Malwina, z jednej z pierwszych familii w Polszcze urodzona, czternasty rok kończyła, gdy rodzice umyślili wydać ją za mąż. Ledwo z dziecinnych lat wychodząca, nigdy jeszcze się nie zastanawiała nad przyszłością. O szczęściu, o nieszczęściu stanowić nie mogła, świata bynajmniej nie znała i żadnego innego uczucia, żadnej innej myśli nie miała, prócz przywiązania do rodziców i chęci bycia im we wszystkim przyjemną i posłuszną. Idąc tedy za tym, choć daleka od tego, żeby powab albo przyjemność jakąkolwiek w przyszłym obiecywała sobie postanowieniu, wstręt nawet i odrazę czując do męża, którego jej radzono, przyjęła go jednak, bo rodzice przyjąć go kazali. Lecz nim ostatnie dała swoje zezwolenie, oświadczyła przyszłemu mężowi, że nie czując żadnego do niego przywiązania jedynie z rozkazu rodziców za niego idzie, na co jej odpowiedział, że bynajmniej to nie szkodzi, że raz będąc jego żoną do niego się przyzwyczai i że w wypełnianiu swoich obowiązków znajdzie i szczęście. Zupełny ten brak delikatności przejął trwogą serce Malwiny, nader smutnym nadal wróżąc jej losem; mimo tego jednak wkrótce potem została Malwiną S***. Rodzice jej niedługo byli świadkami ciągu dalszego jej losu (losu, którego zwrot nieszczęśliwy z posłuszeństwa ku ich woli naturalnie musiał nastąpić). W podeszłym już będąc wieku, w kilka miesięcy po ślubie córki żyć przestali - i strata ich najboleśniejszym stała się dla niej umartwieniem. Mąż, który niewyrozumiałą zazdrość do wielu innych łączył przywar, wywiózł ją zaraz od familii i znajomych do odludnego zamku w głąb najdalszej prowincji. Tam dzikością charakteru, zazdrością bez powodów i ustawicznymi popędliwymi wyrzutami, że go nie kocha, truł młode lata, dnie i godziny wszystkie łagodnej, niewinnej Malwiny, która wprawdzie kochać go nie mogła, ale żadnej mu przyczyny nie dawała, aby mógł słusznie powiedzieć, że mu w czymkolwiek uchybia.
Przez dwa lata najsmutniejsze, jakie być może, życie prowadziła; alić nareszcie mąż, u którego wszystkie namiętności żywe równie i niestatecznymi bywały, uprzykrzył sobie żonę męczyć niedzielonym kochaniem i zmieniwszy całkiem sposób życia najgwałtowniejszą pasją zabrał do polowania. Dnie cało trawił z kilką sąsiadami równie sobie grzecznymi na gonieniu, męczeniu i zabijaniu biednych sarn, lisów i zajęcy, a wieczorami, z polowania wróciwszy, z tymiż samymi sąsiadami pił okropnie do późnej nocy.
Malwina tymczasem, szesnasty dopiero rok licząc, samej sobie zostawiona, w najzupełniejszej żyła samotności. Byle z domu nigdzie nie wyjeżdżała i nie przyjmowała nikogo do siebie, mąż, który rzadko kiedy nawet ją widywał, więcej o nic się nie pytał. Zrazu to zupełne opuszczenie zasmuciło i zatrwożyło Malwinę, ale szczęściem natura była jej dała imaginacją żywą i chęć zatrudnienia się. Te dwa przymioty broniące ją od nudów (od tej trucizny, która nie tylko losy przekorne, ale i najszczęśliwsze dole obmierzłą zaprawia goryczą), te dwa, mówię, przymioty uczyniły stan Malwiny nie tylko znośnym, ale często nawet i przyjemnym. Godziny wszystkie, których dosyć miała do użycia, podzieliła sobie między rozmaite zatrudnienia, zabawy i spoczynek. Obfita, choć zarzucona biblioteka, którą Malwina odkryła, stała się jej wielką pomocą i prawdziwym szczęściem. Młoda i wielu rzeczy nieświadoma, czytając z uwagą i wiele, sama siebie, rzec można, wychowała. Rozum naturalny przyjemnymi wiadomościami ozdobiła i charakter, ledwo że nie powiem dziecinny jeszcze, w zasady pewne ustaliła. Lecz przy tych rozsądnych książkach, w których tyle dobrego czerpała, Malwina i tymi nie gardziła, które są skutkiem dowcipnej i czasem nadto wybujałej imaginacji. Jednym słowem, z wielką chciwością i trochę może nadto czytywała romansów. To małe zdarzenie wpływ miało poniekąd na całe jej życie, kierunek dając szczególny jej myślom i sposobowi widzenia rzeczy i sądzenia o ludziach.
Ale cały dzień czytać nie można; toteż kilka godzin w dniu na czytaniu strawiwszy Malwina muzyką się rozrywała. Nieraz po gotyckich gankach, po obszernopustych salach starożytnego zamku piękny głos jej się rozlegał. Lubiła śpiewy o dawnym rycerstwie śpiewać, łącząc młody głos swój z poważną organów harmonią. Żywa jej imaginacja wstecz ją zwracając stawiała jej na pamięci świetne rycerskie czasy lub mgliste bardów dumania.
Kibić jej giętka i hoża, długie czarne warkocze, twarz łagodna, na której ni lata, ni namiętności żadnej jeszcze kresy nie wyryły, ujmującym czyniły ją przedmiotem i gdy w białą szatę odziana po księżyca promieniu, który wąskimi dobywał się oknami, jak lekki cień po owych salach przechadzała się, postać jej, jak i imię, przypominały te młodociane dziewice, które niegdyś po bajecznych pałacach Fingala snuły się i które Ossjan śpiewał.
Nie mogę jednak zataić, żeby niekiedy Malwina, rozrzewniona muzyką albo rozmyślająca o dawnych dziejach, o rycerstwie, o walecznych tkliwych rycerzach, nie westchnęła czasem, widząc się samą, zawsze samą. Ale młody wiek, wiek, w którym była Malwina, ma w sobie to szczęśliwe jakieś przeczucie długiej przyszłości, które mimowolnie łagodzić umie wszelkie troski i które potrafiło jej czasową uspakajać tęsknotę.
Przy tym nie gardziła niewieścimi robotami, a ranki i wieczory poświęcała długim spacerom pomiędzy skałami, lasami i nad brzegiem potoków, które otaczały jej siedlisko. Nieraz w tych samotnych przechadzkach dobre serce Malwiny znajdowało miłe zajęcie, gdy do ubogich chat, do niskich zagród wstępując, pocieszenie, dobry byt i zdrowie, co za tym idzie, z sobą przyniosła. Błogosławieństwo starych, dzięki młodych, uśmiech dzieci odbierała w nagrodę i w wieczór do ponurego swego zamku z najpogodniejszym sercem wracała.
Takim sposobem godziny, dnie nieznacznie mijały i czwartą jesień w Głazowie nadchodzącą już Malwina widziała, gdy jednego poranku, bez żadnego w tym przygotowania, raptownie jej donieśli, że mąż, który jak zwykle dnia tego był wyjechał na łowy, zapędziwszy się za zwierzem w bezdrożne parowy szwankował był z koniem i że myśliwi znalazłszy go leżącego jak bez duszy zanieśli zaraz do najbliższej wioski, a do zamku czym prędzej posłali po wszelki ratunek. Przerażona Malwina natychmiast pobiegła tam jak najspieszniej; ale mimo modłów jej szczerych, mimo starań doktora i wszystkich sposobów, które, jakie tylko być mogą, użytymi były, mąż jej, do przytomności nawet nie wróciwszy, w kilka godzin po swoim przypadku życie zakończył. Zmyślałabym, gdybym mówiła, że śmierć męża nienagrodzonym nieszczęściem zdała się naówczas Malwinie; ale dołożyć mogę, że dobra i bynajmniej nie zawzięta Malwina, zapomniawszy, jak mało z nim była szczęśliwą, szczere łzy wylała nad wczesną i okropną jego śmiercią i co dziwniej zdawać się będzie - to, że wkrótce potem Malwina, lubo zupełnie wolna, w kwiecie młodości i mogąca się spodziewać, że tak rzekę, krociami szczęść, zabaw, przyjemności w nowo zaczynającym się życiu, smutny rzucając Głazów, bolesnego jednak uczucia doznała. Zwodzony most przejeżdżając serce jej się ścisnęło i czarne oczy wlepiwszy w tę stronę póty na ciemny, zarosły zamek patrzała, póki go tylko dostrzec mogła przy zachodzącym słońcu, którego promienie. bijąc w szyby, oświecały wieżyczki kątowe. Malwina, choć o ćwierć mili już może, ostatnie posyłając pożegnanie rzekła z rozrzewnieniem:
- Żegnam cię, starodawny zamku, gdziem kilka lat spokojnie spędziła; jadę do świata, któregom zupełnie nieświadoma! Żegnam cię, głuche, odludne siedlisko! Obym nigdy twojej nie żałowała spokojności!
Nie chcąc dla żałoby jechać zaraz do miasta, Malwina ułożyła sobie czas jakiś przepędzić w Krzewinie: to była pomiędzy jej majętnościami jedna z najprzyjemniejszych, nie bardzo daleko od miasta, blisko jej familii i w najweselszym położeniu. Osiadłszy w Krzewinie napisała zaraz do ciotki swojej prosząc i namawiając, aby do niej na jakiś czas, a może i na zawsze przyjechała. Ciotka z dzieciństwa szczególnie ją kochała; będąc wdową i żadnej nie mając przeszkody, chętnie na prośby Malwiny przystała; ku większemu jej szczęściu Wandę (która od śmierci rodziców przy ciotce bawiła) z sobą przywiozła. Złączone razem od ośmiu miesięcy najprzyjemniej żyły, gdy wkrótce potem, jakeśmy w przeszłych rozdziałach widzieli, poznały Ludomira.