ORLICE

Był chłop z Poronina, nazywał się Kuba Kopiński. Powiadali o nim, że mu nigdy deszczu nie trza, chyba w zimie. I prawda, że nie wiadomo, czego miał więcej: czy pola, przez które woda szła, czy wody, co szła przez pole?

"Kubie straśnie w powódź śmiało - mawiali chłopi - woda mu ta sama sie nie bedzie brać". Lał deszcz, to mówili: "Kubie gazdostwa przybywa". Jechał z pługiem, żartowali: "Uwazujze, byś co ka gruntu nie zahycieł, bo pług popsujes. Kuba jedzie wode orać, bedom pstrongi rosły!" Szedł z grabiami, to zaś znowu: "Jesce tys takiego nie bywało, co łososie grabiami hyce". Idzie Kuba z motyką: "Hej: idzie Kuba banie brać, bedom miały lipienie ka zimować!" Jedzie wozem drabiniastym: "Hej! by ci nie wyciekło! Racyj se putnie weź!" I takie inne.

Wodny Kuba go nazwali.

Gniewało to Kubę i bolało, te śmiechy ludzkie. Ale ludzie jak ludzie. Takie to jest, jak i psy; wlezie między tłuste miejskie owczarski albo gdzie ze wsi: dalej wszystkie na niego! Ani go jeden nie będzie bronił; najlepiej, jakby go tam jeszcze z drugimi nie targał. A i to nie z miłosierdzia, tylko będzie leniwy albo stary. Inaczej nie jest ani nie bywało.

Bolało to Kubę i gniewało, a i bieda dogryzała. A jeszcze kiedy mu córki dorosły, trzy córki jak topole: Róża, Ulka i Wikta - ani to temu co do gęby włożyć, ani oblec po ludzku. Matka tego żalu l wstydu nie miała, bo przy ostatniej, Wikcie, zmarła. Wychowało się to nie wiedzieć nawet jak? Ulce było dopiero dwa lata, Róży trzy. Na kozim mleku wyrosło - ej! baj to! jacy na wodzie!

Ale ród to ród. Kopińscy byli chłopy jak buki, takie też i Capkule, co od nich żonę wziął. Baby jak wrota. Kiedy ci którego Capka dziewka stanęła we drzwiach, nie próbuj przejść: choćbyś głowę pod ramię schylił. koło biodra się nie przeciśniesz. Spodnice to jaze podska-kowały na nich w chodzie; młodzi mówili: od radości? starzy: od tęgości.

Zębami gwoździe kruszyły, a na siłę dobry parobek musiał być, żeby go za pasy o ziem nie prasły. Prawda, że za pasy zawsze chłop mięknie, a baba twardnieje. Ale przy dźwiganiu, przyszło snopki na wóz wykładać albo na stodołę ciskać, to się dało widzieć. Silne były Capkule.

I robotne, i obyrtne, i ładne. Na żony jak ulane. Ale będzie ci kto biedną dziewczynę brał? Chyba głupi albo sam dziad, co mu innej nie dadzą. Zeszły się wraz dwa dziady, nie trza nijakiej rady - powiadają.

Kopińskiego dziewki prawe były Capkule: silne, robotne, zwyrtne i ładne. Tylko że w posagu miały kamieńca trochę, lasu nic. pola z półtora morgu, a i to jeszcze lada co, budynki żal się Boże. wody ile chcieć, po dwie koszule, po dwie spódnice, po jednej zapasce i szmatce na głowę, a na trzy jeden kożuch po matce. W zimę tylko jedna mogła wyjść. Będzie ci kto taką brał?

Nigdzie też nigdy nie szły, ani na wesele jakie, ani na zabawę do kogo - nie miały w czym.

- U Wodnego Kuby zawdy wesoło - żartowali ludzie - dziewki nie potrzebujom nika lecieć. Dość se w doma udrypcom, kie zimno, a na brzuhak se przigrawajom. (Ze to im w próżnych brzuchach grało).

Nikt ich też nigdzie nie prosił. Kto ta dziada rad widzi. Dziad i dziad.

Często też na Kopińskiego dziewczęta, które po matce Capkulami zwano, zamiast Capkule wołali: dziadule. Płakały.

Siedział Kuba koło wody pod brzegiem, blisko Galicowej Grapy, w pustce. Domu naokoło nigdzie. Las - ale cudzy, gazdowski. Dorule, Chowańce, Galice, Pary: to to byli gazdowie. Chowali niejeden po kilkanaście krów, kilkadziesiąt owiec, po trzy, cztery konie. U Kopińskiego krowy nie było; jedna koza.

Dziewki się w lecie żywiły grzybami, jagodami, co po reglach zbierały. Ale w zimie, na wiosnę - raty! Po dwa i trzy dni nic do gęby prócz odrobiny mąki, wodą rozbełtanej. Jak raz Ulka ukradła u Chowańców kawałek placka owsianego, to było święto.

Rosły - powietrzem i wodą - dziko, jak jodły w lesie. Miesiące czasem człowieka nie widziały z bliska. Choć Róży było dwadzieścia lat, Ulce dziewiętnaście, a Wikcie siedmnaście: nikt ku nim nie szedł, żaden parobek. Chude były, nędzne, nie odziane, smutne. Choć ładne. Róża miała włosy czarne i oczy czarne jak iskry; Ulka i Wikta włosy jasne i oczy siwe, także jak iskry. Kości miały smukłe, bujne, ale ciała na nich nie było, nie miało z czego rosnąć. Nie łakomił się na nie nikt.

One też tak, jakby woli Bożej nie czuły. Takie dziewki o czymże by radziły? O parobkach radzą. Ale tu - trzeba było o głodzie i o zimnie radzić, żeby z głodu nie umrzeć, od mrozu nie umarznąć. Nie chwyta się wola Boża w takiej kondycji.

Ucła się w końcu Kubie ta bieda, a i śmiechy ludzkie - Wodny Kuba l Wodny Kuba!... Siem skaranie!

Jednego dnia, w jesieni, już z hal zegnali, co kto miał, mówi Kuba do córek: - Jadłyście co dziś?

- Borówki - odpowiedziały.

- Fce się wam jeść?

- Fce.

Pomilczał Kuba trochę.

- Zal by wam beło tej hałupy - mówi.

- Abo co?

- Jakbyśmy sie ś niej ka wynieśli?

- Ka?

- Ze ka we świat.

- Ka?

- Na hleb.

- Ze kazby to?

Pomilczał znowu Kuba chwilkę.

- Dziewkil - mówi po chwili.

- Co?

- Zabiercie ze skrzynie, co ta jest i ka ta co. Jakie smacisko abo płótno. Zróbcie węzełki.

- Pudzieme ka?

- Pudzieme. Pozbierały, co było.

- Tatusiu! - mówi Wikta. - Weznem ten obrazecek po mamie niebozycce.

I zdejmuje obrazek ze świętą Genowefą znad pościeli

- Weź - powiada Kuba.

- A ja se weznem siekiere - mówi Róża.

- A ja koze - powiada Ulka.

- Ka pudzieme?

- Ino podźcie.

Wyszli. Zaparł Kuba drzwi od chałupy. Obejrzał się na nią - westchnął, splunął i machnął ręką.

- Podźme.

Poszły dziewki za nim.

Prosto w brzeg, za wodę w pola. Na Pardółówkę, z Pardółówki w bór, w regle, poza regle w Tatry. Białą Wodę przeszli, ponad las, popod Zielony Staw, ku Żelaznym Wrotom. Rano było, jeść się ogromnie chciało, nie było co z domu wziąć, borówki tylko po drodze skubali.

- Tato, juz ni mogem dalej przez jedzenia - mówi Wikta.

- Cos ja ci dom?

- Ka to pudzieme, tato? Hań, w skale? - mówi Ulka.

- Hej.

- Zej haniok ani borówek ni mas - mówi Róża.

- Ni mas.

Umilkli. Koza się pasie na trawie; miele w zębach.

Wstała Róża z ziemi, bierze siekierę, idzie ku niej - łup ją w łeb obuchem.

Padła koza, ani zipła. Poderżnęła jej Róża gardło ostrzem.

- Tato! krzeście watre! - mówi.

- Koze-eś mi zabieła - woła Ulka.

- Dyjbyk tamok i tak nie wysła - odpowiada Róża i pokazuje na turnie.

- Luto mi bedzie za niom - mówi Wikta.

- Koza beła moja - mówi Ulka.

- Taka twoja, jak i moja! - odpowiada Róża.

- Ale ja jom z domu za jena!

- Beła naska, wspólna!

- Ale ja jom wiedła!

- Ale ja jom zabieła!

Zrobiło się cicho; strasznie dziko krzyknęła Róża.

- Nie kces jej to jeść, ino tata watre słozom? - mówi po chwili Róża i bierze się skórę łupić. Zacięła Ulka usta, a Wikta płacze.

- Dobrze Róża zrobieła - odzywa się Kuba, który tymczasem chrust na ogień zbierał - ja by jom som beł zabieł. Aniby hań nie wysła, ani jeść ni ma co.

- W te turnie pudzieme?

- W te.

- Coz hań?

- Węgry, Luptów.

- A hań?

- Bedzieme patrzeć.

- Pudziemó na robote? Słuzyć?

- Ja was nie na to hował, cobyście między ludzi sły. Kozę ze skóry obdarli, co upiekli, część zjedli, część ze sobą zabrali. Pierwszy raz dziewczęta mięso jadły.

- Smakowała ci śtuka? - pyta się Róża Ulki. Ulka usta zacina, a Wikta mówi:

- Ej, juz nam nie bedzie becała! Zjeść jek zjadła i jesce bedem, ale mi jej zal.

- Hej, dziecko! - odzywa się Wodny Kuba. - Kieby cłowiek fciał syćkiego załować, co nie jest tak, jakoby miało być, hnet by morze wypłakał.

Westchnął, splunął i ruszył naprzód.

Z głazów w kosodrzewinę, z kosodrzewiny w skały, przyszło po żebrach nad urwiskami popod Litworową Turnię iść, zdawało się, że skała spod nóg ucieka.

- Tato! - woła Wikta. - Widzi sie, co odpadnem!

- Nie patrz dołu pod sie!

- Ej! Kiela tys to hań przepaść! - woła Róża i patrzy w dół.

- Pazdury sie fcom pieknie pozuruwać! - woła UIka.

- Dzier-zcie sie! dzier-zcie sie! - napomina Wodny Kuba. - Bo wtora by haw durkła dołu, na prag sie zetre!

- Tak sie mi widzi, ze juz nóg ni mam! - woła Wikta. - Jakoby k leciała w powietrzu!

- Smierzć pod tobom! Nie patrz pod sie!

- Hej! Hej! Joj! Jak leci - woła Róża, strąciwszy nogą głaz.

- Jak warcy!

- Ozbieł sie!

- Kiela to usypa za nim!

- Jak hucom!

- Jak dudniom!

- Turrr!

- Is! is! Woda!

- Staw!

- Jak sie świeci!

- Kielo to słońca na nim!

- Tato? Tato! Wicie? Staw!

- Widzem.

- Ka je ta w dole!

- Zywy byś nie doleciał!

- Ino sie cerni a świeci!

- Wiater od niego pociąga.

- Nie od niego, ba z turni.

- Tato! Tato! Icie?! Kozy! Kozice!

- Ka?!

- Hań! Haniok! Hore patrzcie! Ka ten upłazek! Taka płasienka zielona! - Widzem! Widzem!

- Zje ka? Kaz som jest?

- liii - hi - heu!...

- Widzem! Widzem i ja! Ej wiera! Zenom tyz!

- liii - heu!

- Ino sie piarg kurzi!

- Jedna, dwie, trzi, śtyry!

- Pienć, osiem, seść, jedenaście!

- Be z pietnaścioro!

- Abo więcyl!

- Be trzynaście!

- E dy my ik już więcyl nalicyli!

- Jedna dwaścia - ozwał się Wodny Kuba.

- Is! Is! Jedna dwaścia!

- Przepadły w turniak!

- Teloz by ik nigda nie belo!

- Tak i z błogosławieństwe boskiem bywuje - rzekł Wodny Kuba.

Z żeber skalnych w upłazy, w żleb - po piargach, po rumowisku szli ku przełęczy.

- By sie haw przynamni głowa nie zawraca - mówi Wikta.

- Tamoj sie widziało, co trza bedzie gwałte dołu odpaść - mówi Ulka.

- Skrzidła by sie beły przidały - mówi Róża.

- Cos to przi tym na smreka wyleść!

- Abo na jedle!

- Sto smreków by trza postawić jeden na drugim.

- Tysionc!

- Moze sto tysięcy? Wyszły na przełęcz.

- Tato! Rany boskie! Cy sie mi śni je?! - woła Róża.

- Luptów!

- Cos to hań? To białe?

- Miasta, dziedziny.

- Kiele pola!

- Jak hań jasno!

- Nigda u nas tak jasno słońce nie świeci!

- Kiela rówień!

- Na lawom renke Śpis, na prawom Orawa.

- Kiele lasy!

- A haniok? Góry?

- Niźnie Tatry.

- Wyse jak naskie?

- Nise.

- Kieli świat!

- Anibyś nie pedział, ze taki może być!

- Hej! Wielgi je tyz!

- Syrzść! Zdłuźść!

- Piekny je tyz!

- Hej, Panie Boże! Ze tys piekny!

- Wesoły!

- Jaz radość!

- Hań pudzieme? Dołu?

- Bedzieme patrzeć.

- liii - hę - heu!...

- Ginie głos.

- Strasna pustka dookoła.

- Kiele to turnie nad nami!

- Jak kościoły!

- Tędyj ino mozna przeńść?

- Nie. Więcyl takik przełącek w Polskim Grzebieniu Pojedli znowu koziny.

Wiedział Wodny Kuba o Batyżowieckiej Dolinie i o kolebie w niej, bo tam, młodym będąc, jedno lato owce liptowskiemu gaździe pasał. Dawno. Wykręcił spod Żelaznych Wrót poza Batyżowiecki Szczyt, uniżywszy się ku Kończystej, nad stawek mały, co tam leży; przeszedł grań; skiełznęli na dół po ścianach. Słońce zapadać miało niedługo. Cała dolina liptowska poczęła się zalewać, tak jakby pozłacanymi fiołkami słońce prószyło. Gęsto. Znalazł Kuba kolebę; niedaleko stawu.

- Hawok bedzieme nocować, tato?

- Hawok.

- A jutro pudzieme dalej?

- Bedzlemś patrzec.

Noc i dzień wypoczywał Wodny Kuba ze swoimi dziewkami. Już się i kozina poczęła kończyć. Po drugiej nocy rano popłoch się zrobił w Batyżowcach, we wsi. Z trzody, co się pasła popod Tatry, zginął wół. I popłoch jął się szerzyć po okolicy. To kupca wędrownego coś napadło w lesie, zabiło i obrabowało, to się do wsi albo i do miasteczka podkradło i zabrało, co mogło, to z trzody ginęły woły, krowy, owce.

Kto?! Co?!

Zbójniki z Polski spadły zza Tatrów na dziedziny, obrabowały karczmę albo dwór albo ukradły byczka - i uciekły, skąd przyszły, ale to siedziało w miejscu. Gdzie?

Już się i zimno zrobiło, a to siedziało. Grabież, mord spadały, jakby je turnie wyrzucały z siebie i znowu w siebie chłonęły. Okolica musiała drżeć - Batyżowce, Gerlachowce, Mięguszowce, Poprad, Sławków, Czorba.

Tymczasem dziewczęta Wodnego Kuby nabrały ciała, poubierały się w nowe koszule i spódnice, a w kolebie był schowek między kamieniami, umyślnie wyrobiony, w nim miedź, srebro, złoto, korale.

- Juz by my i gazdowstwo kiele tele kupili - mawiał Wodny Kuba. obrosły, czarny, smolny, leżąc przy ogniu między trzema swoimi dziewkami. Siekiery przy nich, noże, nawet pistolety skradzione.

- Alek go pacła! - mówi Róża. - Ino raz spad na ziem!

- Pacłak go i ja!

- I ja! - chwali się Wikta.

- A tamtegoś nie fciała, kie my ci kazowały, co jesce zywy beł.

- Do wszydźkiego sie trza prziucyć - rzekł Wodny Kuba.

Ludzie widywali czasem po drogach starego, siwego chłopa i trzy dziewki obdarte, bose.

- Skądeście?

- Z Polski.

- Dokąd idziecie?

- Bieda nas zenie.

- Zarobku szukacie?

- Zarobku.

Niejeden opatrzył, dał, nikt się nie domyślał. Siekiery były krótkie, pochowane pod płachty, krócice za koszulą. Tak się przewiadywali. gdzie co ukraść można, gdzie jaki kupiec, karczmarz, bydło. Jak się nie dało ukraść bez mordu - mordowali. Spadali znienacka w nocy, nie

wiadomo skąd; przepadali w lesie jak widmo. Zostawał tylko strach.

Legiwał Kuba przy watrze nocami, zatulał się w płachty i w kożuch i myślał. Dziewki twardo spały, ale on, stary, licho już sypiał. Myślał więc o przyszłości. Tego wszystkiego do czasu było. Naprzód niezadługo przyjdzie zima - śnieg już przepadywał czasami - wtedy nikt nie wytrwa w kolebie w górach. Dalej ludzie spostrzec się muszą, kto to rabuje. Stare chłopisko siwe, trzy kobiety - dobrze, ale i to wzbudzi podejrzenie. Rabunki się powtarzają, mordów było ze trzy. Dobra nazbijanego już jest kielo telo. Trza do chałupy wrócić. Wyzimują się, a na wiosnę, niby na robotę pójdą, w rzeczy gdzie jaki kawałek gruntu kupią i nie wrócą więcej. Wyniosą się za Nowy Targ, za Obidową. Dziewki się za mąż wydadzą, tłuste, czerwone na gębie, zabrały się, aż miło spojrzeć. Wodny Kuba będzie Ziemnym Kubą. Przecie się los za wolą Boską odmienił.

A dziewki żyły jak w ogniu. Nauczyły się biegać po turniach jak kozy. przez las jak wilki. Wicher im wypalił twarze, krew się im płomieniła pod czarną skórą, żar je palił. Pierwsza kradzież im zgrabnie poszła. Ojciec wołu w kosodrzewinie za rogi złapał, pysk szmatą okręcić kazał, uwiedli go w gąszcz, obuchem w łeb raz, drugi, trzeci - zabiła Róża. Było jedzenia na parę dni, dopóki się mięso psuć nie zaczęło.

I napad pierwszy na drodze też się powiódł szczęśliwie. Idzie stary chłop drogą z trzema dziewczętami; nie bał się kupiec, choć las był. Biały dzień zresztą.

- Niek bedzie pokwalony - mówi mu stary mijając i uchyla kapelusz.

Kupiec Niemiec musiał być, nie odpowiedział, tylko głową kiwnął, d w tej chwili stary się obrócił i buch go w głowę sękaczem. Kupiec padł. Stary mu poprawił raz, drugi, nożem dodżgał. Tego tylko Róża wycięła raz obuchem. Ale drugiego, karczmarza, już ona pierwsza nożem po gardle na spaniu przejechała. Kazała Wikcie dobić go, sama z Ulką i ojcem skrzynkę za pieniędzmi rozbijała; nie chciała Wikta. Ale przy trzecim razie, kiedy znowu wędrownego kupca napadli, już i ona raz mu obuchem w ciemię dała.

Różę opanował szał grabieży, a nawet mordu. Kiedy kilka dni nigdzie nie szli, usiedzieć nie mogła.

- Musem kie podpalić te dziedziny - mówiła, patrząc ze zrębu turni na miasta i wsie po Spiżu i Liptowie.

Już nie stary ojciec, ale ona bywała hersztem wypraw. Naprzód szła z siekierą pod płachtą, z pistoletami za koszulą. Ona broni dostała. Okradła sklep korzenny w Popradzie. gdzie i broń sprzedawali. Wśliznęła się oknem sama w nocy. wygiąwszy tyle kraty w oknie toporzyskiem, że się zmieścić mogła. Gdyby ją był kto usłyszał albo zobaczył, byłaby przepadła. Ojciec i siostry stali za węgłem domu z przeciwka, gotowi do obrony, ale i do ucieczki. Gdyby się nie dało wybronić, lepiej jednej głowy, choć siostry i córki, odżałować niż swoje stracić.

Serca im dygotały w piersiach. To była najzuchwalsza, najśmielsza kradzież.

- Nie bałaś sie, ze cie przisiednom? - pytała Wikta.

- Ej! Ani roi do myśli nie przisło. Kiebyk sie beła bała, nie bełabyk lazła.

W dolinie przy stawie, w lesie podczas napadu: zdawało się. że rosła. Kiedy pomiędzy ludzi szła, kurczyła się i gięła, pół jej ubywało. Bała się ludzi, nie cierpiała ich.

- Kąsałabyk, kie między nik wlaze - mówiła - jaze mi zukwy skacom.

UIka kradła najlepiej. Zawsze ona najwięcej przyniosła łupu, zwłaszcza pieniędzy. Nie uszło nic jej oka, niczego nie minęła. - Ulka ma w palcach światło - śmiały się z niej siostry, bo żeby najciemniej w jakim sklepie albo w komorze było, zawsze ona, co trzeba było, znalazła.

Ona była gospodynią w kolebie, ona gotowała, chowała w skrytce grabież, żeby nie zamokła, prała, ogień robiła. Jak odrobiła swoje, legła i spała.

Wikta, najmłodsza, leciała z innymi, bo się sama bała zostać w górach, ale się na wiele nie przydała. Unosiła w góry to, co jej ojciec i siostra do niesienia dali, ale sama mało co ukraść umiała. Kiedy stary Kopiński leżał przy watrze i fajkę paląc, w głowie plany na przyszłość układał, Róża ostrzyła noże na gładkiej skrzyzali albo suszyła proch, a Ulka koszule prała lub pieniądze liczyła, co jej się nigdy nie sprzykrzyło, kładąc je w kupki dla rachunku; Wikta wypatrywała kozy, świstaki, przypatrywała się siwarnikom, jak koło stawu po kamieniach chodziły, ćwierkając, świergocąc, mentlom skalnym, co po turniach latały, i jaki tam ptak się pokazał. Śpiewać byłaby rada. ale ojciec głośno bronił, żeby gdzie kto nie usłyszał, choć sroga pustka była wszędy naokół; więc nuciła z cicha, co jej się przypomniało, i wyskała po cichutku: lii hi-heu!... Rada by była strasznie owce mieć i po halach je pasać. Najładniejsza była z sióstr, ale wątlejsza i słabsza.

I byłoby wszystko dobrze. Tak się stało, że zlecieli na grabież ku wsiom za pogody. Tymczasem napadał śnieg i tropy po nich zostały. Wybrali się ludzie w pogoń za śladem, wicher jednak straszny przyszedł, drzewa łamał. więc wrócili. Jeden tylko śmiały strzelec, rodem ze Sławkowa. uparł się iść, a uparł się tym więcej, że go tropy dziwiły, bo jedne stopy chłopskie, ale inne drobne, kobiece. Chłop i trzy baby. Na świętego Marcina! Cóż to może być?! Baby za zbójników nastały?!... Nie wiedział on nic o Kopińskim i jego córkach, ale rozumiał, że wicher l tę bandę musiał gdzie zatrzymać. Wziął strzelbę, siekierę i ruszył.

Choć wicher śniegiem ciskał, tropu nie stracił. Tak szedł, jak za dzikiem albo niedźwiedziem. Ale ci, co uciekali, nie ustawali w drodze. Coraz wyżej oni szli w góry.

I mądrzy byli, bo się w kosodrzewinach rozbiegli, każde osobno poszło.

- Snieg by nas móg zradzić - mówił Wodny Kuba. -

"Trza ino dobro ze skrytki zabrać, musime uciekać, skąd my prziśli.

To go trapiło, jak tu po śniegach przejść. Którędy przeszli popod Litworowe, nie ma mowy. Ptak by chyba przeleciał. Wiedział on o przejściu poza Garłuchowskim Szczytem, którędy łatwiej, ale trzeba było szczyt obejść,

uniżać się ponad Wielką Dolinę. Spotka pogoń, jeżeli ściga, rozbiegła się - może być źle.

- Bedzieme sie bić - mówi Róża.

Rozsiali się w kosodrzewinie, żeby trop zmylić, mieli się przy kolebie zejść. Nie czekać potem nic. niech co chce będzie, w nocy stamtąd wyruszyć. Da się, to ku Wielkiej Dolinie; nie da, to ostrożnie ku lasom się spuścić i lasami popod Tatry drzeć, gdzieś ku niskim przełęczom; ku Orawskim Tatrom, ku Krzywaniowi. W nocy gonić nie będą. Żeby tylko w lesie nie zbłądzić. Ale tu stary

Kuba liczył na Różę. - Ta se wsędej do rady - uspokajał się.

Co do Róży, to ta liczyła, że i trzem chłopom sama dostoi: dwóch z pistoletów, trzeciego ciupagą.

- Dyj i oni zbroje mozom mieć.

- Niegze majom! Ja ta o ik zbroje nie pytam, ino o swojom.

Tymczasem sławkowski strzelec wybrał chłopski trop i za nim szedł. I wyszedł na rówień kamienną koło stawu, na brzeg, gdzie go z koleby nad stawem było widno. Wzięli go Kopiński z córkami na oko. Patrzeli, czy więcej ludzi nie idzie. Dobra bronić postanowili do śmierci. Stracić to, co tak krwawo zarobili?! Stopy i ręce kalecząc, po tylim czasie bez dachu nad głową, mieszkając wśród kamieni, jak zwierzęta dzikie, naraziwszy się tyle razy na schwytanie, na śmierć, po tylu wytrzymanych ulewach, nawałnicach i zimnach?! Na to by to mieli wszystko przetrzymać, żeby Im kto teraz miał krwawą zdobycz, krwawe dobro odebrać?! Czy kiedy jaki gazda, jaki rolnik, który bogaty Galica, Chowaniec czy Para, wylał tyle ciężkiego potu, co oni, natrudził się tyle, na-dźwigał, namęczył?! Nawet Wikta ściskała pistolet w ręce, choć się go zawsze dotąd bała.

Ale nikt się nie pojawił pod stawem, a ten człowiek, który przyszedł, widocznie znużony bardzo, porozglądawszy się wokoło i nic nie ujrzawszy, siadł pod wielkim głazem, oparty plecami, siedział, rozglądał się, fajkę palił, aż zasnął. Widać było.

Wtedy Róża i Ulka podkradły się ku niemu z nożami.

Spał tęgo.

- Zabić go! - szepnęła Róża.

- Nie! Związać go! Powie nam, cy nas ścigajom.

- Ej, wiera! Ale s cym związać? Ulka pomyślała trochę.

- Spodnicami!

Zdjęły wierzchnie spodnice, skręciły.

- Do garła mu nóz prziłozem, a ty wiąz! - rzekła Róża.

Pod szpicem noża obudził się strzelec, ale już nie drgnął, tylko oczy otwarł. Szpic noża czuł w skórze na krtani. Ręce mu Ulka wiązała spódnicami w tył na plecach.

- Diabłyście?! - ozwał się, kiedy mu Róża nóż ze skóry wyciągnęła.

- Diabły! Podź!

- Wyrwę się!

- Sprógujl

I Róża przytknęła mu znów nóż do gardła.

- Podź!

Przywiodły go do koleby. Zdumiał się.

Stary chłop przed nim, zarosły jak las, czarny jak torfowisko, tylko mu się włosy bielą jak mech siwy na smreku. Przy nim dziewczyna, młoda, ledwie dorosła, z pistoletem w ręku, koło niego dwie wiedźmy młode i ładne, a bujne jak lipy. Spódnicami go związały na śnie i wiedą. W kolebie mieszkają, widno, sprzęt nawet niejaki jest.

Zdumiał się strasznie.

Stary Kuba myślał: udać przed nim, że to nie oni rabowali - ej! na co? Nie uwierzy, a i tak żywy nie może odejść.

- Scigajom nas? - spytał.

- Prawde mów! - rzekła Róża, dotykając strzelcowi twarzy nożem.

- Ustali. Wiatr ich wrócił.

- Dobrze. S cymeście go związały? Spodnicami?

- No.

- Dobrze. Trza poprawić.

Związali strzelcowi ręce i nogi powrozem, przewiązali usta, aby nie krzyknął.

Stary Kuba myślał: albo go zabić od razu, albo też zmusić do niesienia zdobyczy, dokąd się da, a potem zabić. Tak zdecydował.

Ściemniać się jęło l nikt nie nadchodził. W nocy nikt tu nie pójdzie po śniegach świeżych, ślizgich i miękkich.

Wiatr zresztą tropy musiał zawiać bez śladu. Naszła od północy spoza wierchów gęsta, posępna mgła.

Wodnemu Kubie bezpieczniej się wydawało przejść poża Garłuchowski Szczyt ku Polsce, niż zniżać się ku Liptowu, ku niższym przełęczom. Ale nie pamiętał, którędy popod Garłuchowskie Turnie przejść, żeby na przepaście nie trafić.

- Pilnujcie go haw - rzekł - a ja przelece przeźreć, ka puści? Jak noc nie bedzie ciemno, w nocy pudzieme, jak be barz ciemno, lem świt. To bieda, ze gmy ciągnom.

- Byście ka nie zaskocyli, tato.

- Bedem skale kład na znak. Ono we mgle hnet pogłupi cłowieka. Hnet zgłupie.

- Wracajcie wartko.

- Ino przeźrem. Pilnujcie tego cłeka.

- O! Jus my go hawok upilnujeme! Lecie, tato, co thu!

- Duhem!

Poszedł.

Pojadły dziewki. Wikta odwiązała usta strzelcowi, dała i jemu. Śmiały człowiek był, zaczął żartować. Sam się ze siebie śmiał, że się dziewkom dał wziąć.

- Cóż wy ze mną zrobicie? - spytał.

- Ozwiązeme ci nogi, pomozes nam dobro nazbijane nieść. Pote cie zabijeme. Tak tata radzili.

- Ej, to mnie przecie nie zabijajcie!

- Zradziłbyś nas!

- Nie zdradzę. Przysięgnę!

- Jako tata ukwalom. tak bedzie.

Kiedy mu Wikta dała pojeść, Ulka mu przyniosła flaszkę z wódką i przytknęła do ust; zaraz wstała Róża i przyniosła mu wina.

Wikta mu podłożyła serdak pod głowę; Róża wtedy podsunęła mu drugi pod plecy; zaraz wstała Ulka i przyrzuciła mu czuchą Ojcowa nogi od chłodu. Nie zawiązywały mu już ust. Mówiły, żeby im odpowiadał. Słuchały. Jak się jedna spytała, czy mu się chce jeść, zaraz

się druga pośpieszyła spytać, czy mu się nie chce pić, a trzecia była zła.

Przypatrywały mu się zrazu śmiało. Ale potem jedna na drugą poglądała, czy nie widzi. Kiedy się spotkały oczyma na jego twarzy, czerwieniały. Młody był, może miał dwadzieścia pięć lat. Chłop rosły, bujny, ze strzelecka ubrany, jasną miał, młodą brodę, krótko przy twarzy, niebieskie oczy.

Mgły szły gęste, coraz gęściejsze. Począł się i zbliżać wieczór. Wychodziły wyglądać jedna po drugiej; stary nie wracał. Czekały - nadeszła noc.

Złożyły watrę, bo i pewne były, że nikt nie ściga i w takiej mgle ani ognia, ani dymu nie widno.

Opatrzyły strzelcowi dobrze powrozy i legły koło ogniska na sen, strzelca mając między sobą. Usta mu zawiązały. Ojciec przykazał, żeby tak było.

Kiedy się obudziła Róża, mgły nie było, noc jasna.

Tumie czarne nad stawem, staw jak czeluść. Księżyc poświecał z nieba; pół go było.

Cicho.

Uniosła Róża głowę z posłania, patrzy: strzelec, jak był, jednym bokiem przy ogniu, z drugiej strony UIka, przy nogach Wikta. Róża była mu koło głowy. Tak się jej zdało, że Ulka udaje, że śpi, a Wikta głowę schyliła, kiedy ona swoją podźwigła. Strasznie się jej blisko obie

siostry wydały strzelca, bliżej, niż kiedy spać legały. Przysunęła się i ona ku niemu.

I powoli zaczęła się ku niemu przybliżać, ale tak musiała robić i Ulka, bo się zetknęły, Róża kolanami z jej głową.

Zadrzemało się Róży.

Budzi się po chwili; znalazła swoje kolana odsunięte oparte o plecy Ulki; wsunęła się i ona prawie całkiem między nią a strzelca. Podnosi głowę: Wikta przyciśnięta do strzelcowych nóg. Strzelec śpi albo udaje.

Szarpnęło Różę. - Co się pchas?! - mówi do Ulki - Pąk sie! -

l trąca ją w ramię.

- Ty sie pąk! - odpowiadała Ulka.

Umilkły. Sapanie jakieś wzdęło pierś Róży; dycha i Ulka, aż jej nozdrza świszczą. Nic nie mówią do siebie, ale się cisną, jedna drugą: Róża Ulkę w ramiona, Ulka Różę plecami w kolana. Odepchnąć się chcą.

A we Wikcinych piersiach ogień. Sunie się, sunie cichutko jak wąż ku strzelcowym nogom, coraz bliżej, coraz bliżej. I słyszy, jak Róża mówi: - Nie pchaj sie! Pąk sie! Pąk sie, kas beła!

- Pąk sie ty! Kajek beła, tamek jest!

- Nieprawda! Mnie zimno!

- I mnie zimno!

- Dociś drew!

- Sama se dociś! Umilkły.

- Ej! - byk cie nie kopła! - mówi po chwili Róża.

- Abo ja tobie! - odpowiada Ulka.

Znowu umilkły. Sapały, sapały, zdawało się Wikcie, że zasnęły. Zdrzemała się i ona - wtem coś ją potrąciło w twarz. Otwiera oczy - patrzy: Ulka nad strzelcem schylona, prawie leży, ręce na nim trzyma.

Jakaś wściekłość przejęła Wiktę. Zerwała się na kolana. krzyczy: Co robis, Ulka?

W tej chwili obudziła się Róża i też się porwała z posłania. Ulka nie zdążyła strzelca puścić - patrzą na siebie.

- Ulka! - odzywa się Róża groźnie.

- Co?! - odpowiada Ulka, a głos jej drży z nabrzmienia w piersiach.

- Ty?!....

- Cos?!...

- Odeńdzies?!

- A ty jako?!

- Coś f ciała?!

- A ty?!

- Ja go hycieła!

- Ja go wiązała!

- Moześ go ozwiązać fciała?!

- A ty co byś fciała?! A kiebyk go i ozwiązała, to co?!

- Mój jest!

- Taki i mój!

- Twój?!

- Zej to mi go weź!

- Jako bedem fcieć!

- Abo ja!

- Ty?!

- Moze ty?!

Zbliżyły twarze ku sobie - zdawało się Wikcie, że sobie zębami grożą, tak blisko były siebie.

- Idź! - krzyknęła Róża i chwyciła strzelca za ramiona.

- Ty idź! - odkrzyknęła jej Ulka, łapiąc go wpół. Przy blasku ognia zobaczyła Wikta jakiś przewściekły gniew na twarzy Róży. Porwała się ona na nogi, kopnęła Ulkę, aż ta się pochyliła; schwyciła strzelca pod pachy i uniosła go nad ziemię, jakby go odwlec chciała. Chwilę się zdawało Wikcie, że się Ulka rzuci na Różę, ale widocznie się bała; odtrąciła tylko Wiktę z całej siły. Wikta przysiadła od ciosu i skoczyła wściekła na nogi. Kiedy Ulka złapała strzelca za nogi koło kolan, aby go nie dać ciągnąć Róży, Wikta, sama nie wiedząc prawie, co robi, ślepa z uniesienia, objęła go pod uda. Poczęły go ciągnąć, szarpać, każda ku sobie. Z zawiązanych ust strzelca wydobywało się chrapanie, zrazu chciał krzyczeć, potem znać, że jęczał. Ulka, najsilniejsza, darła go za nogi ku sobie. Wikta mimo woli jej pomagała. Targnęły ku sobie Różę jeden krok. dwa, trzy.

- Cyjze bedzie? - stęknęła Ulka.

Róża chciała się zaprzeć nogą o głaz, ale nie zdołała. Znów dwa kroki pociągnęły ją ku sobie siostry. Wtedy krzyknęła: - To se go biercie! - szarpnęła ciało z wysiłkiem ku sobie i z całym zamachem grzmotnęła głową strzelca o kant głazu. Jęk przeraźliwy wydarł się spod szmaty na ustach.

Naokół prysły krew i mózg.

Puszczony spod ramion przez Różę, strzelec runął z rąk Wikty i Ulki. Puściły go przerażone.

- Zabiełaś go! - wrzasnęła Wikta.

- Zabiełaś! - powtórzyła Ulka.

- Zabiełak! - odpowiedziała Róża. - Teraz ze je was?!

Oparła się o głaz tyłem i rękoma, gotowa do walki. Wikta przyklękła przy leżącym strzelcu, zdjęła mu opaske z ust. Jęknął, ale ledwo, słabo i jakby ostatnim tchem. Ulka skoczyła po nóż i porozcinała powrózki, którymi był związany. Mało co poruszył sobą jeszcze. Musiał skonać.

- Zabiełaś go - szepnęła Ulka.

- Zabiela - powtórzyła Wikta. Klęczały przy nim, jedna z opaską w ręku, druga z nożem, obie pokrwawione.

Róża odwróciła się, stała chwilę nieruchomo, a potem zaczęła jakimś kijem ognisko rozrzucać. Zostały tylko tlejące, przepalone drwa i węgle. Stało się ciemno.

W tej chwili ozwał się z nieopodal głos Wodnego Kuby:

He - he - heu!...

- Tata idom! - drgnęła Ulka.

- Jesteście ta?! Bez cos watre osdskujecie?! - wołał Kuba.

Zbliżając się mówił: - Gmy mie zasły, widziało sie, co przepadnem. Cysto pieknie jek zgłupiał. Tagek seł, jak ślepy. Wyniesło mie psie mięso jedne kasi w takie źleby, co sie widziało, ze juz gwałte hań trza bedzie ostać. A nie widno nika nic; gma i gma. Dobrze mie juz janieli sej-mować z tyk turni fcieli. Pobłądziłek, zakrącało se mnom... Je cos to haw?! W imię Ojca i Sena!... Kis to sto dia-sków?!... - Nadszedł i zobaczył przy księżycu strzelca na ziemi nieruchomego, a z rozwiązanymi rękoma i nogami.

- Cos sie stało?! Cozeście takie niemowy?!

Chwycił suchą gałęź, przygotowaną na ogień, zatlił ją, rozpalił i począł patrzeć.

- Łeb ma ozbitom! W imię Ojca i Sena! Wtos to zro-bieł? Cy sie ozwiązał i uciekać fciał?

Oglądał go coraz lepiej, mówiąc do siebie: - Odzienie na nim potargane, durkniony je ciemieniem o skałe...

Powrózki noze posprzecinane... nie porozruwane nijako...

Obrócił się do córek: - Cyście go wy ozdarły jak orły?...

Dziewczyny milczały.

- Ze cos zrobieł? Dyj sie sam o skałe nie prasnon ani

sie znika nie sulnon, bo nie miał skąd. Cos zrobieł? Dziewczyny milczały.

Wodny Kuba przywykły był ostro przewodzić w rodzinie, tupnął więc nogą ze złością i krzyknął z gniewem: - Powiecie, weredy jedne, cy nie?!

Dziewczyny stały koło strzelca i milczały. Róża patrzała na ojca bystro otwartymi oczyma, Ulka odwróciła twarz w bok, Wikta wsadziła koniec fartucha w zęby i spuściła głowę. Wodny Kuba stracił resztę cierpliwości, złapał patyk spod ręki i skoczył ku Wikcie.

- Powies lebo nie?! Dyrlago zatracona!

Wikta się przelękła, cofnęła, zasłoniła ręką i krzyknęła ze strachem: - My go zabieły!

Wodny Kuba wstrzymał się, jakby go spod ziemi za pięty chwyciło. Chwilę niemo stał, potem zawołał ze zdumieniem: - Zabiełyście?

- Zabieły - powtórzyła Wikta i dodała z trwogą szybko: - Róza go zabieła. Wodny Kuba nie mógł ochłonąć ze zdumienia.

- Jazek zmiertwiał - rzekł. - Zabiełyście go? Ale na co? bez co? Cy se sam na spaniu powrózki poozcinal i uciekać fciał? Abo fciał hipnonć do was? Ale dyj przecie związany beł co cud! Cyście mu wy ozcieny powrózki?

- My, ale jus na trupie - rzekła Wikta. Wodny Kuba usta otworzył ze zdziwu.

- Hnet byś o rozum prziseł - rzekł. - Toście go związanego umęcyły?! Dziewczyny milczały.

- Bez co?!

Róża poczęła patrzeć w dół, Ulka odwróciła jeszcze więcej twarz, a Wikta wzięła znowu koniec fartucha w usta i spuściła głowę. Wodny Kuba stał przed nimi i patrzał na nie kolejno przy świetle księżyca, który wyszedł z chmur i wisiał na zrębie Batyżowieckich Grani, przedarty i zaiskrzony na ośnieżonych skałach.

- A cozeście go zjeść fciały cy jako? - ozwał się po chwili.

Patrzał na nie. - Hm - rzekł - coz sie tak hańbicie? Głowyście pospuscały, nie patrzicie do mnie śmiało... Ej! - wrzasnął nagle, znowu wpadając w złość. - Abo

mi tu w te razy powrócić, abo, przi sam Panu Bogu, ja was krotni miliońscyl Tu was porombiem.

Chwycił siekierę we wściekłym gniewie. Wikta i UIka skoczyły ze strachu, choć jeszcze kroku z miejsca nie ruszył, a Róża ozwała się gardłowo: - Wydrzeć mi go fciały... Beł mój... Bez to...

Wodny Kuba znowu się zdumiał niesłychanie. - Wydrzeć - powtórzył. - Jakos to? Nie rozumiem temu... Jako wydrzeć? Na co?...

- Ulka się ku niemu pchała - rzekła Róża.

- I Wikta tys! - zawołała prędko Ulka.

- I Róza! - krzyknęła Wikta urażona.

- Obie sie pchały - rzekła Róża.

- I ty tys! Jesce barzej! - zawołały UIka i Wikta razem.

- Tyś sie pchała pierso! - krzyczała Ulka.

- Ba ty! - odpowiedziała Róża.

- Tyś go hycieła pod pazuhe!

- A ty za nogi!

- Wikta tys!

- Ja ino tak, boście wy ciągły!

- Ty! Tyś ku niemu pierso podjehała! - krzyknęła Róża.

- Baj to! Prawda! - odcięła się Wikta.

- Ona! - krzyknęła Ulka także na Wiktę.

- E! Moze?! - broniła się Wikta. - Tyś na nim legała, nie ja!

Wodny Kuba słuchał i cudował się niemo; teraz nagle podniósł głowę, chwycił powietrze w usta, przysiadł na ziemi i zaczął się śmiać: - Ha! Ha! Ha!l - aż się rozległo po ciemnej dolinie koło stawu.

- Ha! ha! ha! - śmiał się Wodny Kuba. - Kiz by się i diaboł nazdał! Ha! ha! ha! Toście go ozedrzeć pomiędzy sie fciały! Rany boskie! Pukne! Ratujcie mie świeńci janiołowie!... Pukne od śmiehu!... Ha! ha! ha! Jaze mie kolki prejom... Na mój sto prawdu! Kiz by sie diaboł nazdał, aj nazdał?! Ha! ha! ha!... Ha! ha! ha!...

Siadł na kamieniu i zanosił się od śmiechu.

- E dy... e dy... - począł mówić przerywanym od śmiechu głosem - e dy... trza beło za kolejom... e dy... kabyście go beły ozdarły... na cęści... i tak by sie do równości nie dostało... zadnej... co potrza... jedna by miała głowe... ha! ha! ha! ha1.. druga nogi... trzecia! ha! ha! ha!... Pukne!... Pukne!... ha! ha! ha!... ha! ha! ha!...

Śmiał się, aż się na prawo i na lewo kołysał.

Róża patrzała na niego dziko szeroko rozwartymi oczyma, Ulka miała znowu odwróconą twarz, a Wiktę porwał ojca śmiech i zaczęła pokwikiwać dziwnie, nieswoim śmiechem.

Kiedy się Wodny Kuba wyśmiał do syta, oczy z łez otarł, pas na brzuchu poprawił i włosy z ramion odgarnął, wstał z kamienia i jeszcze przerywanym głosem począł mówić: - No... dziewcęta... ale dzień hnet... trza w uciekaca... ścignonby nas wto zatela sukać... juz nas hawok ośpihowali, oslade strzelcowom tyś najdom - - podźme, by my sie ka nie stretneli s kiem...

Spojrzał ku strzelcowi. - Ej! Przidałby sie ten honielnik dobro nieść... No ale ta jako fciało... Musime sie sami jako spomóc... Fryśko! Fryśko! Zbiera jcie sie! Gajdzice!

Dziewczyny chwyciły się roboty jak ogień; rade snadź, że się już myśl ojca odwraca od strzelca. Ale Wodny Kuba, pakując i wiążąc zdobycze, śmiał się i drwił z nich: - O zackajciez ta, zackajciez końdek... Aleście z Capkowskiego fajtu!... Sydźkie Capkule do hłopa jak

kot do sperki!... O hej!... O zackojciez tys, zackojciez!... Ino zeńdzieme dołu... Terazeście tłuste, piekne... A co-byście sie jesce mnie starego nie hycieły... Ha! ha! ha!...- I znowu śmiać się zaczął, aż wiązać na moment przestał.

- Diabłaście zjadły, aj, zjadły! - powtarzał. - Sakowite rzecy jek słisał we świecie, ale cosi takie nie. Ale was przinagliło naremnie! Wiera ze tys! Ale przinagliło!

- Jeść se, dziewki, weźcie - ozwał się, gdy wszystko

było gotowe. - Ty, Ulka, zabier se, boś ty jeśna. No, podźme!...

Stęknął pod workiem, stęknęły i dziewczęta, jedna drugiej ładując na plecy. Mieli iść, kiedy Wodny Kuba wstrzymał się nagle i rzekł: - Wiera! Dałby nam ten!

Po czym szybko zsunął worek z grzbietu, przystąpił

do zabitego strzelca, obrócił go do ziemi i wbił mu nóż pod łopatką do serca.

- No, teraz hybajme co duhu!

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

NA SKALNYM PODHALU

NASTĘPNY ROZDZIAŁ