O Dąbrowskim straconym

Takie zuchwalstwa, niebacznym uleganiem w kraju całym cierpiane, najwięcej dokazywały w Warszawie, gdzie też najpierwej upokorzone zostały takim sposobem: niejaki Dąbrowski, łat kilka będąc w szkołach jezuickich dyrektorem, porzuciwszy szkoły udał się w służbę do szlachcica, nazwiskiem Żółtowskiego. Ten szlachcic miał dobre zachowanie z jednym kaczmarzem na Pradze, u którego zawsze stawał gospodą, wiele razy był na Pradze. Jednego razu, widząc samego Dąbrowskiego, przybyłego bez pana wózkiem okrwawionym, próżnym, zapytał się go o pana i o krew na wózku, co by znaczyła. Dąbrowski kaczmarzowi odpowiedział, że pan chory pozostał w domu; a zaś na krew, iż ta jest z cielęcia dorzniętego na drodze, gdy było dużo słabe, które przedał razem z drugimi trzema, żywcem dowiezionymi.

Taka odpowiedź Dąbrowskiego przy krwią polanym wozie sprawiła w kaczmarzu podejrzenie o zabój Żółtowskiego. I wzajemnie w Dąbrowskim inkwizycja kaczmarska uczyniła w sumnieniu jego pomięszanie, które zawsze mięsza szyki w rzeczach, by też najroztropniej ułożonych. Dąbrowski co prędzej wyjechał z karczmy, a kaczmarz, dający na niego baczenie znienacka, gdy widział, że się nie wracał do domu pana swego, ale przewiózł się do Warszawy, natychmiast przewiózł się tamże za nim, a skoro Dąbrowski, nie opierając się w Warszawie, wyjachał za nią, kaczmarz utwierdzony tym bardziej w swoim porozumieniu, że zabił pana, dał znać do sędziego marszałkowskiego. Sędzia marszałkowski wysłał natychmiast za Dąbrowskim pogoń; ta zastała go w karczmie pod Bielanami. Przyprowadzony do sędziego, zaraz na pierwszym pytaniu przyznał się, iż zabił swego pana; ale usprawiedliwiał zabójstwo swoje tą przyczyną, że pan jego był rozbójnikiem: tego dnia, kiedy zginął, zasadził się w boru pod Okoniowem na Żydów kupców, mających tamtędy przejeżdżać. A gdy tę myśl swoją oznajmił Dąbrowskiemu, a Dąbrowski miał się oświadczyć panu, iż mu w tym nie posłuży, Żółtowski natychmiast miał strzelić do Dąbrowskiego i chybić, Dąbrowski zaś, salwując swoje życie i nie czekając drugiego do siebie pańskiego wystrzelenia, ciął pana szablą w łeb raz i drugi tak dobrze, że więcej do skonania nie potrzebował.

Ta jednak wymówka nie posłużyła Dąbrowskiemu w sądzie marszałkowskim. Bieliński, marszałek wielki koronny, surowy i sprawiedliwy, zważając, że Dąbrowski po zabiciu pana swego, jeżeli w obronie życia popełnionym, powinien był według prawa przywieźć trupa do kancełarii, oświadczyć tam całą rzecz, jak się stała, a nie iść wykrętami i nie ujeżdżać z rzeczami zabitego - kazał mu łeb uciąć. Że tedy ów Dąbrowski rzecz swoją tak udawał, iż broniąc swego życia musiał je zbójcy odebrać, a jako świeżo od szkół oddalony miał w nich wiele przyjaciół, więc studenci skłonni do miłosierdzia tam, gdzie go świadczyć nie należało, zmówiwszy się z sobą, z rzemieślniczkami i dworskimi służalcami, owego Dąbrowskiego na plac do stracenia prowadzonego odbili, do dominikanów na Nowe Miasto do kościoła wprowadzili i Te Deum laudamus nad nim krzyżem leżącym w śmiertelnej koszuli i w szlafmycy, tak jak był z placu porwany, odśpiewali, a po tym triumfalnym ceremoniale dominikanom go do przechowania i ułatwienia mu ucieczki oddali. Marszałek Bieliński, srodze urażony tym zuchwalstwem, kazał studentów szukać, łapać w domach, na ulicach, gdzie tylko którego jego żołnierze przydybać mogli, a schwytanych serdecznie w kordygardzie batogami ćwiczyć, tak że przez kilkanaście dni żaden z roślejszych nie śmiał się pokazać studentom (małym albowiem dzieciom, lubo i te bębny mięszały się do odbicia Dąbrowskiego, przepuszczono). Jedni pouciekali z Warszawy do innych szkół w kraju, którzy byli pryncypałami i zostali do schwytania podanymi; drudzy zaparli się być studentami, a inni w cale od tej daty szkoły porzucili. I tak od tego czasu Bieliński miał pilne oko na studentów, a za najmniejszą okazją porywając studentów pod swoją wartę, niezmiernie upokorzył owę dawną studencką dumę.

Co się zaś tycze rewolucji Dąbrowskiego, rozumiem, iż mi Czytelnik nie będzie miał za złe, lubo ta do mego zamiaru nie należy, gdy mu opiszę, jak się zakończyła. Jak prędko dano znać marszałkowi, iż Dąbrowskiego studenci z placu porwawszy do dominikanów zaprowadzili, natychmiast kazał otoczyć klasztor i kościół żołnierzem, aby z niego Dąbrowski nie uszedł, którego dominikanie na rekwizycją marszałka wydać nie chcieli, dając przyczynę, iż popełniający zabójstwo w obronie życia własnego powinien być zasłoniony od Kościoła przeciw surowości świeckiego sądu. Marszałek trzymał w oblężeniu kilka dni klasztor z kościołem, a tymczasem nalegał u nuncjusza o przymuszenie dominikanów do wydania Dąbrowskiego. Nuncjusz jednego będąc z dominikanami rozumienia, a pokazując na pozór, jakoby się mięszał w rezolucji, czy ją ma dać za Dąbrowskim, czy przeciw Dąbrowskiemu, dla wywikłania się z niej politycznie bez urazy albo marszałka, albo praw kościelnych, zdał tę rozprawę na teologów, nakazawszy, aby z każdego klasztoru, co ich jest w Warszawie, po dwóch teologów zgromadziło się w jedno, przypadek Dąbrowskiego roztrząsnęli i podług prawideł świętej teologii rozcięli. Zgodzili się wszyscy na jedno, iż ponieważ nie masz innej wiadomości, z jakiego powodu zabił Żółtowskiego Dąbrowski, tylko własne jego wyznanie, a to stoi za nim, nie przeciw niemu, więc w takowym razie Dąbrowski powinien być zasłoniony kościelną protekcją i nie może być wydany pod miecz bez urazy kanonów świętych. Zatem nuncjusz tę rezolucją aprobował; a marszałek, nie śmiejąc gorzej klasztoru dominikańskiego gwałcić, kazał wartę ściągnąć, po odstąpieniu której dominikanie, przestroiwszy Dąbrowskiego w habit, wywieźli za Warszawę.

Marszałek atoli, zawsze o skutek swoich dekretów gorliwy, a tym bardziej takim złudzeniem teologicznym urażony, rozpisał listy do wszystkich grodów z dokładnym postaci Dąbrowskiego wyrażeniem, aby gdziekolwiek się pokaże, byt schwytany i do jego straży odesłany.

Wymknąwszy się Dąbrowski spod miecza myślał, że już wszystkiego pozbył nieszczęścia, a zawziętość marszałka że sam czas uspokoi. Ale się nieborak omylił na swoich ułożeniach; w cztery lata bowiem po ucieczce z Warszawy, przyszedłszy do kancelarii zakroczymskiej dla uczynienia jakowejś transakcji z bracią żony, którą był pojął, tam poznany, pojmany i do Warszawy odwieziony, stracił głowę, dawniej pod miecz osądzoną. I tak studencka protekcja tyle mu łaski wyświadczyła, że żyt dłużej, niż miał żyć, cztery lata.

A co się tycze studentów, ci, lubo w szkołach warszawskich od tej okazji zbankretowali na swojej samowładności, po innych atoli szkołach, gdzie władza marszałkowska nie zasięgała, tak byli zuchwali jak i przedtem, aż do czasu zniesienia zakonu jezuickiego, z którym razem upadły i szkoły, jako się to da widzieć niżej pod panowaniem Stanisława Augusta.


OPIS OBYCZAJÓW