ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zaprzątniony jedynie nadzieją kiedyżkolwiek widzenia ojczyzny, odmianą sytuacji ukontentowany, zapomniałem o teraźniejszym niebezpieczeństwie. Wiatr pomyślny pędził moją łódkę; ja, zamyślony, siedziałem w niej spokojnie. Po dość długiej chwili, gdym się za siebie obejźrzał, a brzegi wyspy Nipu w oddaleniu niknąć poczynały, dopiero, niby ze snu obudzony, potrzegłem zuchwałość postępku mojego. Żal postradanego towarzystwa poczciwych ludzi opanował serce moje; łzy obfite, tym prawdziwsze, ile bez świadków, były hołdem powinnym ich cnocie, dowodem wdzięczności za tyle dobrodziejstw wyświadczonych.

Gdyby te sentymenty mogły były przezwyciężyć płochą nadzieję zobaczenia ojczyzny, byłbym się zapewne nazad wrócił; ale w tej sprzeczce przeciwnych pasji ciążyła nie tak może miłość ojczyzny, jak wdzięk nowości. Zniknął widok opuszczonego kraju zupełnie, a z nim chęć powrotu. Sam jeden: pan, sternik i majtek okrętu mego, ku wieczorowi dopiero posiliłem się nieco, a gdy nieznacznie sen miły zamykać począł znużone powieki, poruczyłem się losowi, a bardziej Opatrzności boskiej, nie opuszczającej tych, którzy w niej ufność swoją pokładają.

Gdym pierwszy raz nazajutrz oczy otworzył, już słońce zmierzało ku połowie swojego biegu. Patrzyłem na wszystkie strony, jeżeli gdzie brzegu albo płynącego okrętu nie obaczę, ale usiłowania moje były nadaremne. Perspektywy, z których jedną byłem cożkolwiek naprawił, nic mi nie reprezentowały w najdalszej odległości nad smutno jednostajny widok morza. Drugi ten dzień żeglugi przy dobrym wietrze oszczędzał mi pracy, ale natychmiast snuły się nieustannie myśli niektóre pocieszne, daleko jednak więcej było żałosnych i trwożliwych. Przeszedł pierwszy impet porywczej chęci oglądania obczyzny, a żal coraz się większy wina wiał porzuconych mieszkańców wyspy Nipu.

Przez dni ośm płynąłem, gdzie mnie mitry niosły; dziewiątego, widząc, że już znacznie prowiantów ubyło i woda zaczynała się psować, zostawałem w ustawicznej niespokojności, upatrując co moment brzegu lub okrętu. Gdy już dzień jedenasty przyszedł, postrzegłem w sobie znaczne opadnienie z sił, których i szczupły, i nadpsuty prowiant krzepić nie mógł. Przystąpiły za tym myśli pełne rozpaczy, radzące uniknąć długiej męczarni odważną rezolucją. Ale ten sam nadziei promyk, też same dzielne do serca słowo, które wstrzymało rękę po rozbiciu okrętu, zbawiennym religii światłem rozpędziło mgłę zaślepienia mojego. Gdy noc nastąpiła, chociażem się silił do snu, niespokojność wewnętrzna nie pozwoliła mi spocząć. Czekałem z największą niecierpliwością dnia. Przyszedł ten, który miał życie moje dokończyć.

Wschód słońca, każdemu stworzeniu miły, mnie był przyczyną żalu; płakać począłem rzewnie nad tym miłym, ale już ostatnim życia mojego widokiem. Prowiantów tyle tylko było, ile na ten dzień wystarczyć mogło; i lubo mógł-bym, co do życia, kilka dni deszcze bez posiłku przetrwać, osłabienie zupełne nie dawało mi nadziei doczekać dnia jutrzejszego. Póki jednak cokolwiek sił stawało, ostatnich dobyłem na zawieszenie u wierzchu masztu wielkiej sztuki białego płótna z owego rozbitego okrętu zachowane, w tej nadziei, iż może ów znak postrzeże jaki przejeżdżający okręt i mnie, zemdlonego, z tek toni wydźwignie; sam zaś, już nie mogąc się na nogach utrzymać, położyłem się wśród czółna, oczekiwając ostatniego losu.


POPRZEDNI SPIS TREŚCI NASTĘPNY