, kiedy chciało, tym więcej że Walek kapelusza nie nosił. Może go i nigdy nie miał.

Gęba wielka, opuchła, blada, jak u topielca, oczy wyłupione na wierzch, niebieskobiałe, jak u ryby zaśniętej, wargi wywinięte, grube, obwisłe, czerwonożółte; z warg ciekło. Nos jakiś zarośnięty we środku. Pod gardłem wól, a nie to ino jeden, ale że dwa. Jeden na drugim, jak gołąbki na wiosnę.

Całe ciało pokrzywione, pokręcone, pogarbione, połamane - nic byś tam prostego nie uświadczył, chyba kij, co się na nim Walek podpierał. Ładny był - nie było co powiedzieć. Potwora i potwora. A jeszcze się i jąkał, ledwie krztusił.

Było mu siedm lat, pomiarkowali rodzice, co to będzie za parobek, że tęgi, i wygnali to z domu. Wrócił się. Wybili. Poszedł i znowu wrócił. Wybili znowu. Znowu poszedł i znowu wrócił. Ej, dobili tak, że czysto zdrętwiał. Kawałka skóry na nim całej nie było. Sprzecinali gałęziami het. Naprzódzi go bił ino ojciec, potem go bili ojciec i matka, za trzecim razem wraz i rodzice, i obaj bracia, i siostra. Bili, bili - i już się nie wrócił. Wyleżał za ogrodem pół dnia, w smreczkach pół nocy, i poszedł. Lazł, lazł, aż wyłaził, że mu gęsi dali paść. Pasł gdziesi w Skrzypnem, potem w Podczerwiennem, w Ratułowie... Pasał, a jak mu się co nie powiodło, bili i wypędzali.

Wędrował, aż znowu gęsi do pasienia znalazł. Nie był już taki zupełnie do niczego - ze sietniaków był najfajniejszy.

Tak wyżył dziesięć lat? już mu ich było siedmnaście.

Pasł w lecie, we worek opasterzony, w zimie żebrał w lecie i w zimie w płóciennych gaciach chodził, a nie najedzony był jeszcze nigdy. Mrzygtód był i takie było jego przeznaczenie.

Myślał on sobie różne rzeczy. Myślał: Bez co to tys to, co jo jest taki? Co jek komu zrobił i co jek winowaty, co jo je jest taki?... Bo on dobrze musiał snadź wiedzieć: jaki był.

Raz - służył on wtedy u Słodyczków w Ostryszu - widział, że się młody Słodyczka Jędruś, śliczny parobek, długo przezierał w przezieradełku. Wziął on je potem, kiedy Jędruś wyszedł do pola. z okna. i począł się sam sobie przyglądać. - Potwora jek - pomyślał i westchnął.

Była tam dziewczyna także śliczna, siostra Jędrusiowa, Agnisia. Ona pasła krowy, on gęsi. Miała ze czternaście lat. Pasterze krówscy piekli raz ziemniaki i Walek sie nabliżył, że mu tam przecie rzucą jaki; bo on z chałupy nie dostawał od gaździny nigdy nic, dobrze jak jeszcze na czczo nie wypędzał z chlewika rano. Podszedł ku pasterzom, było ich kilkoro, chłopcy i dziewczęta, siedzi i patrzy. To patrzy na ziemniaki, co sie pieką, to na Agnisię, co je biczyskiem przewracała w węglach.

Jedli, a on patrzał i łykał. Zbliżyć sie nie śmiał, siedział tak o dwa kroki od innych. Na koniec Agnisia wyciągnęła ku niemu rękę z ziemniakiem i mówi: - Ne! - a ten sie pochylił ku niej więcej, niż trzeba było, i chuchnęło mu sie przy tym z gardła. Czy chciał dmuchnąć na ziemniak zawczasu, że gorący, czy co... A Agnisia rzuciła ziemniak i cofnęła sie w tył.

- Cos sie stało? - jęknął.

- Bo ci śmierdzi z gęby, co raty! - odpowiedziała. Nie podniósł ziemniaka, odszedł. Zabrali sie niedługo i pasterze z krowami, on został jeszcze. Kiedy sie oddalili. zbliżył sie ku popielisku, szuka, nie znalazł nic, tylko ten ziemniak, który Agnisia rzuciła. Podniósł. Wtem patrzy: Idzie pies. Co zamyślał, dość, że psa zawołał. Wyciąga rękę z ziemniakiem ku niemu i woła: - Na tu! na tu! - Stanął pies. Wabi psa ziemniakiem, przywabił ku sobie. Daje mu ziemniak niby, a chyli sie ku niemu i chuchnął mu w nozdrza. Pies kichnął, głową skręcił i spojrzał jednym okiem na niego.

- O! to musi śmierdzieć fest! - pomyślał Walek i zadumał sie . A w zadumaniu opuścił rękę z ziemniakiem po sobie l pies wyjął mu ziemniak z palców i zjadł. Dopiero Walek w złość - łap za kamień ze ziemi. Pies w nogi i tyle widział jego i ziemniak, tylko sie przekonał dokumentnie, że aż pies kicha.

No, już się też więcej ku nikomu z gębą nie pchał. I tak się zrobiło, jakby zaczął gnić. Lały mu sie jakieś wody z uszu, z nosa. z gęby, nawet z oczu, na głowie się porobiły bolaki. wrzody. "Walek kopy siana na polanak ustawio" - śmiały się dzieci. Po całym ciele się też wrzody pękające porobiły, cały był mokry.

Przychodzi w jedno rano Słodyczkula, gaździna, i powiada mu, a głos miała, jak to często między Podhalanki. ostry jak bicz:

- Bier sie , jus nie bees paść gęsi.

- Nie?

- Mom ci dwa razyj godać? - świsnęła mu nad uchem głosem jak biczem.

Walek już dobrze wiedział, że sie pytać dużo nie trza, bo w łeb biją, w brzuch kopią, w plecy popychają, noga. to noga, a kula drewniana, to kula. Poszedł. Idąc myślał. Juści nie bez co ine go wygnali, ino bez te rany. Hej! To ci dopiero śmierdzieć musi!... Bo on sam to i nie tak wiele czuł zarośniętym nosem.

Idzie i wyszedł na taki brzeżek nad potokiem, wysoki. turnisty. a w potoku w dole kamienie nastyrmane, ostre głazy, jeden na drugim. Patrzy dookoła się - majowy był dzień, jasny. W polu robili ludzie, krzątali się, śpiewali. Wesoło było.

Niedaleko była kapliczka; Pan Jezus w niej siedział półnagi, w cierniowej koronie, pokrwawiony, i opierał brodę na ręce.

Przechodzi Walek mimo, spojrzał w kapliczkę, uwidział Pana Jezusa.

Jego tam nie uczył pacierza nikt, ale co nieco wiedział o Panu Bogu. Wiedział i słyszał, że ludzie pacierze mawiają, modlą się , słyszał też. co nieraz o Panu Bogu mówili. Wiedział, że jes, i s hrubsa. jaki jest. On ludzi stworzył, Onego trza prosić i dziękować Mu, a chwalić Go i uskarżyć Mu sie można, opowiedzieć mu jedno i drugie, a zwłaszcza strapienie, to pocieszy. Pan Bóg jest ojciec, Pan Jezus syn, ale to do wjedna za jedno.

Stanął Walek sietniak przed Panem Jezusem, patrzy na Niego i powiada:

- Bez cos tak?

I zdawało mu się , że Pan Jezus kiwnął ku niemu głową w koronie i powiada też:

- Bez cos tak?

Widzi Walek, że On też półnagi, pokrwawiony, w cierniach na głowie - i nie wiedział, kogo Pan Jezus myśli? Więc spytał się :

- Ty cy jo?

Ale Pan Jezus nic, tylko, zdawało mu się znowu, kiwnął głową w koronie.

- E, my sie tu, widzem, nie dogodome wielo oba - pomyślał Walek i poszedł.

Stanął nad potokiem na brzegu między krzakami - pogląda. Ogromnie wesoło w polu. Ruchu, śpiewu pełno. Idą koło niego, koło krzaków, parobek i dziewka. On w kapeluszu na bakier z kostkami, ona z chustką na kark opadłą.

- Walek, kiez przidzies? - pyta się dziewka.

- Jutro.

- O przijdze dziś, bo juz nie mogem wytrwać.

- Przez cego? - pyta się parobek i śmieje sie łotrowsko.

- Ze! - krzyknęła dziewka i zęby mu pokazała w śmiechu wstydliwym a wyzywającym, białe i ostre jak u kuny. Znać, że jej się to tak wyrwało z piersi chcęcy nie chcęcy, co powiedziała.

Parobek ją objął ręką i przygiął nieco ku sobie, przycisnęła się ku niemu, a krok jej zwolniał i ociężał, jakby jej nogi kto podłamał w kolanach.

Przeszli.

Walek temu parobkowi było na imię, przypadkiem tak samo, jak i jemu. Wałkowi Prascularzowi.

W krzakach siedział Walek Prascularz, jak dziki zwierz, owrzodzony, obolały, cały lepki i mokry. Chciał wyjść ku polom, właściwie bez żadnego celu, ale się wstrzymał. Onieśmielały go zielone pola i ludzie na nich. - Kieby ik nie beło, posełbyk - myślał. - I pieknie byś hań wyglondał - dodało mu się w myśli. Tak czuł, że opaskudzi te pola ludziom i że może by się i same pola zielone go wrodziły... Kto wie, może ziemię owradza, kiedy po niej stąpa?...

Wylazł na małą turniczkę nad potoczkiem, siadł, zwiesił nogi i zapatrzył się we wodę.

- Pomiędzy ludzi musem nie hodzić, bok oćwiara - myślał - s Pane Jezusem jek sie dogodać ni móg. I cos On mi poradzi? Dy je taki biedok, jako i jo. Nawet gaciskók nie mo, a krew sie leje po Nim, jak se mnie boloki. Bieda sie takiemu o co wprosać, co nawet gaciskók nie mo. Kie w takiem odzieniu syn, to ta i ociec wielo więcel nie bedzie miał. Zyjze se tys ta, Panie Boze, jako mozes, zyj. Ej, a ty, wodo? Cybyś mi tys ty nie poradziła jako w tej biedzie? Jeść sie mi fce, worek sie zdar, leci se mnie, gaciska sie tys lewdy trzimiom, syćko mnie boli, świerbi, całe ciało jak w ogniu i ognite, plugastwo po mnie łazi, fce mnie zywce zezreć, teros, kie jek taki, gęsi mi nik nie do paść, ej wodo, wodo, radźze mi co przecie w tej biedzie, ej siwa wodo, siwa...

I zesunął sie przypadkiem z turni, i gruch do wody z brzegu. Kiedy oczy otworzył, myśli: niebo?!

Powała nad nim z sozrębem świetna, święci pomalowani koło ścian, on leży na miękkiej słomie na ziemi, a nad nim oczu dwoje schylonych. Pomyślał: janioł?!

Oczy siwe jak woda w potoku, wielkie, jasne.

- Tereś - słyszy kobiecy głos bezdźwięczny. - Teresia janiołowi - pomyślał.

- Teres, osotał sie ta?

- Patrzi, mamo - zadzwoniło nad nim spod oczu siwych.

Pociekawiło go ta anielska mama i ten dzwonek, chce ruszyć głową - e nie, niesposób. Ehe! - przypomniał sobie - spodek we wode... pobiełek sie ...

Ujrzał nad sobą drugie dwoje oczu siwych, ale w zmarszczonej oprawie. Mama janiołowa - poznał.

I spytała się go ta mama janiołowa: - Hłopiec, jakoz ci? zyjes?

Chciał odpowiedzieć - e, nie dało. Charknął tylko, zarzęził.

- Nie bedzie ś niego nic! - usłyszał trzeci głos grubszy, z kąta, i kłąb dymu zobaczył wychodzący, a potem ślina kicła na podłogę, cyknięta ze zębów.

- Janiołów ociec - pomyślał. - Fajke kurzy.

- Stasek, a co by my Komperde Jaśka zawołali, cyby mu co nie pomóg? - słyszy bezdźwięczny głos. - On doktór na sydźko.

- Odpad z turnie - ozwał się grubszy głos - takiego nie bedzies lecył. To prziwilija śmierzci.

Zrobiło się cicho w izbie; strach spadł na piersi Walkowe.

Śmierć usłyszał. Chciał krzyczeć, wołać: Ratujcie miel nie dajcie mie! - ale uwiązgło mu w gardle, zarzęził tylko.

- To prziwilija śmierzci - powtórzył grubszy głos. - Takiego lecył nie bedzies. Na wieki nie bedzie zył nik.

Siwe jasne oczy spojrzały z trwogą w oczy Walkowe. A jemu sie przypomniało i tylko sie starał nie chuchnąć, nie chuchnąć, nie chuchnąć...

Usłyszał poważne cupkanie kerpców po podłodze i blisko nad nim zakołysal się dymu kłąb, ślina kicła na podłogę, cyknięta ze zębów, i po pewnej chwili ozwał się grubszy głos.

- On juz zaros umre. Dajcie mu pojeść na dróge. Obrócił wzrok, skąd glos szedł, ale głowy ruszyć nie mógł. nic nie zobaczył.

Siwe, jasne oczy zniknęły. Chciałby je był przytrzymać... Niedługo zobaczył je znowu z innej strony koło siebie i zobaczył twarz i całą postać.

- E dy to dziewcencisko, nie janioł - pomyślał i zamroczyło go. Widział, ale nie mógł nic uskładać w głowie. rozumiał tylko, że nie jest w niebie, że ludzie wkoło...

Obok pojawiła się starsza kobieta, jak ze mgły, zapachniała mu kapusta pod nosem.

Wysilił wzrok: starsza kobieta stała się wyraźniejszą. Klęczała przy nim na słomie i trzymała mu łyżkę z ciepłą, dymiącą się kapustą przed ustami.

- Pojedz na dróge - mówiła.

- Pojedz na dróge - ozwał się grubszy głos.

- Pojedz na dróge - zadzwoniło ponad nim. I dwoje rąk podparło mu słomę pod głową i dźwignęło ją lekko, ostrożnie, delikatnie.

Święci świecili koło ścian, powała była świetna, sozrąb błyszczał na pośrodku.

- Umiero - usłyszał bezdźwięczny głos.

- To prziwilija śmierzci - ozwało sie jakby z bardzo daleka.

- Umar - zadzwoniło...

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

NA SKALNYM PODHALU

NASTĘPNY ROZDZIAŁ